Co kilka lat ktoś dowodzi, że prezydent USA nie może czuć się bezpieczny Kilka lat temu agenci Secret Service, amerykańskiej służby specjalnej, odpowiedzialnej za bezpieczeństwo prezydentów USA, ogłosili z triumfem, że najnowsze zabezpieczenia elektroniczne, zainstalowane wokół Białego Domu uniemożliwiają przedarcie się w pobliże ich głównego podopiecznego nawet myszy. “Czy sensory na podczerwień i inne ochronne gadżety najnowszej generacji powstrzymają jednak kule przed dotarciem do Gabinetu Owalnego (gdzie prezydenci spędzają większość czasu – przyp. PS) albo, nie daj Boże, prezydenckiej sypialni”, zapytał wówczas nie bez racji “The Washington Times”. Kilka dni temu to pytanie znowu stało się aktualne. Ledwie George W. Bush rozpoczął swoje urzędowanie w Waszyngtonie, a 47-letni rachmistrz podatkowy, Robert Pickett z Evansville w stanie Indiana, wystrzelił trzy razy dosłownie spod bramy do siedziby prezydenta USA przy bocznej uliczce Executive Rd. w stronę Białego Domu. Dopiero na odgłos strzałów do Picketta podbiegli agenci ochrony. Jeszcze przez kilka minut napastnik trzymał w ręku pistolet, podczas gdy ekipa Secret Service próbowała go skłonić do poddania się. “Chcę, żebyście mnie zabili”, miał domagać się Pickett. W końcu jeden z agentów postrzelił go w lewe kolano. “Zamachowiec został ujęty, ale kule zdążyły już w stronę Białego Domu polecieć”, skomentował całą tę akcję “The Washington Times”. Incydent pod parkanem Białego Domu, jak nazwała zaraz zdarzenie z Robertem Pickettem amerykańska prasa, uzmysłowił raz jeszcze, że trudno zabezpieczyć się przed każdym zagrożeniem dla prezydenta. Co prawda, rzecznik George’a W. Busha, Ari Fleischer, ogłosił natychmiast, że przywódca Stanów Zjednoczonych “ani przez ćwierć sekundy nie był zagrożony”, ale przez następne godziny nad siedzibą Busha krążyły wojskowe helikoptery, a w ogrodach wokół Białego Domu piesze patrole szukały dziur po wystrzałach i kul z pistoletu Picketta. Dopiero po zapadnięciu zmierzchu (incydent miał miejsce w południe) ta spektakularna akcja została skończona. Po raz kolejny powróciło pytanie: czy amerykański prezydent jest prawidłowo chroniony? Pierwsze zeznania świadków wykazały bowiem, że Robert Pickett już znacznie wcześniej kręcił się wzdłuż parkanu rezydencji Busha, a potem kilka razy wracał w stronę wjazdu od Executive Rd., którędy – przyznali to niechętnie agenci Secret Service – prezydent USA wjeżdża do swojej siedziby “od czasu do czasu”. “Teoretycznie mogło się zdarzyć, że tego dnia, akurat o tej godzinie, prezydent wykorzystałby do wyjazdu lub wjazdu właśnie tę bramę. Czy ochrona przeszkodziłaby wtedy Pickettowi w strzałach? I czy na pewno Pickett, jak twierdził po schwytaniu, strzelał w stronę Białego Domu wyłącznie po to, by reagujący policjanci przeszyli go serią kul”, zapytał spiker telewizji NBC. “Washington Times” stwierdził bardziej dosadnie: “Wciąż nie potrafimy w zarodku zdusić emocji szaleńców, którzy polują na życie naszych prezydentów”. Przy okazji przypomniano wydarzenie z 1995 roku, kiedy to inny niezrównoważony psychicznie Amerykanin, Francisco Duran, przez kilka godzin kręcił się z karabinem typu kałasznikow pod płaszczem w okolicach Białego Domu, a agenci Secret Service nie zwrócili na niego żadnej uwagi. W końcu Duran zobaczył wychodzącego z Białego Domu mężczyznę, który przypominał sylwetką Billa Clintona i wystrzelił w jego kierunku prawie cały magazynek. Dopiero wtedy został obezwładniony. “Czy w ogóle można przerobić Biały Dom w fortecę nie do zdobycia?”. Takie pytanie zadał po incydencie z Pickettem jeden z dziennikarzy w telewizji CNN. Nie jest to problem błahy. Usytuowana w samym centrum Waszyngtonu tradycyjna siedziba prezydentów USA nie spełnia, zdaniem fachowców, wiele tzw. parametrów bezpieczeństwa. Budynek Białego Domu jest widoczny ze wszystkich stron, od północy tylko kilkudziesięciometrowy pas trawnika dzieli go od ruchliwej Pennsylvania Avenue. Większość okien, w tym te do najważniejszych biur prezydenta, widać z daleka. Żaden z lokatorów Białego Domu nie zdecydował się także dotychczas na wprowadzenie zakazu zwiedzania tego miejsca. Dlatego – mimo wielokrotnie demonstrowanej niechęci Secret Service – codziennie wczesnym rankiem można zwiedzać pomieszczenia służbowe prezydenckiej siedziby. Turystów od prywatnych pokoi pierwszej osoby w państwie dzieli w pewnych momentach nie więcej niż 30 metrów! “W takich warunkach nie wystarczy nasz
Tagi:
Paweł Snarski