PiS powróci do władzy, jeśli nie znikną przyczyny, dla których już dwa razy po nią sięgnęło. Symetryści to rozumieją, ale czy pojmie nowy rząd? Gdyby liberalna klasa dyskutująca spisała wspólnym wysiłkiem katechizm dobrego opozycjonisty z czasów panowania Zjednoczonej Prawicy, z pewnością dowiedzielibyśmy się z niego, że jednym z najcięższych grzechów przeciwko demokracji był symetryzm. Zasługiwałby on na własny sylabus błędów, pośród których znaleźlibyśmy liczne uchybienia względem dziennikarskiej rzetelności i obywatelskiej asertywności. Spór dotyczyłby tylko tego, czy grzeszono z głupoty, czy z wyrachowania. Ja stawiam tezę odwrotną: symetryści mieli rację od samego początku, ale musieliśmy czekać do wyborów, aby wykazać to w sposób niezbity. Zacznijmy jednak od uporządkowania pojęć. Skoro na katechizm się powołaliśmy, pozostańmy w tej poetyce i odwołajmy się do jego metody pytanie-odpowiedź. A zatem: kim są symetryści? Termin jest publicystyczny, nie naukowy, poszukajmy więc podpowiedzi u wziętych publicystów. Karolina Wigura i Jarosław Kuisz pisali, że jeśli symetryści w ogóle istnieją, są to ludzie zatroskani o „o przyszłość kraju kolonizowanego przez egoistyczne partie polityczne”. Piotr Zaremba przypisywał im zdolność „stawiania pytań i obiektywnego zachowania dystansu”, co w warunkach skrajnej polaryzacji urasta do rangi „wyboru moralnego”. W podobny ton uderzał redakcyjny kolega Jakub Dymek, który na łamach PRZEGLĄDU zestawiał symetryzm z solidnym dziennikarstwem. Piotr Kaszczyszyn celnie zauważał, że choć nie jest on wartością samą w sobie, może nią się stać „wówczas, gdy oznacza samodzielne poszukiwanie wizji dobrego państwa. Bez złudzeń, że ma się monopol na polityczną prawdę i bez naiwnego przekonania, że uda się ją zrealizować w 100%”. Jan Śpiewak dopowiadał, że symetrysta „przypomina o niewygodnym fakcie, że sam antypisizm nie wystarczy, aby odsunąć Kaczyńskiego od władzy”. Oczywiście nie każdy człowiek, którego o symetryzm posądzano albo który sam siebie symetrystą nazywał, zasługuje na te wszystkie pochwały. Prawdą jest, że dało się znaleźć publicystę, który ledwie usłyszał o aferze, potknięciu czy choćby niemądrej wypowiedzi przedstawicieli strony rządowej, już był gotów przetrząsać archiwa, szukając analogicznego zachowania wśród opozycji. Jutro ten sam człowiek o każdej przewinie PiS będzie mówił: „dawno i nieprawda”. Liczenie na tego rodzaju efekt wzajemnego znoszenia się było jednak narzędziem retorycznym raczej schyłkowego PiS niż kogokolwiek z poważnych komentatorów życia publicznego. Nie zapominajmy przy tym, że antysymetryzm bywał bardzo chytrą odmianą symetryzmu. Za przykład takiej postawy niech posłużą wypowiedzi czyniące z Trzeciej Drogi część Zjednoczonej Prawicy czy utrzymujące, że gdyby PiS odrzuciło klerykalizm, niczym by się nie różniło od Razem. Trzeba zatem na tym samym oddechu dokrzyczeć, że przytłaczająca większość ludzi symetrystami nazywanych, w tym wszystkie najgłośniejsze nazwiska kojarzone z tym nurtem, rekrutowała się ze zwolenników opozycji i pracowała na jej sukces wyborczy. Różnica między nimi a ich przeciwnikami była taka, że odmawiali oni bezkrytycznego poparcia którejkolwiek z partii politycznych i bezrefleksyjnego potępienia każdego, kto kiedykolwiek głosował na PiS. Zachowali tym samym możliwość przekonywania własnej strony do korekty kursu, a może nawet zdolność zachęcania tych, którzy znaleźli się po drugiej stronie spalonego mostu, do zmiany zdania. Symetryści byli sumieniem opozycji – teraz przyjdzie im być sumieniem władzy, a to oznacza, że będą potrzebni bardziej niż kiedykolwiek. Niewdzięczna to rola, bo w dniu triumfu nie świętują oni razem z innymi. Są raczej jak ten rzymski niewolnik, który miał iść krok w krok za zwycięskim wodzem i szeptać mu do ucha przestrogi. Symetrysta jest bowiem niewolnikiem, ale nie partyjnego przekazu dnia czy środowiskowej presji, lecz tego, co wie i pamięta. Klęska jednej listy sukcesem opozycji Jedną z rzeczy, które symetryści odkryli wcześniej niż inni, był fakt, że ogromny elektorat negatywny ma nie tylko Jarosław Kaczyński, ale również jego główny rywal, Donald Tusk. Wszyscy rozumieli, jak działa straszenie PiS, znacznie mniej osób pojmowało, że wyborczo użyteczne jest też straszenie Platformą. Kampania wyborcza zbudowana na przestrzeganiu przed powrotem Tuska do władzy wcale nie skończyła się spektakularną klęską. PiS przechodzi do opozycji jako największy klub w parlamencie. W bezpośredniej konfrontacji partia Jarosława Kaczyńskiego wyraźnie pokonała Koalicję Obywatelską, otrzymując ponad milionów głosów więcej. Dziś Mateusz Morawiecki może zapomnieć o fotelu szefa rządu wyłącznie dlatego, że PiS to ewenement na skalę Europy – jedyna tak wielka,