Zanim jeszcze postawił krok w Białym Domu, Andrzej Duda został uznany za mało poważnego polityka z Europy Pierwsza wizyta Andrzeja Dudy w Białym Domu była mało optymistycznym, choć wiernym odzwierciedleniem stosunków polsko-amerykańskich. Z punktu widzenia Waszyngtonu Donald Trump spotkał się z przywódcą reprezentującym kraj odległy, niewiele znaczący w bieżącej amerykańskiej strategii międzynarodowej. Polska w ostatnich latach przestała być za oceanem tematem samoistnym. W tamtejszych mediach i opracowaniach organizacji pozarządowych pojawia się jedynie wtórnie. Najczęściej w tekstach o wzbierającej fali populistycznych rządów w Europie, gdzie Warszawa wymieniana jest zaraz za Budapesztem. Czasem zdarzają się też liberalne głosy zaniepokojenia naruszaniem w Polsce zasad praworządności. Jednak i te pojawiają się jedynie wtedy, gdy na scenę wkroczą instytucje Unii Europejskiej. Jednym słowem, Polska, która wprawdzie priorytetem polityki zagranicznej Stanów nie jest już od dekad, ale do 2015 r. była traktowana jako integralna część nienaruszalnego sojuszu ze zjednoczoną Europą, teraz spadła do kategorii dużo niższej. Jak pokazały hołd wasalny Andrzeja Dudy i jego groteskowa deklaracja o budowie Fortu Trump, nie jesteśmy dziś dla USA partnerem – co najwyżej klientem. Cień nowozelandzkiej wpadki Przed przyjazdem prezydenta Andrzeja Dudy do Waszyngtonu amerykańskie media zapowiadały, że głównymi tematami szczytu dyplomatycznego będą kwestie związane z obronnością, handlem i energetyką. Już na tym etapie zwracano jednak uwagę, że podejście Trumpa do Polski może się wydać co najmniej niekonsekwentne, jeśli nie schizofreniczne. Nawet tabloidowy „Washington Times” zaznaczał, że celem Andrzeja Dudy będzie przede wszystkim uzyskanie gwarancji bezpieczeństwa, ochrony przed potencjalną rosyjską ekspansją. W dodatku będzie on oczekiwał deklaracji bardzo zdecydowanej, bo każda inna będzie traktowana po powrocie do kraju jako porażka. Dan Boylan z „Washington Timesa” ostrzegał jednak, że o gwarancje takie będzie niezwykle trudno, biorąc pod uwagę raczej miękki stosunek amerykańskiej głowy państwa do Kremla. W podobnym tonie wypowiadali się publicyści m.in. „Chicago Tribune”, „Slate” czy radia NPR. Co ciekawe, za oceanem do przyjazdu polskiego prezydenta przygotowano się nad wyraz starannie. Dziennik „Houston Chronicle” w zapowiedzi szczytu prezydenckiego przypomniał ostatnią wpadkę Dudy, który podczas podróży do Nowej Zelandii odniósł się w przemówieniu do Polonii z Irlandii. Zanim jeszcze Andrzej Duda postawił krok w Białym Domu, został uznany za mało poważnego, na pewno nie priorytetowego polityka z Europy, którego interesy zostaną złożone na ołtarzu zbliżenia się Trumpa z Rosją. Oczywiście w dużej mierze osłabienie roli Warszawy wiąże się z radykalną zmianą sposobu prowadzenia przez USA polityki zagranicznej, a właściwie z całkowitym zaniechaniem uprawiania dyplomacji. W obecnej administracji to sam prezydent jest nie tylko pomysłodawcą, ale też głównym egzekutorem wszelkich inicjatyw w relacjach USA z innymi państwami. Strategie (jeśli to słowo nie jest tu nadużyciem) w dużej mierze wymyśla on sam, w najlepszym wypadku dodając sugestie najbliższych współpracowników z Białego Domu. Od tworzenia amerykańskiej polityki zagranicznej odcięte zostały Departament Stanu i Departament Obrony, których urzędnicy funkcjonują w nieustannym napięciu, zredukowani do roli wykonawców gwałtownych decyzji prezydenta. Izolację dyplomatów najlepiej widać po cięciach budżetowych i brakach kadrowych. W Departamencie Stanu nieobsadzonych jest siedem z dziewięciu kluczowych stanowisk. Nie lepiej wygląda to w korpusie dyplomatycznym. Wciąż nie ma ambasadorów USA m.in. w Meksyku, w Chile, na Kubie, w Arabii Saudyjskiej, Turcji, Pakistanie, Szwecji i Australii. Jeśli dodamy do tego poparcie dla brexitu, wycofanie się Stanów Zjednoczonych z Rady Praw Człowieka ONZ, odrzucenie paryskich porozumień klimatycznych i ogólne zanegowanie roli organizacji międzynarodowych, zobaczymy, jak bardzo radykalna jest zmiana w polityce zagranicznej USA. Mogłoby się wydawać, że Duda i Trump to idealni partnerzy. Niewiele sobie robią z rządów prawa, gardzą Unią Europejską. Po raz kolejny jednak potwierdziła się teza stawiana wielokrotnie przez wiodących ekspertów od populizmu, m.in. holenderskiego politologa Casa Muddego, o nietrwałości populistycznych sojuszy. Mudde zauważa, że antyliberalni liderzy z różnych państw dogadują się najczęściej tylko w obliczu wspólnego wroga, ale relacja ta nie jest konstruktywna. Ponieważ rządy populistyczne są z natury egocentryczne w polityce zagranicznej, potrafią natychmiast anulować jedno bilateralne porozumienie, jeśli na horyzoncie pojawi się inne, w danej chwili korzystniejsze. Najlepszym przykładem