Światowiec w czerwonych butach

Światowiec  w czerwonych butach

Chciałbym, aby moje obrazy były także zabawą intelektualną z widzem Rozmowa z Rafałem Olbińskim – Jest pan jednym z najsłynniejszych Polaków na świecie. Traktuje się pana jako artystyczną wizytówkę Polski za granicą. Czy popularność, jaką osiągnął pan w kraju, sprawia panu przyjemność? – Tak, szalenie mnie dopinguje. Nowojorscy artyści zazdroszczą mi tego dopingu. Zdaję sobie sprawę, że Polska patrzy, w związku z tym nie mogę zrobić żadnej “obsuwy”. – Osiągnął pan tak wysoką pozycję w świecie artystycznym, że mógłby pan odcinać kupony… – Gdybym uwierzył w sukces, oznaczałoby to mój koniec jako artysty. To byłby początek drogi w dół, do klęski. To, czy ktoś jest artystą dużej klasy, czy nie, osądza historia. Moją artystyczną klasę będzie można obiektywnie ocenić jakieś 50 lat po mojej śmierci. Ja nigdy się o tym nie dowiem. Nie mogę sobie po prostu odpuścić, nie wiem, w którym momencie namaluję najlepszy obraz mojego życia. – Otrzymał pan ponad 100 nagród, łącznie ze złotymi i srebrnymi medalami od Society of Illustrators i Art Directors Club w Nowym Jorku i Los Angeles. Pana obrazy trafiły do prestiżowych kolekcji w Ameryce, Europie i Japonii. Ma pan sławę i pieniądze. Do czego pan teraz dąży? – W miarę upływu lat poprzeczka się podnosi. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem znanym ilustratorem, nawet bez kokieterii mogę przyznać, że należę do czołówki światowej. Natomiast w sztuce pięknej jestem na początku drogi. Niewielu ludziom udało się połączyć te dwie rzeczy – sztukę komercjalną, użytkową z tzw. sztuką piękną. W historii sztuki raptem parę osób osiągnęło szczyt w obu dziedzinach. Czy mnie się to uda, nie wiem. Oczywiście chciałbym i staram się bardzo. Pani mówi, że miałem wystawy w prestiżowych galeriach. A ile jest prestiżowych muzeów na świecie, do których najwięksi artyści dostają się po śmierci! Chciałbym i ja tam się dostać – ale by trafić tam po śmierci, całe życie muszę ciężko pracować, i to bez gwarancji, że się uda. – Nie dziwi pana, że aby zostać w Polsce autorytetem, trzeba mieć najpierw akceptację Zachodu? To dotyczy także innych artystów – muzyków, śpiewaków, reżyserów. – Mnie się wydaje, że to jest słuszne. W sztuce ważne są obiektywne kryteria, zaś w Polsce często ocenia się ludzi i zjawiska z lokalnego punktu widzenia. Weźmy przykład z historii sztuki, np. malarstwo Matejki. Dla Polaków jest ono szalenie ważne – jego znaczenie historyczne, przesłanie, podnoszenie ducha rodaków itd. A to nie ma nic wspólnego z wartościami artystycznymi jego malarstwa. Matejko był przez lata uważany za największego malarza polskiego, a przecież biorąc pod uwagę kryterium artystyczne, był to średniej klasy malarz europejski. W jego czasach było wielu lepszych. Dlatego uważam, że obiektywne oceny profesjonalistów nie zaangażowanych w partykularne rozgrywki są ważne. A tak się składa, że mnóstwo profesjonalistów sztuki jest w Ameryce, więc Ameryka wydaje “wyroki”. – Czy wyjechał pan w 1981 roku do Nowego Jorku, żeby zdobyć tam korzystny “wyrok”? – Ależ skąd! Wyjechałem, żeby zarobić trochę dolarów, potem wrócić, wymienić stary samochód na nową zastawę. A że wkrótce wprowadzono stan wojenny, chciałem przeczekać, aż sytuacja się unormuje. Bardzo długo nie brałem pod uwagę możliwości pozostania w Stanach. – Nowy Jork nazywany jest mekką artystów. Ściągają tam utalentowani twórcy z całego świata. Przytłaczała pana świadomość, że będzie trudno się przebić? – Mnie przytłaczał niepokój, czy uda mi się przeżyć kolejny miesiąc, zarobić na życie. – Zarabiał pan tylko jako artysta plastyk, czy także w inny sposób? – Wyłącznie dzięki malowaniu, nic innego nie wchodziło w grę. Postanowiłem sobie, że nie będę ani sprzątał, ani opiekował się staruszkami itd. W tym moim postanowieniu dużą rolę odegrały wcześniejsze doświadczenia. Ojciec we wczesnej młodości skutecznie zniechęcił mnie do pracy fizycznej. Od pierwszej klasy szkoły średniej kazał mi pracować przez całe wakacje w dość kontrowersyjnych miejscach – w kamieniołomach, w garbarni. Wynajdował najbardziej obrzydliwe fizyczne zajęcia, żeby zaszczepić mi szacunek do ciężkiej pracy. Wtedy wbijano nam do głowy, że praca uszlachetnia, a ja zobaczyłem, że wyniszcza i poniża. Widziałem z bliska tych nieszczęsnych chłopów-robotników w kamieniołomach. Mieli skórę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2001, 2001

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska