Stan wyjątkowy w Argentynie

Stan wyjątkowy w Argentynie

Ludzie wynosili towary ze sklepów, policja strzelała do manifestujących W ciągu 48 godzin argentyński „ruch głodnych”, biedoty, która przypuściła szturm na sklepy i supermarkety, unosząc z nich żywność, a później wszystko, co się dało, stał się zaczynem rebelii politycznej, która zmiotła rząd centrolewicowej koalicji i zmusiła do ustąpienia prezydenta. Fernando de la Rua zapłacił dymisją i skróceniem o dwa lata swej kadencji za coraz głębszy kryzys, w którym Argentyna pogrąża się od prawie czterech lat. Skrajna prawica argentyńska twierdzi, że prezydent „za późno wydał rozkaz strzelania do uczestników zamieszek”. Pod koniec pierwszego dnia zamieszek, 19 grudnia, de la Rua ogłosił stan wyjątkowy. Od końca lat 30. stan nadzwyczajny proklamuje się w Argentynie średnio co dziewięć lat, a ostatnia dyktatura wojskowa skończyła się w 1987 r. Tym razem jednak ulica, mimo kul gumowych i ostrych naboi, którymi policja odpowiedziała dopiero na polityczne demonstracje, nie zaprzestała oblegania parlamentu i Casa Rosada – siedziby w centrum Buenos Aires. W nocy z 20 na 21 grudnia doliczono się już ponad 20 zabitych i kilkuset rannych. Rano dziesiątki tysięcy osób manifestowały na ulicach radość z ustąpienia prezydenta, uderzając pokrywkami i łyżkami w puste blaszane garnki. „Jesteśmy zadowoleni, chociaż nie wiemy, co będzie dalej i dokąd idziemy” – powiedział jeden z przywódców związkowych. Konsternacja i zaniepokojenie panują wśród partnerów gospodarczych Argentyny. Giełda madrycka zareagowała prawie 1,5-procentowym spadkiem notowań – Hiszpania jest największym inwestorem zagranicznym w Argentynie. Rząd się okłamał Pierwsze niepokojące sygnały pojawiły się przed kilkoma tygodniami, gdy na północy kraju w starciach z policją zginęło kilkunastu związkowców. Panika wśród ludności zaczęła się, gdy przy kursie bankowym 1 dolar=1 peso zielony zaczął raptem kosztować na wolnym rynku 1,80 peso. A minister gospodarki ograniczył miesięczne wypłaty z kont oszczędnościowych do 1000 dolarów. Gdy tłum ruszył na sklepy, jedynymi bastionami ładu pozostały wielkie supermarkety francuskiej sieci Carrefour, która kontroluje 30% argentyńskiego rynku. Po pierwszych atakach „ruchu głodnych” mimo zbliżających się świąt w większości spośród 387 supermarketów i wielkich magazynów tej sieci, jakie działają w 36-milionowej Argentynie, spuszczono żelazne żaluzje i postawiono w stan pogotowia ochroniarzy. Patrole policyjne zamknęły drogi dojazdowe. Przez pierwszą dobę rozruchów, gdy leciały szyby w sklepach, a zrozpaczeni właściciele przyłączali się do plądrujących, aby uratować dla siebie choć trochę towaru, władza prawie nie reagowała. Prezydent deklarował, że nie wprowadzi stanu wyjątkowego, policja interweniowała jedynie na rozkaz gubernatorów niektórych prowincji, ale strzelali ochroniarze i niektórzy zdesperowani sklepikarze. Rząd zachwowyał się tak, jakby uwierzył we własne publiczne zapewnienia, że uda się rozwiązać ostry kryzys finansowy, w jakim od blisko czterech lat coraz bardziej pogrąża się ten potencjalnie bogaty kraj. Wszystko miało zależeć od tego, czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy zdecyduje się wreszcie odblokować ostatnią transzę kredytu niezbędnego do spłacenia w terminie kolejnej raty gigantycznego zadłużenia Argentyny, które wynosi 130 mld dolarów. Chodziło w gruncie rzeczy o niewielkie pieniądze, nieco ponad miliard dolarów. Jednak władze MFW, które w tym roku przyznały już Argentynie pakiet pomocowy w wysokości 48 mld dolarów, tym razem oświadczyły, że zaczekają na efekty kolejnych, ogłoszonych tuż przed rewoltą, ponad 18-procentowych cięć w wydatkach na sektor publiczny i pensje urzędnicze. „Wyczerpaliśmy wszelkie możliwości uzyskania pieniędzy z zagranicy” – przyznał dramatycznym tonem de la Rua, tłumacząc konieczność kolejnych wyrzeczeń. O dezorientacji władz na początku wydarzeń świadczą deklaracje rządowe, w których oceniano plądrowanie sklepów jako „motywowane nie tyle głodem panującym wśród najbiedniejszej ludności, co względami politycznymi”, o czym miało świadczyć to, że ludzie wynoszą „nawet lodówki”. Niebezpieczny „ruch głodnych” Tymczasem wypadki w Buenos Aires i wielu innych miastach miały wyraźnie dwie fazy. Zaczynem byli organizatorzy „piqueteros” i „ruchu głodnych”. „Piqueteros”, których zjazd z udziałem 2000 delegatów z całego kraju odbył się w lipcu tego roku, organizują swój protest przeciwko rządowej polityce coraz bardziej drastycznych cięć w wydatkach na cele socjalne w formie blokad dróg. „Ruch

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 52/2001

Kategorie: Świat