18 stycznia minęła 110. rocznica urodzin Stanisława Stommy. Jedno zdanie, a wydobyło z pamięci tak wiele. Był czas, gdy regularnie się z nim spotykałem, mniej więcej raz w miesiącu, przychodziłem do jego warszawskiego mieszkania przy ulicy Kanonia, siadaliśmy w pokoiku z bajkowym widokiem na placyk, na Stare Miasto, i rozmawialiśmy. To było w czasach, gdy Polska pukała do bram Unii Europejskiej – i ta sprawa mnie do Stommy sprowadziła. Chciałem go namówić na wywiad, porozmawiać o historycznej szansie, o tych, którzy chcą ją wykorzystać, ale i o hamulcowych, także o polskim Kościele. To byłby świetny rozmówca, wielka postać polskiej polityki, wieloletni poseł koła Znak, osoba bliska prymasowi Wyszyńskiemu, rozumiejąca jego politykę, znająca od podszewki Kościół, jego obawy. „Czująca” prymasa Glempa. Wywiadu nie było. Stomma mnie wysłuchał. – Muszę się nad tą propozycją zastanowić – odparł, potem zadał jedno pytanie, drugie, zadałem i ja. I tak początkowo grzecznościowa rozmowa, na wypicie herbaty, niespodziewanie się przedłużyła. Umówiliśmy się za trzy-cztery tygodnie. Było podobnie. Tylko dłużej. Za kolejne trzy-cztery tygodnie również. I tak dalej… Stanisław Stomma się zastanawiał, a w międzyczasie rozmawialiśmy. Szybko się zorientowałem, że był ciekaw moich opinii. Chyba brał mnie za przedstawiciela obozu lewicowego, bo tak prowadził rozmowę. Z tym przedstawicielem to się mylił, ale jestem losowi za to bardzo wdzięczny. Dzięki temu bowiem mogłem z nim rozmawiać, zabrać się z nim w podróż po polskiej historii i polskiej polityce. I w ogóle polityce. Podczas któregoś spotkania nie wytrzymałem i zapytałem go, co z tym wywiadem, może nie tyle obiecanym, ile wciąż pozostającym w sferze możliwości. Wtedy spojrzał na mnie spokojnie i wytłumaczył: – Proszę pana, taki wywiad to byłaby ostatnia kula, którą mógłbym wystrzelić. I już więcej nie miałbym nic. Owszem, jestem gotów tej ostatniej kuli użyć, ale jeszcze nie ma potrzeby. Warto ją mieć przy sobie. To była jedna z lekcji polityki, której wysłuchałem. Były i inne. Politycy, ci aktywni i ci na emeryturze, opowiadają o sprawach publicznych w różny sposób. Jedni koncentrują się na swoich przeciwnikach i na zastawionych przez nich pułapkach, które trzeba było omijać. Drudzy lubią wspominać wielkie chwile, kiedy byli w centrum wydarzeń. Stomma był inny. Był realistą. Mówił, że polityk musi mieć jasno nakreślone cele, które miały go prowadzić niczym Gwiazda Polarna. A jednocześnie dostosowywać swoje działania do realnej sytuacji. Do konkretnego etapu. Bo polityka, która buja w obłokach, jest szkodliwa. Jest fantazją, a nie konkretem. Gdy rozmawialiśmy o biskupach, którzy bali się Unii Europejskiej, głośno mówili, że Europa Zachodnia jest pozbawiona wartości chrześcijańskich, uśmiechał się ironicznie. – Biskupi myśleli, że Europa nie jest chrześcijańska – mówił. – To pojechali do Brukseli i zobaczyli. Mój Boże… – I tu chichotał. Rzeczywiście tak było, delegacja Episkopatu z prymasem Glempem na czele była w Brukseli i ten wyjazd rozwiał większość wątpliwości biskupów. Był przełomem w ich postawie. Musieli zobaczyć, jak jest naprawdę. On sam należał do pokolenia, które na własnej skórze uczyło się politycznego realizmu. Przed wybuchem wojny był rok w Paryżu, wracał przez Berlin i – jak mówił – gdy wjechał do Polski w lipcu 1939 r., do kraju wąskich dróg, wiejskich chat krytych strzechą, namacalnie poczuł, że szanse w wojnie nasz kraj ma minimalne. Ale żeby to sobie uświadomić, trzeba było to zobaczyć. Tam samoloty, defilady, u nas koniki ciągnące wózki z karabinami maszynowymi. A dlaczego jako jeden z pierwszych zaangażował się w trudny proces pojednania z Niemcami? Przecież wojna zabrała mu wszystko. Jego odpowiedź była błyskawiczna: – Niech pan spojrzy na mapę… To prawda, wystarczy spojrzeć na mapę. Pierwsze jego wyjazdy do Niemiec miały miejsce już po Październiku ‘56, kiedy Polska, tak to oceniał, wybiła się na szerszą autonomię. Ale przecież ciągła obawa przed utratą ziem zachodnich wpychała ją w objęcia Moskwy, bo tylko rosyjskie czołgi mogły je obronić. Z drugiej strony konflikt z Niemcami odgradzał nasz kraj od świata zachodniego. Normalizacja stosunków z Niemcami, brak obaw, że granica na Odrze i Nysie może być zakwestionowana – to wszystko rozwiązywało nam ręce. Również Niemcom stan zimnej wojny z Polską nie służył – spychał je do roli karła politycznego. Co zresztą wykorzystywał de Gaulle. Warto więc było cierpliwie tkać nici zrozumienia