Szczęściarze bez szczęścia

Szczęściarze bez szczęścia

Półtora roku temu młynarz zorganizował grupę, która w totolotka wygrała po 130 tys. zł na osobę. Dziś chcą znowu spróbować. A raczej muszą – Moszczenica? Tam jest ten szczęśliwy totolotek – drogę pokaże każdy. – Ale ci, co wygrali, wyglądają jak daw­niej, no bo jak to jest, że kiedy ma się forsę, to się nawet na porządną trwałą nie wyda – tak o jednej z „wygranych” ekspedientek mówi kioskarka z sąsie­dniej miejscowości. Półtora roku temu w Moszczenicy dziesięć osób – trzy ekspedientki, pię­ciu kierowców, traktorzysta i młynarz, który grupę zorganizował – wypełniło kupon totolotka. Wygrali po 130 tysię­cy złotych. Dech im zaparło, nawet strach poczuli, a sąsiedzi zastanawiali się, jak przeżyją oglądanie cudzego bo­gactwa, martwili się, jakim dobrem tamci obrosną. Jak im portfele będą puchnąć, bo ci, co wygrali, są rozsądni, niestety, nic nie przepuszczą nie prze­piją. Wójt widział Moszczenicę kwit­nącą. – Jak się takie pieniądze złoży ra­zem, najlepszy interes w Moszczenicy można wykręcić – tłumaczył. Przyszło też z Polski parę próśb o pomoc. Pozo­stały bez odpowiedzi. Wygrani święto­wali na skromnym bankiecie w gmin­nej spółdzielni, kupon zamknęli w sej­fie, a żony kierowców próbowały wy­graną przeliczyć na coś realnego. Na przykład na telewizory. Przy 50. zrezy­gnowały. Mężczyźni kupują samochody Bohaterowie tamtego wydarzenia nigdy nie byli przyjaciółmi i pieniądze też ich nie połączyły. Tej marcowej no­cy 1998 r. młynarz chodził i namawiał każdego, kto się pojawił w Gminnej Spółdzielni. Na wytartej ceracie stawiał krzyżyki, tłumaczył swój system. Nie było łatwo, bo 16 zł, których żądał, to w Moszczenicy duża kwota. – Na ćwiartkę bym dała – powiedziała Wacia Góralczyk. Potem długo swojej odmo­wy Odchorować nie mogła, a i mie­szkańcy jej żałowali, bo jest dobrą sprzedawczynią na utrzymaniu ma córkę i jej drobne dzieci. Odmówił też prezes GS, Henryk Kozub. Teraz odru­chowo pokazuje kieszeń marynarki, gdzie miał już własne, jak się później okazało, przegrane kupony. – Mnie ta wygrana nie dotyczy – mówi dziś z cią­głym zdziwieniem kogoś, kto w Mo­szczenicy ma władzę. Jeszcze ktoś odmówił i jeszcze ktoś. W ostatniej chwili, kiedy grupa miała się rozwiązać, namówiono Leszka Sitka, który obcho­dził 30-lecie pracy, więc miał dobry humor jubilata. Młynarz zadecydował, że skreślają jedenaście liczb, co daje większą wy­graną. Do kapelusza wrzucono kawałki papieru z liczbami wykaligrafowanymi przez młynarza. Każdy ciągnął jeden. Dziś nikt nie pamięta jaką liczbę wylo­sował. Tylko Leszek Sitek opowiada że jako ostatnią dopisano trzydziestkę, by uczcić to jego 30-lecie. Pamiętają też dyskusję, czy wyciągnięto szóstkę, czy dziewiątkę. Losujący zadecydował, że to szóstką Kierowcy pamiętają też, że każdy zadzwonił do żony. Płakały i ka­zały zaraz dzwonić do dzieci. – No i dobrze, że się taka Wacia wy­cofała – komentuje młynarz – bo by nam wygraną popsuła Tu było po­trzebnych 10 szczęśliwych rąk. – To był ślepy los – uważa Jan Kaźmierczak, za­stępca wójta, który wtedy był na urlo­pie, więc. nie brał udziału w zrzutce, a poza tym jest racjonalistą i do wszy­stkiego musi dojść własną pracą. Pierwsze szczęśliwe ręce należały do Ireny Stańczak, sprzedawczyni. – Po­gorszyło mi się, bo byłam sprzedaw­czynią w towarowym, a jestem w spo­żywczym – komentuje swoją sytuację półtora roku później. Na drzwiach skle­pu wisi kartką że gorąca kaszanka sprzedawana jest po siedemnastej i to dla treny, która ją waży, jest symbolem upadku. Zamiast bluzek – kaszanka. Wygraną sprzedawczyni rządzi mąż. – Spełnił swoje marzenie, kupił sobie samochód – tłumaczy. Ona? Nie, nie, żadnej sukni ani biżuterii sobie nie ku­piła. Pytanie o futro po prostu ją śmie­szy. O wszystkim, co było po wygranej, mówi, jakby to była miniatura – urzą­dzili mały bankiecik z jedną z jej koleżaneczką zrobili remoncik. Dzieci się uczą więc nikt ich o marzenia nie pyta. Irena nadal ubiera się w skromne swe­terki i nie zmieniła jakości kosmety­ków. O wygranej rozmawiamy szep­tem, nad tą kaszanką bo w Moszczeni­cy szczęśliwi wygrani są ciągle podglą­dani. Zofia, żona Wojciecha Sitka (w Mo­szczenicy mieszkają dziesiątki nie spo­krewnionych Sitków i Kaźmierczaków), zapewnia, że też ma skromne wy­magania. – Nie ma co szaleć – powtarza i nadal pracuje w urzędzie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 01/1999, 1999

Kategorie: Reportaż