Sygnały zza Atlantyku

Sygnały zza Atlantyku

Pod koniec czerwca, gdy właśnie szykowałam się do urlopu, odwiedziła mnie pewna przemiła Amerykanka (w sile wieku, rodem z WASP-ów), która w ramach jakiegoś programu naukowego bada postawy i poglądy Polaków. Bo podobno niektórzy uważają, że w USA wiedza o nas jest mocno wybiórcza. Od razu na początku rozmowy amerykańska badaczka, przyjaciółka Polski (bywa u nas od 1967 r.), a zarazem patriotka swego kraju – wyraziła zdziwienie, dlaczego Polacy zamiast być sobą, naśladują Amerykę… Bardzo dobre pytanie, proszę o następne. Niektóre następne także okazały się nieproste, na przykład – jakie miałam problemy z PRL-owską cenzurą? Jak zwięźle wyjaśnić gościowi zza oceanu złożoność systemu niedopuszczającego do ujawniania poglądów sprzecznych z „jedynie słusznymi”? W grę wchodził generalny zakaz publikowania danego autora (mnie spotkało to w 1968 r.); odsiew dokonywany w czujnych redakcjach pism i wydawnictw; „zdjęcie” tekstu przez cenzurę lub wreszcie nakaz skreśleń czy poprawek. No i fakt, że oprócz cenzury oficjalnej działała (i działa…) środowiskowa. Te różne odmiany „zamykania ust” utrudniały i utrudniają Polakom „bycie sobą”. Można to wykazać na przykładach dotyczących wielu dziedzin naszego życia, tu jednak chciałabym się ograniczyć do problemu, który wydaje mi się szczególnie ważny: chodzi o naszą genealogię społeczną. Mniej młodzi Polacy pamiętają wydarzenie, jakim swego czasu była wystawa „Romantyczność i romantyzm w sztuce polskiej XIX i XX wieku”, zorganizowana przez śp. Marka Rostworowskiego. Wystawę masowo zwiedzano i powszechnie chwalono. Mnie jednak uderzyła niepojęta luka, jaką stanowiło całkowite pominięcie na wystawie wszystkiego, co powinno by figurować pod hasłem LUD. A przecież, jak wiadomo, to właśnie romantycy z największymi na czele sięgnęli do ludu jako twórcy kultury! A na wystawie zabrakło nawet portretów chłopskich pędzla jednego z naszych najwybitniejszych malarzy, Piotra Michałowskiego. Napisawszy na ten temat krótki eseik pt. „O błędnym kole”, posłałam go do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, z którą Marek Rostworowski był związany. Po paru tygodniach odesłano mi tekst, informując, że go nie zamieszczą, bo Marek Rostworowski przebywa poza Krakowem i nie mógłby się do moich zastrzeżeń ustosunkować… Ostatecznie refleksje „O błędnym kole” ukazały się na łamach „Więzi”, której naczelnym był wówczas Tadeusz Mazowiecki (dzięki, Panie Premierze). I wówczas dopiero nastąpiła osobliwa interwencja oficjalnej cenzury. Rzecz w tym, że – parafrazując znane powiedzenie Krasińskiego – napisałam o „wartościach, które chłop w sobie nosi”. A cenzor polecił zamienić czas teraźniejszy na przeszły. Tak to w ramach ówczesnej „poprawności politycznej” polski chłop nie miał prawa do reprezentowania jakichkolwiek wartości… Jak to wyjaśnić obywatelce kraju, w którego mitologii tak istotną rolę odgrywa „cowboy”, czyli po prostu – parobek od krów? Co więcej, jak wytłumaczyć, że w naszym stosunku do chłopów w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło? Po prostu z różnych powodów nie chcemy przyjąć do wiadomości, jak dalece jesteśmy społeczeństwem chłopskim i co z tego wynika. Taka właśnie postawa w dużej powoduje nasze problemy z „byciem sobą”, zauważone przez moją amerykańską rozmówczynię. Moim zdaniem, ciąży nad nami kompleks niższości, prowadzący do bałwochwalczego kultu zagranicy, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. W rezultacie nie dostrzegamy, że tak wybitni twórcy amerykańscy jak William Faulkner czy Robert Altman nader krytycznie odnoszą się do pewnych aspektów american way of life. Ostatnio duży, zasłużonym powodzeniem cieszy się u nas „Gosford Park” Altmana. Jak dotychczas nikt jednak nie zauważył analogii między tym filmem a powieścią Faulknera pt. „Absalomie, Absalomie”. Bo też, po krótkotrwałej modzie na Faulknera, jaka zapanowała po 1956 r., zapomnieliśmy o tym pisarzu, ignorując nawet stulecie jego urodzin, odnotowane na całym cywilizowanym świecie. Otóż zarówno Tomasz Sutpen z „Absalomie, Absalomie” jak i lord z „Gosford Parku” to „self-made-meni”, którzy się per fas et nefas bogacą, by wskutek swej buty i brutalności tragicznie zginąć. W jakiej mierze tego typu ludzie do czasu sprawują „rząd dusz”, powodując m.in. skrajną komercjalizację amerykańskiej kultury masowej, dominującej dziś w świecie? Wiem doskonale, że stawiając takie pytanie, naruszam obowiązującą dziś „poprawność polityczną”. Żywię jednak nadzieję – oby nie złudną! – że tym razem nie zadziała „cenzura”, która tyle razy dawała mi się we znaki… 3 sierpnia 2002 r.   Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 33/2002

Kategorie: Opinie