Szczeble niekompetencji

Blisko ćwierć wieku upłynęło od historycznego porozumienia zawartego w dniu 31 sierpnia 1980 r. w Stoczni Gdańskiej przez komisję rządu PRL i Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. W pkt 12 tego porozumienia przyjęto postulat „konsekwentnego stosowania doboru kadr kierowniczych na zasadach kwalifikacji i kompetencji, zarówno członków partii, jak i bezpartyjnych”. Z tego postulatu diabeł się dzisiaj śmieje. Kiedy bowiem po Okrągłym Stole solidarnościowa formacja polityczna doszła do władzy, na wielu stanowiskach pojawili się ludzie bez kwalifikacji, mający jedynie piękne opozycyjne życiorysy. Podstawą rozdziału stanowisk publicznych pozostał, jak „za komuny”, system preferujący kandydatów wyłanianych przez partie. Z reguły podstawowym kryterium wyboru są kwalifikacje polityczne, a nie kompetencje zawodowe. Z czasem rozplenił się zwyczaj rozdrapywania po każdych wyborach przez zwycięskie partie posad dla swoich – od góry do dołu. Ten stan rzeczy budzi zgorszenie, ale nie powinien dziwić nikogo, kto zna słabości demokracji. Grzechem pierworodnym każdego systemu demokratycznego jest forsowanie przez partie kandydatów, którzy mają największe szanse zwycięstwa w wyborach powszechnych, a nie tych, którzy są zawodowo najlepsi. Liczy się przede wszystkim spryt kandydatów umiejących czarować wyborców obietnicami bez pokrycia. Partie popierają kandydatów atrakcyjnie prezentujących się w telewizji dzięki makijażowi i manipulacjom medialnym, które ukazują fałszywy, upiększony wizerunek przyszłego parlamentarzysty. Rację miał Winston Churchill, mówiąc, że demokracja to bardzo zły ustrój, ale lepszego, niestety, nie ma. Karol Marks wierzył naiwnie, że powstanie kiedyś społeczeństwo, w którym panować będzie zasada: każdemu według jego zdolności (i każdemu według jego potrzeb). Prognoza ta nie sprawdziła się w realnym socjalizmie i nie należy mieć złudzeń, że spełni się kiedykolwiek. Zawsze, jak sługo istnieć będzie hierarchiczna budowa społeczeństwa, panoszyć się będzie na wysokich stanowiskach wszechwładna niekompetencja. Dzieje się tak zgodnie z prawidłowością, którą odkrył przed 30 laty amerykański teoretyk, L.J. Peter: osoby kompetentne na niższych stanowiskach są z reguły awansowane na stanowiska wyższe, na których okazują się już niekompetentne (Laurence J. Peter, Raymond Hull „Zasada Petera. Dlaczego wszystko idzie na opak”, Warszawa 1973). W partiach politycznych kompetencje na jednym szczeblu są warunkiem otrzymania awansu na szczebel następny. Tak jest również w dzisiejszej Polsce. Szkolny wprost przykład to awans Lecha Wałęsy na najwyższe stanowisko w państwie. Superkompetentny działacz związkowy wzniósł się na swój szczebel niekompetencji, zostając prezydentem Rzeczypospolitej. Wprawdzie na tym stanowisku godnie reprezentował nasz kraj za granicą, ale jego zdroworozsądkowa wiedza okazał się absolutnie niewystarczająca do sprawowania władzy wykonawczej w tworzącym się w bólach państwie prawa. Jego temperament polityczny przynosił nieraz poważne szkody, by wspomnieć tylko o tzw. wojnie na górze czy słynnej „teorii”, że trzeba czasem działać na granicy prawa. Niestety, z lekcji dotychczasowej historii obecna formacja polityczna nie potrafi wyciągnąć odpowiednich wniosków. Świadczą o tym np. nieudane powołania na kilka stanowisk w rządzie SLD-UP. Niektórzy ministrowie wysoce kompetentni na poprzednich stanowiskach osiągnęli na urzędach ministerialnych szczeble niekompetencji. Rekonstrukcja rządu prawdę tę potwierdziła. Ale czy Polak musi być zawsze mądry po szkodzie? Czy z góry nie można przewidzieć, że znakomity sędzia może nie poradzić sobie na stanowisku ministerialnym wymagającym innych kwalifikacji niż orzekanie w jednostkowych sprawach? Podobnie wybitne osiągnięcia zawodowe w zakresie medycyny nie są same przez się rękojmią kompetencji kandydata na stanowisku ministra zdrowia. Nietrafiony awans na wysoki szczebel przynosi na ogół trwałą szkodę nawet po odejściu nieudacznika ze stanowiska. Dygnitarz odwołany z jednego stanowiska ląduje bowiem często na innym, nie mając tak samo do jego sprawowania wystarczających lub nawet żadnych kompetencji. Tak więc „idą w ambasadory” ludzie niemający nieraz pojęcia o dyplomacji i osiągają tam swój kolejny szczebel niekompetencji. Wcale nie skończyła się przesławna karuzela stanowisk przejęta z PRL. Co gorsza, ludzie skompromitowani na szczycie swej niekompetencji przejawiają tendencję przechodzenia do innej, co najmniej równie prestiżowej hierarchii, zamiast powrócić na dawne stanowisko odpowiadające ich kwalifikacjom. Jest to przywara tkwiąca od wieków w naturze ludzkiej. W średniowiecznej Wenecji panował nawet pogląd, że obywatel, który piastował wysoki urząd, nie może bez ujmy dla swego honoru sprawować urzędu mniej ważnego. Dlatego republika wenecka pozwalała mu takiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 31/2002

Kategorie: Felietony