Młodociani podpalacze zgotowali Australii prawdziwe piekło „Trudno wyobrazić sobie większe zagrożenie. To przypomina wojnę”, powiedział w wystąpieniu telewizyjnym Bob Carr, premier Nowej Południowej Walii. Ten australijski stan pustoszy od Wigilii ponad sto pożarów, tworząc ściany ognia liczące ogółem 2 tys. km długości. Deszcz popiołów spada na centrum Sydney, a chmury dymu dotarły do odległej o tysiące kilometrów Nowej Zelandii. Ogniowy kataklizm, nazwany „Czarnym Bożym Narodzeniem”, strawił 170 domów i 300 tys. hektarów buszu. W pożarze zginęły tysiące owiec. Straty materialne oceniono do tej pory na 70 mln dol. Ponad połowę pożarów wzniecono umyślnie. Policja utworzyła specjalną jednostkę Strike Force Trent, której jedynym zadaniem jest tropienie podpalaczy. Dotychczas aresztowano 21 podejrzanych, w tym 14 uczniów do 16. roku życia. Najmłodszy z zatrzymanych ma dziewięć lat. „21 Lucyferów!”, krzyczy ogromny nagłówek „The Daily Telegraph”, popularnego dziennika z Sydney. „Dla tych zbrodniarzy jest tylko jedna kara – śmierć przez powieszenie”, domaga się strażak Warwick Thomson. Media nazywają podpalaczy „prawdziwymi terrorystami Australii”. Kilku „Lucyferów” pozostawiło bomby benzynowe, których eksplozje zmieniają busz w prawdziwe piekło. Trwa pościg za przemieszczającym się szybko szalonym motocyklistą, który wzniecił kilkanaście pożarów w Górach Błękitnych, na zachód od Sydney. Latem na kontynencie australijskim płomienie w buszu nie należą do rzadkości. Niekiedy przybierają prawdziwie apokaliptyczne rozmiary. „Popielcowy pożar” z 16 lutego 1983 r. przetoczył się przez stany Victoria i Południowa Australia, zabijając 72 ludzi. 11 lat później pierścień płomieni otoczył Sydney. Cztery osoby straciły życie, zaś straty materialne wyniosły 40 mln dol. „To ferie letnie, panują upały, a dzieciaki się nudzą i podkładają ogień. Tak dzieje się każdego roku. Jednak obecnie wieją porywiste wichury z północnego zachodu”, wyjaśnia Michael Snell, funkcjonariusz straży pożarnej z South Turramurra – przedmieścia Sydney. Temperatury sięgające 38 stopni, minimalna wilgotność powietrza, wiatry wiejące z prędkością do 60 km na godzinę, dziesiątki podpalaczy i bliskość czteromilionowej metropolii Sydney doprowadziły do śmiertelnie niebezpiecznej kombinacji. Szalejący pożar buszu zmienia się w ogniowy walec o wysokości 7 m, którego nie sposób zatrzymać. „Nie możemy stawić czoła ogniowi frontalnie. Najpierw pali się trawa, potem płomienie zajmują korony drzew, błyskawicznie zapala się olejek eukaliptusowy. Wygląda to tak, jakby płonęło powietrze. Z morza płomieni odrywają się ogniste kule i lecą przed ognistą ścianę, wzniecając nowe pożary. Na ziemi ogień gaśnie, bo w powietrzu nie ma już tlenu, ale gorące pnie drzew eksplodują z hukiem jak bomby”, opowiada jeden ze strażaków. Ognisty krąg otoczył Sydney od południa, północy i zachodu. Większość szlaków łączących z miastem jest zablokowana. Nawet samoloty startują i lądują z opóźnieniem. Najbardziej dramatyczna sytuacja panuje w kilku nadmorskich miejscowościach wypoczynkowych, a zwłaszcza w Sussex Inlet, 200 km na południe od Sydney. Parę ogniowych ścian błyskawicznie odcięło kurort od świata. Ścigający się z oszalałymi ze strachu kangurami i oposami ludzie uciekali na plażę, aby ratować życie. Zwierzęta również szukały schronienia nad morzem. Nie wszystkim się udało. Powolne koala nie miały żadnych szans. Ponad trzy tysiące mieszkańców Sussex Inlet i urlopowiczów spędziło noc na plaży. Po morzu krążyły statki i łodzie gotowe do przeprowadzenia ewakuacji. „Początkowo wydawało się, że nie ma już ucieczki, ale w końcu dopisało nam szczęście”, opowiada emerytka Barbara Alison. Kiedy po zachodzie słońca temperatury nieco spadły, właściciele wrócili do miasta, by pilnować posesji. Wielu znalazło tylko dymiące zgliszcza. Nic dziwnego, że społeczeństwo domaga się głów podpalaczy. „Jak tylko dorwę takiego, własnoręcznie rzucę go w ogień”, zapowiadają pogorzelcy. Premier Bob Carr uważa, że dla młodocianych winowajców więzienie jest zbyt łagodną karą. „Chciałbym wytrzeć ich nosy popiołami, które spowodowali. Niech idą do szpitali i porozmawiają z ofiarami oraz z lekarzami, którzy opatrywali poparzonych. Niech spotkają się z ludźmi, którzy stracili cały dobytek. Niech popracują przy usuwaniu szkód. Najchętniej wysłalibyśmy ich na pierwszą linię, do walki z ogniem. Niestety, to właśnie to, czego ci spragnieni emocji smarkacze sobie
Tagi:
Krzysztof Kęciek