Studenckie dolary

Studenckie dolary

Zanim zaczniesz zarabiać w Ameryce, sporo musisz wydać Program Work&Travel (pracuj i podróżuj) powstał z myślą o studentach. Pośrednikami między nimi a amerykańskimi pracodawcami są biura podróży. – I one mają nas gdzieś – denerwuje się Kasia Burda, studentka V roku Politechniki Warszawskiej. – Masz fart, to pracujesz. Ale nie licz na kokosy. Dostajesz maksymalnie 7 dol. za godzinę i jak chcesz coś odłożyć, to musisz zasuwać 14 godzin dziennie. Mnie się udało odrobić koszty podróży, czyli jakieś 1,8 tys. dol. A jedynym szaleństwem, na jakie sobie pozwoliłam, była wycieczka do Las Vegas. – W tym roku miałam wyjechać do USA po raz drugi. Jednak kilka dni temu dostałam telefon, że nie jadę. Bo dla drugorocznych nie ma miejsc – opowiada Kasia. Trudno powiedzieć: pech czy fart? Bo gdyby wyjechała do Ameryki, może zamiast obiecanej pracy w hotelu, znalazłaby się na środku pustyni. Albo w barze na Greenpoincie. Tuż przed wakacjami na uczelniach robi się gęsto od kolorowych plakatów reklamujących wyjazdy Work&Travel. „Spędzisz wspaniałe wakacje, przywożąc ze sobą wystarczająco dużo pieniędzy, by utrzymać się przez następny rok studiów. Zdobędziesz cenne doświadczenie, wzbogacisz CV, podszkolisz język”, biura prześcigają się w kuszących obietnicach. – To wszystko ściema – ucina Kasia. A co do szlifowania angielskiego, to z wyjazdu najlepiej zapamiętała jedno zdanie: „Sorry, no job”! Czarną serię rozpoczęło biuro Campus, które zdążyło już wystawić do wiatru kilkuset studentów. – To miał być mój drugi wyjazd – opowiada Rafał Pożyczka, student AGH w Krakowie. Chciał jechać, mimo że rok wcześniej inne biuro zafundowało mu obóz pracy. Ale to zawsze Ameryka. I jak masz głowę na karku, w końcu znajdziesz coś dla sobie. W zeszłym roku liczył tylko na biuro i naciął się. Łóżko w nędznym hotelu za 150 dol. tygodniowo. Pracował w fast foodzie, 16 godzin dzień w dzień o pustym żołądku, bo za podjadanie wylatywało się. – Musiałem uważać, kumple za kilka kulek lodów stracili robotę. Dlatego myślałem, że nic gorszego już mnie nie spotka – wspomina. – Jeszcze w styczniu pytałem, czy są miejsca dla drugoroczniaków. Bo tych może być tylko 10%. Zapewniano, że pojadę, więc złożyłem papiery, wpłaciłem zaliczkę i czekałem. I nagle kilka dni temu telefon: „Przykro nam, ale nie został pan zakwalifikowany”. Zamurowało mnie! Joanna Rutkowska z Gdańska też chciała jechać po raz drugi. Robiła naloty na biuro, a uśmiechnięta pani zapewniała, że „jest OK”. Dlatego telefon tak ją zaskoczył. Suchy komunikat, że zmniejszyli limit dla drugorocznych i zamiast kilkuset miejsc jest tylko 30.- Zwyczajnie nas olali – dodaje Marta Bukowicz. Jest na V roku Politechniki Gdańskiej. Razem z Asią miał to być ich ostatni wspólny wypad przed końcem studiów. – Jesteśmy ugotowane. Bo żeby wyjechać, trzeba być studentem. Dlatego nie pisałyśmy pracy magisterskiej. A teraz nie ma ani wyjazdu, ani pracy. – Decyzja o zredukowaniu miejsc nie zależy do nas, tylko od władz amerykańskich – tłumaczy Krzysztof Listek, prezes biura Campus. Program Work&Travel powstał z inicjatywy rządu USA. Kierowany jest do studentów z całego świata. Rozpoczyna się 1 czerwca 2003 r. i trwa do 19 października 2003 r.. Student dostaje wizę J-1, która zezwala na czteromiesięczną legalną pracę. Może pracować jako: building cleaner, dishwasher, fast food server lub waiter. W praktyce chodzi o sprzątaczy, sprzedawców hamburgerów, robotników budowlanych, a w najlepszym razie kelnerów. Żadna praca nie hańbi. Pod warunkiem że jest. Tymczasem polskie biura często pracę dają tylko na piśmie. W zeszłym roku w prywatnej klinice w San Diego osocze oddawali prawie wszyscy bezrobotni studenci z Polski. Nie mieli innego wyjścia, bo przywiezione pieniądze szybko się skończyły, a biuro o nich zapomniało. Za jeden zabieg dostawali od 20 do 40 dol. Inny przypadek z Nowego Jorku. – Na jedną umowę o pracę przypadało kilka osób. W biurze ktoś po prostu kserował dokumenty – wspomina Anna. Po trzech tygodniach tułania się po mieście jakaś pani pozwoliła jej zatrzymać się u siebie w zamian za opiekę nad pieskiem. Jednak zdaniem prezesa Campusu, takie wyjazdy to świetna sprawa, bo uczą zaradności. A że ktoś

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2003, 2003

Kategorie: Kraj