Sztuczny uśmiech sprzedawcy

Sztuczny uśmiech sprzedawcy

Coraz więcej firm tworzy w internecie profile nieistniejących pracowników. Po co? Stwierdzenie, że media społecznościowe pełne są kont nieodpowiadających prawdziwym osobom, to już dziś truizm. Do istnienia trolli, botów i sztucznych profili, zakładanych głównie w celach propagandowych, zdążyli już się przyzwyczaić wszyscy. Do tego stopnia, że w niektórych zakątkach internetu trudno natrafić na użytkownika, który zachowywałby chociaż pozory realności. Sieć stała się polem bitwy, miejscem prowadzenia kampanii, starć o umysły i dusze mas już wiele lat temu. I nie potrzeba było do tego wielkich okularów, nowych rzeczywistości, metaversum czy innych pojęć rodem z fantastyki naukowej. Świat korporacyjny miał jednak się bronić przed tym fałszowaniem. Treść i merytoryka były wartościami docelowo odróżniającymi masowe media społecznościowe od portalu LinkedIn. Dla czytelników niezaznajomionych – to platforma będąca w praktyce skrzyżowaniem Facebooka z internetowym biurem pośrednictwa pracy. Służy do eksponowania wirtualnego CV, nawiązywania kontaktów biznesowych i budowania powiązań, niekoniecznie z osobami, które w ogóle zna się w świecie realnym. Tyle teorii. Na przestrzeni lat LinkedIn zmienił charakter. Zalała go fala coachingowych złotych myśli, cytatów w stylu Paula Coelha oraz narzekań na ogólną sytuację na rynku pracy, niezależnie od tego, o jaki rynek akurat chodzi, polski czy amerykański. Co najważniejsze jednak, z czasem i tutaj pojawiła się największa plaga internetu, czyli profile nieistniejących osób. Na pierwszy rzut oka czytelnik może stwierdzić, że tworzenie takich kont nie ma większego sensu. Na Facebooku – owszem, tam często liczy się masa krytyczna, tworząca kulę śnieżną kolportującą propagandę albo zaogniającą już istniejące konflikty społeczne. Poza tym Facebook nie wymaga od użytkowników praktycznie żadnych szczegółów z życia prywatnego ani zawodowego. Wiele osób korzystających z portalu nigdy nic na nim nie opublikowało, ale nie znaczy to, że są trollami czy siewcami kłamstw. LinkedIn działa na odwrotnej zasadzie. Tu treść jest fundamentalna, każdy użytkownik poleruje ją i cyzeluje. Ponadto przy publikacji naszej historii zatrudnienia kłamstwo jest posunięciem raczej ryzykownym. W internecie łatwo te informacje sprawdzić, wyszukać kogoś, kto studiował lub pracował w tym samym miejscu i czasie, potwierdzić prawdziwość danych. Mimo to LinkedIn pełen jest, no właśnie, kogo? Trolli? Podobnych do facebookowych agentów propagandy? Nieistniejących studentów, absolwentów, pracowników? Czy po prostu kreatywnych marketingowców zwiększających swoje zasięgi? Renée DiResta i Josh Goldstein, badacze propagandy, fake newsów i technik manipulacji z Obserwatorium Internetowego przy Uniwersytecie Stanforda, opublikowali niedawno wyniki pierwszego śledztwa dotyczącego sztucznych kont na profilach branżowych. Na LinkedIn doszukali się takich ponad tysiąc. Ich ogólna charakterystyka była bardzo spójna, a przede wszystkim wiarygodna. Zdecydowana większość nieistniejących pracowników miała bardzo rozbudowaną historię zatrudnienia i wpisane co najmniej dwie ukończone placówki edukacyjne. Kłamstwo było więc całkowite, życiorys – tyleż kompletny, co kompletnie zmyślony. Uczelnia? Dobra, ale nie ta najbardziej prestiżowa, żeby nie rzucać się specjalnie w oczy. Wiele uniwersytetów w Stanach to placówki gigantyczne, nietrudno przyjąć, że kogoś się przeoczyło, nawet jeśli dana osoba ma wpisane te same lata studiów co my. Zatrudnienie? Wymyślane według tego samego klucza. Korporacje – z jednej strony rozpoznawalne, z drugiej na tyle wielkie, że można było ukryć się w tłumie. Do tego zdjęcie profilowe utrzymane w typowej „profesjonalnej” estetyce. Szeroki uśmiech, lekki i nienachalny makijaż, garnitur lub biała bluzka, niewyraźne tło. Słowem, życiorys tysięcy prawdziwych ludzi. Nie ma zatem przeszkód, by stał się również życiorysem kilku fałszywych. DiResta na trop sztucznych pracowników natrafiła przypadkiem. A właściwie dlatego, że stała się ich celem. Na LinkedIn dość powszechnym zjawiskiem jest bowiem otrzymywanie wiadomości o charakterze czysto transakcyjnym. To w końcu platforma zawodowa, w ciemno kontaktują się przez nią rekruterzy, sprzedawcy, marketingowcy. Niektóre firmy robią to za pośrednictwem samego serwisu, który takie wiadomości oznacza etykietką „od LinkedIn”. Inne szukają potencjalnych klientów na własną rękę. I tak dotarły do DiResty. Badaczka otrzymała na prywatną skrzynkę zaproszenie do przetestowania pewnego produktu cyfrowego. Oferta była stricte marketingowa, choć wysłano ją nie z konta firmowego, ale konkretnej osoby. Jak podkreślała DiResta w rozmowie z radiem NPR,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 18/2022, 2022

Kategorie: Technologie