Na bezpłatnych uczelniach publicznych studiuje głównie młodzież wielkomiejska, z zamożniejszych rodzin. Czas to zmienić Dostałem się i na uczelnię prywatną, do Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Warszawie, i na publiczną, Politechnikę Warszawską, gdzie chciałem studiować fizykę – mówi Michał Chmielewski z Przasnysza. Natężenie zajęć i obciążenie materiałem było większe na politechnice, ten wariant okazał się zdecydowanie ambitniejszy. Ostatecznie stanęło więc na zarządzaniu w WSFiZ, zaocznie (3,5 tys. zł rocznie). – Choć nie mogę powiedzieć, że na prywatnej uczelni, jak często kpiono, nie trzeba się uczyć. Nie wszyscy przeszli przez pierwszy rok – dodaje Michał. W Przasnyszu ukończył całkiem niezłe Liceum im. Komisji Edukacji Narodowej. W latach 70. ponad połowa uczniów z roczników maturalnych tej szkoły dostawała się na renomowane uczelnie stołeczne, z niektórych klas nawet prawie wszyscy. I bardzo dobrze sobie radzili, zostawali potem ordynatorami, dyplomatami, prezesami, pracownikami naukowymi. Ale najpierw musieli się znaleźć na tych studiach. Dla wielu było to możliwe nie tylko za sprawą dobrze zdanych egzaminów wstępnych, lecz także dzięki punktom za pochodzenie oraz za dobre świadectwo maturalne. Dziś nie ma ani punktów za pochodzenie, ani egzaminów wstępnych. Absolwenci przasnyskiego liceum nadal trafiają na studia – lecz w dużej mierze już tylko na płatne. Niestety, realizacja konstytucyjnej zasady, że nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna (art. 70), wygląda u nas tak, że młodzież z dobrze sytuowanych inteligenckich rodzin mieszkająca w miastach studiuje rzeczywiście za darmo na państwowych uczelniach. Ci ubożsi lub pochodzący z mniejszych ośrodków, gdzie trudniej o odpowiedni kapitał kulturowy i wcześniejszą edukację na prawidłowym poziomie (o dobrych korepetycjach już nie mówiąc), idą zaś na uczelnie płatne. Zdobywają wykształcenie formalnie tylko określane jako wyższe lub w ogóle nie kończą swych studiów. To zaś oznacza, że mają mniejsze szanse na rynku pracy. I tak w Polsce – kraju, gdzie, znów cytując konstytucję, panuje społeczna gospodarka rynkowa oparta nie tylko na własności prywatnej, lecz także na solidarności, dialogu i współpracy (art. 20), biedni stają się coraz biedniejsi, a bogaci coraz bogatsi. Wspomniane 3,5 tys. zł rocznie w WSFiZ nie jest wprawdzie sumą porażającą, ale dla wielu rodzin spoza Warszawy może się okazać barierą nie do pokonania. Należy przecież jeszcze doliczyć koszt stancji, wyżywienia, dojazdów do stolicy. Znacznie więcej – 6,6 tys. zł rocznie – trzeba płacić za zaoczne zarządzanie w Akademii Koźmińskiego. Dużo mniej – 2,4 tys. zł rocznie – kosztuje zaoczne zarządzanie w Wyższej Szkole Ekonomiczno-Społecznej w Ostrołęce. Pewnie i różnice w poziomie nauczania są podobne. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) doceniająca fakt, że w Polsce bardzo szybko rośnie liczba magistrów, stwierdza (w raporcie z 2007 r), iż rozwój szkolnictwa wyższego w naszym kraju „należy zawdzięczać głównie zwiększeniu liczby miejsc w placówkach o niższym statusie (czyli ilość nie przeszła w jakość – przyp. aut.) oraz rozszerzeniu płatnego sektora prywatnego”. Państwowa Komisja Akredytacyjna nie pozostawia wątpliwości, że placówkami o niższym statusie są przeważnie – choć nie ze swej winy, bo trudno dorównać uczelniom pozostającym na garnuszku państwa – właśnie niepubliczne szkoły wyższe. Wśród uczelni państwowych jest 85% pozytywnych akredytacji PKA, 2% wyróżniających, 11% warunkowych, 2% negatywnych. Wśród niepublicznych – 74% pozytywnych, 1% wyróżniających, 19% warunkowych i 7% negatywnych. Studenci uczelni prywatnych są więc i bici po kieszeni, i często otrzymują produkt edukacyjny niższej jakości. Nie do pokazania Nie wiadomo dokładnie, jaki jest skład społeczny studentów uczelni publicznych – ilu pochodzi z rodzin robotniczych i chłopskich, gorzej zarabiających, mie-szkających z dala od ośrodków kultury. Nie prowadzi się takich badań, to znaczy prowadzi, ale wyniki nie nadają się do pokazania. – Można to oszacować na podstawie dwóch badań reprezentacyjnych realizowanych przez GUS, jednak są one obarczone tak dużym błędem, że nigdzie się ich nie publikuje – stwierdza Jacek Maślankowski z gdańskiego urzędu statystycznego. Opinie są zatem różne. Prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych uważa, że studenci z uboższych rodzin stanowią zupełny margines na studiach bezpłatnych, prof. Maria Jarosz, że jest ich najwyżej 2%. Z wycinkowych obserwacji wynika, że np. na SGGW dzieci z rodzin chłopskich to, zależnie
Tagi:
Andrzej Dryszel