„Dziennik” poszedł na wojnę z „Wyborczą”, a przegrał z czytelnikami Choć oficjalnie mówi się tylko, że od jesieni „Dziennik” będzie wydawany przez Infor, a nie Springera, i że przyniesie to korzyści medialne oraz ekonomiczne, każde dziecko wie, że to już koniec. „Dziennik” nie wytrzymał konkurencji i upadł. Zapowiedzi wydawania w Polsce nowego dziennika ogólnopolskiego były buńczuczne. Wszyscy mówili, że za projektem powstania „Dziennika” wydawanego przez koncern Axel Springer stoją ogromne pieniądze, a w związku z tym blady strach padł na nasz skromny rynek prasy, choć oczywiście niektórzy się ucieszyli. W 2006 r. „Dziennik” wystartował z impetem i efektownie, a jego wydawca z właściwą dla żywiołowego kapitalizmu taktyką zarzucił konkurentom pętlę na szyję. Cena zwykłej gazety przekraczała 2,5 zł, „Dziennik” zaś „zaproponował” 1,5 zł. Było jasne, że Axel Springer chce udusić przeciwników, narażając ich na długotrwałe straty. „Wyborcza” natychmiast obniżyła własną cenę (w prenumeracie kioskowej można ją było dostać już za 1 zł). Wszyscy byli pewni, że „Dziennik” wytrzyma, bo może dłużej niż inni stosować ceny dumpingowe, gdyż ma za sobą wielki koncern. Stało się jednak odwrotnie. Po trzech latach finansowych zapasów Polacy odnieśli zwycięstwo nad Niemcami i to czytelnicy powiedzieli „Dziennikowi” NEIN! Ile to wszystko kosztowało? „Dziennik” pojawił się w dosyć sprzyjającym dla niego momencie. „Gazeta Wyborcza” przeżywała różne trudności. W lutym upadł „Nowy Dzień” wydawany przez Agorę i twórcy nowego pisma od razu zainteresowali się jego załogą. Zadzwonili niemal do wszystkich jego dziennikarzy, ale z oferty skorzystali nieliczni. Widać poprzedni wydawca rozumiał, że ludzie ci są cenni, bo mają dobry trening i są nawykli do pracy po 14 godzin dziennie. Do blisko 200-osobowego zespołu przyszli jednak rozmaici dziennikarze wywodzący się z „Rzeczpospolitej”, „Ozonu”, „Pulsu Biznesu”, „Super Expressu”, „Polityki” i rozgłośni radiowych. Pierwsze, co usłyszeli, to: idziemy na wojnę z „Gazetą Wyborczą”. Większość znęciły jednak spore pieniądze: od 4 do 10 tys. zł brutto dla dziennikarzy i do 12 tys. zł dla redaktorów. Mówiono z uznaniem, że wydawcę na to stać, bo ma ok. 2,5 mld euro wolnej gotówki. Wcześniej niemiecki urząd antymonopolowy nie pozwolił Springerowi na kupno kanału telewizyjnego Pro 7, więc pieniądze poszły na projekty realizowane za granicą. Czy wszystkie utopiono w „Dzienniku”? Nie. Tylko nieco mniej niż połowę. W Springerze nie pracują szaleńcy, mimo to jednak trzeba było czekać aż trzy lata, by zrozumieli, że Polaków nie zdobędą… finansową przewagą. Organ PiS? Na krótko przed startem przyjechał do Polski szef koncernu. Spotkał się z liderem PiS. Chciał u nas zakładać duży koncern medialny. W jego skład miały wchodzić „Newsweek”, prasa komputerowa, dwa dzienniki, czyli tabloid „Fakt” oraz poważniejszy dziennik opiniotwórczy, a także coś niecoś z mediów elektronicznych. Dosyć daleko były już zaawansowane rozmowy z Polsatem. Zygmunt Solorz miał sprzedać Springerowi część udziałów. Tak wielka transakcja nie byłaby możliwa bez poparcia politycznego. A ono niebawem miało się rozlecieć. Springer kupił więc tylko rozgłośnie radiowe. Z Polsatu się wycofano. Gdyby PiS rządziło dłużej, to może dobiliby targu z Solorzem i wzmocnili „Dziennik”. Springer jednak stawiał na PiS, a to się okazało kiepskim interesem. Kiedy po upadku rządu Kaczyńskiego „Dziennik” próbował stać się bardziej platformerski, zniechęcił do siebie sporą część czytelników, a reklamodawcy chyba jeszcze wcześniej postawili na nim krzyżyk. Szacuje się, że w pierwszym roku wydawania nowego pisma stracili ok. 100 mln zł. Konkurencja także gwałtownie musiała zwiększyć wydatki, a w tym czasie „Dziennik” szybko osiągnął trzecią pozycję na rynku. W pierwszym roku wydawali 200 tys. egzemplarzy każdego dnia i sporo sprzedawali. Ale nie był to sukces opiniotwórczy, tylko rynkowy. Typowi czytelnicy „Wyborczej” mieli teraz w cenie jednej gazety dwie i mogli sobie dla rozszerzenia horyzontów oglądać dotychczasowy salon Adama Michnika oraz antysalon, który firmowały osoby dużo młodsze, o zdecydowanie innej proweniencji. Ale to nie znaczy, że odwrócili się od „Wyborczej” na rzecz „Dziennika”. Przeciwnie. Obserwowali walkę między pismami i byli zdecydowanie po stronie „Gazety”. A wojna toczyła się bynajmniej nie tylko na słowa w druku. O wiele groźniejsze były zakusy na strefy wpływów na rynku. Agora w przededniu bitwy ze Springerem skoncentrowała
Tagi:
Bronisław Tumiłowicz