Szczypanie polityków nie jest przyjemne

Szczypanie polityków nie jest przyjemne

Nie robię reklam, których mógłbym się wstydzić. Nie robię niczego anonimowo Rozmowa z Edwardem Lutczynem – Pamięta pan swoje pierwsze honorarium? – Oczywiście, byłem z niego bardzo dumny. Dostałem je w 1971 r. za plakat dla krakowskiego baletu. Część honorarium oddałem mamie na prowadzenie domu. – Ale zadebiutował pan dużo wcześniej, w wieku ośmiu lat, na łamach „Płomyczka”. Kiedy zaczął pan rysować? – Mój dziadek, malarz, uwiecznił mnie na swoich obrazach jako pyzatego trzy-, czterolatka, jak siedzę i z zapamiętaniem rysuję. Nie rysowałem żadnych księżniczek i królewiczów, zamków itd., lecz różne śmieszne stworki oraz ludzi z wielkimi nosami, pociesznie zdeformowanych. Ale lubiłem też inne zajęcia, zwłaszcza rozbieranie na części mechanicznych urządzeń oraz eksperymenty pirotechniczne, nawet produkowałem proch. Jednak najbardziej ciągnęło mnie do rysowania. – Dlaczego nie poszedł pan na Akademię Sztuk Pięknych? – Chciałem! Złożyłem papiery w krakowskiej ASP, ale nie zdałem egzaminów. Potem wypiąłem się, brzydko mówiąc, na akademię i złożyłem swoje prace do Związku Artystów Plastyków. Na podstawie tych prac zostałem przyjęty do związku. – Czy to, że nie dostał się pan na ASP, było dla pana ciężkim przeżyciem? – Było mi przykro, co tu kryć. Łatwiej by mi było, gdybym uczył się warsztatu na akademii. No cóż, uczyłem się go później, sam. I uczę się do dziś. – Dlaczego studiował pan na Akademii Górniczo-Hutniczej? Nie żal panu straconych tam lat? – Owszem, żal mi. Ale pocieszam się, że ponieważ miałem tam geometrię wykreślną, znakomicie wykonuję piórkiem ramki do swoich rysunków. – Co najbardziej lubi pan robić? Rysować, malować, robić karykatury, ilustracje do książek dla dzieci? – Rysowałem z zapałem i olbrzymim samozadowoleniem ilustracje do książeczek dla dzieci – zrobiłem ich ze 130. Bardzo lubię rysunki satyryczne, chociaż ostatnio robię je rzadko. Wykonuję dużo ilustracji reklamowych, ale nie mogę powiedzieć, żebym to specjalnie kochał. – Rysuje pan jogurty i proszki do prania? – W żadnym wypadku! Proszę zobaczyć, to jest mój szkic rysunku na okładkę do katalogu producenta kominków. – Wygląda jak ilustracja do bajki. Wszystkie prace reklamowe pan podpisuje? – Tak. Nie robię reklam, których mógłbym się wstydzić. Nie robię niczego anonimowo. – Widać, że bardzo lubi pan swoją pracę. Co panu sprawia w niej największą frajdę? – Najbardziej lubię pierwszy etap pracy, koncepcyjny – szukanie pomysłu, żartu, grepsu. Siedzę, wymyślam. Czasem trwa to długo. Potem siadam i następuje drugi etap – wykonanie pomysłu. To już jest rzemiosło: szkicuję (bo wymyślam bez szkicowania, patrząc w sufit albo w okno), robię próbki ołówkiem – i to jest nudny etap. Dopiero później zaczyna się stosowanie różnych technik rysunkowych czy malarskich, mogę się wtedy rozpędzić. W ruch idą kredki, akwarele, farby akrylowe, flamastry, samoprzylepne folie, rysunek piórkiem, rysunek pędzelkiem, mleczko lateksowe, kauczuk. – Czy w tej pracy jest coś z zabawy? – Bezustannie. Choć może to komuś wydawać się nudne, tak siedzieć całymi dniami i coś dłubać, rysować, wyklejać. – Dużo czasu spędza pan w swojej pracowni? – Codziennie po 12-18 godzin, z krótkimi przerwami na jedzenie, rozmowy z rodziną itp. I tak już od ponad 30 lat. Często siadam do pracy rano, a kończę po pierwszej w nocy. Jestem bardzo powolnym rysownikiem. Mój rekord pracowitości wynosi trzy doby na okrągło, bez snu. Na szczęście pracownia mieści się w piwnicy mojego domu, więc nie muszę tracić czasu na dojazdy. – Pana prace są na ogół pogodne, zabawne. – Być może odzwierciedlają się w nich moje rysy charakteru. Jestem człowiekiem pogodnym, umiarkowanym optymistą (pełen optymizm wydaje mi się czymś na pograniczu debilizmu). Dużo się śmieję. – W czasie rysowania śmiesznych rysunków też pan się śmieje? – Zdarza się, zwłaszcza w czasie wymyślania. Ale częściej śmieję się z rysunków kolegów, zwłaszcza Mleczki, Bogdanowicza, Ziomeckiego, Stannego i Raczkowskiego. Brakuje mi „Szpilek”, gdzie publikowało trzech moich ulubionych Andrzejów: Dudziński, Czeczot i Krauze. Niestety, nowa edycja „Szpilek” została odrzucona przez rynek, ponoć nie ma zapotrzebowania na takie pismo. – Co pana najbardziej śmieszy na co dzień?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 22/2002

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska