Staram się być niepopularna

Staram się być niepopularna

Ilona Ostrowska W aktorstwie pociąga mnie to, co chyba każdego myślącego aktora, poruszanie się w nieznanych mi przestrzeniach – Masz poczucie zawodowego posłannictwa, czy jesteś aktorką do wynajęcia? – Aktorstwo jest jedną z wielu moich pasji, traktuję je jak przygodę. Nic na siłę. Oczywiście jeśli nad czymś pracuję, oddaję się temu, ale na pewno nie jestem aktorką totalną w stylu „wszystko albo nic”. To jest po prostu bardzo przyjemne hobby, co wcale nie wyklucza posłannictwa. – Pytam cię o to jako przedstawicielkę pokolenia, któremu raczej obce jest przykazanie tzw. starych mistrzów: że aktor ma społeczną misję do wypełnienia. Wielu z nich twierdzi, że ten zawód został sprostytuowany. – W tym sensie jestem staroświecka. Duchowo bliżej mi do tradycyjnego rozumienia aktorstwa niż do współczesnego blichtru, także artystycznego. Hiphopowy Szekspir jest mi obcy, nie znoszę tego. Dla mnie język Szekspira jest piękny i nie widzę potrzeby, by stroić go w prowokacyjne piórka. Tęsknię za dobrą literaturą w teatrze. Tymczasem teraz często do pisania tekstów biorą się reżyserzy, co wychodzi im bardzo słabo, albo próbują klasyczne teksty „urozmaicać” na przykład muzyką metalową i światłami rodem z estrady. Efekt jest taki, że mamy w miarę ciekawe pudełko, a w środku nic. – Czyli wyprowadzanie Hamleta na współczesną ulicę to nie jest twoja bajka? – Jeśli myśl sztuki byłaby zachowana, a przedstawienie do mnie docierało, dotykało mnie, porywało, chciałabym za nim iść, byłaby to moja bajka. Nawet jeśli Hamlet byłby ubrany w papier toaletowy. Tylko że to się rzadko zdarza. Najczęściej mamy do czynienia ze zwykłą pustką, przerostem formy nad treścią. – Jak się z taką postawą odnajdujesz w świecie popkultury, także teatralnej? – Staram się być niepopularna. I właśnie z tego czyni mi się zarzut: że działam niepopularnie, a przecież powinnam się udzielać, pokazywać, tańczyć na lodzie. Wolę iść inną drogą. – Proponują ci lodowe tańce? – Nieustannie, ale to mnie nie interesuje. Nie oglądam tych wszystkich programów i nie chcę się z nimi identyfikować. Pracownicy kolorówek dzwonią do mnie bez przerwy i pytają o tak głupie rzeczy, że szkoda w ogóle o tym mówić. Mój stosunek do tego kolorowego świata jest prosty: nie rozmieniać się na drobne i nie legitymizować bzdur. Wybieram tylko takie rzeczy, które mnie interesują. Wiesz, ja naczytałam się Stanisławskiego, skończyłam starą, dobrą szkołę i chcąc nie chcąc, jestem dociążona tradycją. Poza tym w aktorstwie pociąga mnie to, co chyba każdego myślącego aktora, poruszanie się w nieznanych mi przestrzeniach. Teatralne show – Podzielasz zdanie Agnieszki Glińskiej, reżyserki, w przedstawieniach której grałaś, że aktor powinien do wszystkiego dojść sam, być samodzielny, myślący, świadomy, wrażliwy i niewstydzący się swego wnętrza i osobowości? – Myślący, świadomy, wrażliwy i niewstydzący się – tak. Ale bez reżysera, bez jego wskazówek można sobie robić monodramy. Reżyser jest aktorowi bardzo potrzebny, musi być jakieś oko z boku. Bo to reżyser musi wiedzieć, czy aktor ma się złapać lewą ręką za prawe ucho, czy prawą za lewe. Takiej obecności reżyserskiej często brakuje. – Co ci jeszcze przeszkadza w dzisiejszym teatrze? – Brak idei i dobrej literatury. Polski teatr jest zagubiony. Zamiast przedstawień mamy pokazywactwo. Problemem jest także to, że aktorzy wychodzą do marnych seriali w pogoni za pieniądzem. To sprawia, że w przeszłość odchodzą silne zespoły teatralne, które mogłyby mieć coś do powiedzenia. Zamiast tego mamy sytuacje, w których sztukę zaczynamy próbować od końca, bo jakiś aktor nie miał wcześniej czasu. Wydaje mi się, że lada chwila rozpocznie się era teatrów objazdowych: raz, dwa, na szybko. To się niebezpiecznie zbliża do biesiady. Jak jest show, to publiczność skanduje. – W teatrze? – Nie chciałabym być złym prorokiem. Ale wesoło nie jest. Widz potrzebuje nie refleksji, ale rozrywki. Gdy postać na scenie w chwili śmierci podnosi komórkę, ludzie zaczynają się śmiać, nie zastanawiając się nad tym, że może w tej scenie chodzi o coś innego. To smutne, gdy patrzy się na to z perspektywy sceny. – Ale to jest chyba jakiś głębszy problem naszych czasów, a nie samego teatru, że następuje spłaszczenie wrażliwości, nie sądzisz? – Oczywiście, jednak teatr był do tej pory czymś w rodzaju świątyni. Tam inaczej postrzegało się rzeczywistość. Chodzi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 23/2008

Kategorie: Kultura