Na Jazz Jamboree byli chyba wszyscy, którzy być musieli, nawet Miles Davis 18 września 1958 r. Leopold Tyrmand wkroczył na scenę warszawskiego klubu Stodoła pośród słyszalnych westchnień zachwytu zgromadzonych na widowni dziewcząt. Słynne czerwone skarpetki, na nosie bardzo modne naówczas okulary, podobne do tych, jakie w tym samym roku nosił Zbyszek Cybulski w „Popiele i diamencie” Andrzeja Wajdy. „Będziemy słuchać jazzu. Po to, żeby dać wyraz pewnym przekonaniom. Był bowiem czas, gdy jazz był przejawem protestu”, powiedział, w charakterystyczny dla siebie sposób wymawiając r. Legenda głosi, że gwóźdź wystający ze scenicznej deski przebił mu wtedy na wylot podeszwę, boleśnie raniąc stopę. Tyrmandowi nie zrzedła mina. Był mistrzem tamtej ceremonii, która przeciągnęła się na następne półwiecze. W takiej oprawie narodził się Jazz Jamboree, najsłynniejszy, jak się miało okazać, festiwal jazzowy w tej części Europy o randze międzynarodowej, któremu właśnie stuknęła pięćdziesiątka. Od 2002 r., na skutek biznesowych konieczności, organizowany był pod szyldem JVC Jazz Festival przez Mariusza Adamiaka, choć kontynuował najlepsze tradycje Jamboree. W tym roku dopiero na listopad zaplanowano wielkie świętowanie jazzowego jubileuszu. A jest co świętować. Gdyby nie Jamboree, prezentujące co roku najświetniejszych muzyków świata, będące oazą wolnej muzyki, nie byłoby polskiej szkoły jazzowej, która od lat 50. podbijała serca fanów w Polsce, Skandynawii, Europie Zachodniej, a nawet, szczególnie w ostatnich latach za sprawą Tomasza Stańki (stałego bywalca i uczestnika warszawskich festiwali), Stanów Zjednoczonych. Gdyby nie Jamboree, nie tylko Stańko nie wyrósłby na giganta. Pod skrzydłami tej imprezy rozkwitały talenty Krzysztofa Komedy, Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Zbigniewa Seiferta, Michała Urbaniaka i Zbigniewa Namysłowskiego, a polska publiczność miała okazję zachwycać się muzyką Dave’a Brubecka, Duke’a Ellingtona, Dizzy’ego Gillespiego, Theloniousa Monka, Ornette’a Colemana. A to tylko wierzchołek listy, którą można by ciągnąć w nieskończoność, spisując dzieje światowego i rodzimego jazzu. Na Jamboree byli chyba wszyscy, którzy być musieli, nawet Miles Davis. Tak, jest co świętować, jednak kilka dni przed jubileuszem dało o sobie znać polskie piekiełko, które – skutecznie bądź nie – przyćmi swym oparem pamięć o legendzie. Z archiwów Instytutu Pamięci Narodowej wywleczono dokumenty świadczące o tym, że Roman Waschko, jedna z najsłynniejszych postaci polskiego jazzu, współpracował z SB, donosił na kolegów i brał za to pieniądze. Z IPN-owskich akt wynika m.in., że Waschko (czyli agent „Adam”) podsuwał współpracujące z SB prostytutki Donovanowi Thomasowi, sekretarzowi ambasady USA w Polsce, spisywał raporty ze wspólnej podróży do USA ze swoim przyjacielem, wybitnym jazzmanem Andrzejem Trzaskowskim, donosił o jego życiu prywatnym i małżeńskim, informował też SB o kontaktach zagranicznych Tyrmanda, spiritus movens ówczesnego życia jazzowego. Według Krystiana Brodackiego, działacza jazzowego, autora książki „Polskie ścieżki do jazzu”, materiały IPN „są przekonujące”. Waschko – mówi Brodacki – „potrafił wiele załatwić. Ułatwił zagraniczny wyjazd Janowi Ptaszynowi Wróblewskiemu. Uważano wówczas, że Waschko jest po prostu sprytny i obrotny”. Jeden z ojców chrzestnych polskiego jazzu zmarł przed sześciu laty, więc nie może się bronić. Tym miłośnikom jazzu, którzy nie lubią babrać się w przeszłości zmarłych, pozostanie więc pamięć o tym, że Waschko od 1956 r. prowadził stałą rubrykę jazzową w „Sztandarze Młodych”, był konferansjerem II Festiwalu Jazzowego w Sopocie, do końca lat 60. prowadził warszawskie Jazz Jamboree, był także pierwszym prezesem Polskiej Federacji Jazzowej i dożywotnim honorowym prezesem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Właśnie w Sopocie, gdzie m.in. Waschko rozkręcał jazzowe życie, zaczęła się tak naprawdę historia warszawskiego Jazz Jamboree, choć nie historia polskiego jazzu. Według Jana Ptaszyna Wróblewskiego, naszego wybitnego saksofonisty, jego korzenie sięgają krakowskiego undergroundu końca lat 40., „okresu katakumbowego”, kiedy jazz grało się na imprezach domowych lub zabawach studenckich, choć jak ognia unikano słowa jazz. Warto pamiętać, że w 1949 r. na zjeździe kompozytorów polskich określono jazz jako muzykę burżuazyjną i wrogą, czyli zabronioną. Jak wspominał kiedyś Jerzy Duduś Matuszkiewicz, członek legendarnych Melomanów, „zdaliśmy sobie sprawę, że grając jazz, zachowujemy w Polsce malutką powłoczkę kultury zachodniej. Byliśmy wtedy bardzo młodzi, więc nawet
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety