Szkoła żon

Szkoła żon

fot. AKG-Images/East News PODPIS: Często pracę służącej traktowano jako przyuczenie do obowiązków małżeńskich. Nz. podoficer i służąca, ok. 1907 r., Berlin Society: Servants. Non commisioned officer and maid toastin one another. Photo, c. 1907 (Brothers Haeckel, Berlin)

Zatrudnianie służących było ukrytą formą poligamii Słowa lokaj, parobek, sługa używane są do dzisiaj, Jaka więc faktycznie była służąca sprzed stuleci? Jeżeli dzisiaj pracodawca ma nadzór tylko nad sprawami zawodowymi pracownika, to wtedy jego władza rozciągała się na najbardziej intymne sprawy służby. Na noc do pawlacza Pan domu miał prawo stosować wobec wszystkich mieszkańców przemoc fizyczną. Dotyczyło to również służących. „Służba, kiedy nie czuje ręki pana, nie kwapi się robić, co należy”, pisał już Homer w „Odysei” i tej wskazówki trzymano się nadal w czasach Dickensa i Balzaka, chociaż od XVIII w. kary cielesne stopniowo eliminowano. Na wszelkie wyjścia z domu, przede wszystkim w godzinach wieczornych, potrzebna była zgoda pryncypała. Służący nie mogli prowadzić życia intymnego ani założyć rodziny. Chyba że rezygnowali ze służby i opuszczali dom pracodawcy. Służące zwykle mieszkały kątem u państwa. W bogatym Berlinie jeszcze w 1900 r. tylko 10% służących korzystało z osobnego pokoju, a 44% żeńskiej służby nie miało nawet własnego kąta i spało gdzieś na poddaszu, w nieogrzewanych, kilkumetrowych klitkach, pod schodami, na korytarzu albo wręcz w pawlaczu, do którego wchodziło się po drabince. Berlińskie służące śpiące w pawlaczach opisywał Theodor Fontane. Ich pensje przypominały raczej kieszonkowe, dostawały też jakąś drobną sumę na Boże Narodzenie. Jednocześnie jednak służące bawiły się z dziećmi pryncypała i opiekowały się nimi, co powodowało, że stawały się jakby członkami rodziny. Zażyłość wynikała także ze wspólnego spędzania świąt, wspólnych posiłków; dzieci pracodawcy i służące często spały razem. Sytuacja tych kobiet była w rezultacie niejednokrotnie lepsza od warunków życia robotnic. Gdańska służąca Maria (1870 r.), pracująca u emerytowanego generała, której losy poznajemy z książki Marie Sansgêne „Wspomnienia z młodości ubogiej służącej”, podkreśla niejednokrotnie, że u niektórych pracodawców czuła się nawet członkiem rodziny. O żonie urzędnika, u którego pracowała, pisze: „Dobrze się z nią rozumiałam”. Bardzo ciepło mówi również o więziach emocjonalnych z dziećmi pracodawcy: „Młodsze dzieci uczęszczały jeszcze do szkoły, wkrótce czworo najmłodszych bardzo mnie polubiło, widząc we mnie najlepszego kompana do zabawy”. Podkreśla, że uczyła się razem z dziećmi, czytała ich podręczniki i dowiedziała się z nich wielu nowych dla siebie rzeczy. Kobiety do wszystkiego W XIX w. dzień służącej zaczynał się o godz. 6 od skromnego posiłku w postaci np. kawy zbożowej i czarnego chleba ze smalcem. Służąca Maria twierdziła, że siostra jej pryncypała, którą nazywa jędzą, głodziła ją. Przysługiwał jej codziennie obiad, który miała jeść w domowej kuchni wraz ze szwaczką, z którą też podobnie zarabiały. Na taki posiłek składało się np. pół talerza zupy szczawiowej i „dwa niewiarygodnie cienkie plasterki mięsa, a do tego najwyżej cztery kartofle”, wstawała więc od stołu głodna. Dwie marki na śniadania także były niewystarczające i, jak pisze nasza pomoc domowa, taka rekompensata za wikt „powinna być zabroniona przez policję”. Wieczorem wszyscy dostawali herbatę i kromkę chleba bardzo cienko posmarowaną masłem. Kobiety te były do wszystkiego, musiały sprostać wszelkim aktualnym potrzebom pracodawców. Do 1918 r. nie miały uregulowanego prawnie czasu pracy, wolnych niedziel, prawa do wypoczynku w nocy, ustalonego stabilnego wynagrodzenia. Cały dzień spędzały na pracy, a wychodne dostawały rzadko, np. w niedzielę raz na dwa tygodnie albo raz na tydzień. Wszystko zależało od dobrej woli chlebodawcy. Wspomniana Maria wychodne miała raz w tygodniu, w niedzielne popołudnie o godz. 17-18, z nakazem powrotu do 20. Kiedy pewnego razu poprosiła generałową o zgodę na pójście na potańcówkę z okazji urodzin cesarza, spotkała się z odmową: „Nie, w żadnym wypadku, już ja wiem, jak tam się traktuje dziewczęta!”. Dopiero w Republice Weimarskiej (1918-1933) pojawiły się dla robotników urlopy, a w 1932 r. w Niemczech wprowadzono 48-godzinny tydzień pracy. Zamiast pralki i odkurzacza Pomoce domowe w dawnym gospodarstwie mieszczańskim były rzeczywiście potrzebne. Do wykonania było o wiele więcej pracy niż obecnie. Piekło się tam chleb, robiło masło, należało oprawić i przygotować mięso, zajmowano się szyciem, cerowaniem i przędzeniem. Gotowanie, pranie czy odkurzanie wymagały sporo czasu i wysiłku. Wodę noszono ze studni, a czasem trzeba było po nią schodzić z czwartego albo szóstego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 24/2020

Kategorie: Historia