Stan równowagi chwiejnej

Stan równowagi chwiejnej

Śmiech wiąże się ze smutkiem nierozerwalnie, bo smutek to po prostu radość inaczej Z Andrzejem Poniedzielskim rozmawia Przemysław Szubartowicz – Mamy jesień, proszę więc pozwolić, że na początek zapytam jesiennie: skąd się bierze smutek? – Smutek? Zajmowałem się tym problemem długo i żmudnie. Z tego względu, a także dzięki swojemu wyglądowi zasłużyłem sobie na to, że koledzy, wprowadzając mnie na scenę, mówią: oto przed państwem Logo Listopada… – Ładnie. – Prawda? A jedną z moich odpowiedzi na pańskie pytanie może być ta, że człowiek ma jakąś dziwną tendencję, niczym nieuzasadnioną, do przebywania w stanie wesołości. Jak wiadomo, osiąga się ten stan różnymi sposobami, od towarzyskich począwszy, na chemicznych skończywszy. Kiedy się to nie udaje, pojawia się smutek. Można więc powiedzieć, że smutek jest tym większy, im większa w człowieku potrzeba przebywania w stanie wesołości… – To dopiero smutne… – Nie inaczej. W spektaklu, który właśnie przygotowuję w Teatrze Ateneum, jest taka scena, gdzie Stwórca rozmawia z podmiotem swojej działalności, czyli ze Stworzonym. Rozmowa toczy się w łagodnej estetyce, obaj panowie nie mają do siebie pretensji. Ów Stworzony wręcz chwali dzieło Stwórcy. W siedem dni poskładać coś takiego to naprawdę wielkie osiągnięcie – mówi – ale mimo to człowiek w ciągu swego życia ma nieodparte wrażenie, że zostało trochę śrubek, z którymi nie wiadomo, co zrobić. I to z tych śrubek bierze się smutek. Z rzeczy niedopasowanych do całości. – Co pan zrobił ze swoimi śrubkami? – Długo z tym walczyłem, a w końcu przyjąłem pseudonim artystyczny Nevergreen i na tym się skończyło. – Już na Politechnice Świętokrzyskiej był pan Nevergreenem? Zanim wstąpił pan na artystyczne ścieżki? – Ach, nie, lata studiów to były piękne czasy nieprzerwanej wesołości. Za moich czasów studiowało się naprawdę bardzo miło. Był to sposób na przeżycie czterech, a w moim wypadku pięciu lat w przyjemnym i niekrępującym towarzystwie. Studiowało się, no, co tu kryć, do oporu… Tam o smutku nie mogło być mowy, on przyszedł później. A studia techniczne polecam młodym ludziom, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić. – A to dlaczego? Niektórzy idą na filozofię… – Albo na „markieting”… Ale w młodym wieku człowiek składa się w zasadzie z samych pytań, a kiedy zazna studiów technicznych, to tam mu przynajmniej na parę tych pytań odpowiedzą. I będą to odpowiedzi dobre. Dowie się np., co to jest prawo ciążenia, zostanie przeszkolony na okoliczność prawa Ohma… Z tą wiedzą kilka lat można przeczekać. Aż nadejdą pytania prawdziwe, na które nikt nie zna odpowiedzi. – I tak z inżyniera rodzi się poeta? – Bóg zapłać za użycie słowa „poeta”, ale nieco na wyrost. Jakoś nie czuję się poetą. I nie ma w tym żadnej kokieterii, a jeśli jest, to na pewno nie tania… Ja sobie poetyzuję. Moim zdaniem, wszelkie działania artystyczne polegają na umiejętności oderwania się od ziemi, na dłuższą czy krótszą chwilę. I z tym widokiem, który się z tej nadziemskiej perspektywy roztacza, trzeba wrócić, przesypać go przez siebie, przemielić i powiedzieć ludziom, co się widziało; co – według mnie – widziałem. Stąd się biorą wszystkie radości i kłopoty twórczości. – Kłopoty? – Tak, tak. Kłopotem jest niewątpliwie to, że przez tę naszą – mówię o ludzkości – długoletnią egzystencję na tym świecie tak naprawdę już wszystko zostało powiedziane. Teoretycznie można by już dalej nic nie mówić. Jednak wciąż interesująca może być wypowiedź osobista, ta relacja z przesypania przez siebie tego, co się gdzieś tam zobaczyło. To taki kompleks Kolumba: nazwać po swojemu coś, co wszyscy widzieli już miliony razy. Jeśli się uda, jest dobrze. A jeśli to się spodoba komuś poza rodziną, jest jeszcze lepiej. Ale można też nieszczęśliwie nie trafić w czas, można powiedzieć coś, co nie będzie pasować do języka epoki… Soczewka ludzkości – Język epoki… Mam wrażenie, że to nie są dobre czasy dla – przepraszam, że pozostanę przy tym określeniu – poetów. Sztuczne, plastikowe, zagonione, wojenne, chamskie… – Rzeczywiście, czasy są plastikowe. Próby dociekania do prawdy czy piękna nie są popularne. Ale ja też nigdy na popularność nie liczyłem, bo w sumie i tak każdemu z nas, bez względu na to, co robi, chodzi o to, żeby starzeć się w miłym i niekrępującym towarzystwie. Nigdy więc nie zależało mi na stadionach, które poruszałbym jednym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 42/2007

Kategorie: Kultura