Żadnej władzy, nawet tej totalitarnej, nie udało się skanalizować sztuki Krzysztof Żwirblis (ur. w 1953 r.) – twórca, niezależny kurator i krytyk sztuki. Historyk sztuki po Uniwersytecie Warszawskim. Od 1976 r. aktor w teatrze Akademia Ruchu. W latach 1992–1997 prowadził Galerię AR w warszawskim kinoteatrze Tęcza. Zrealizował kilkanaście większych wystaw i projektów. Prowadzi indywidualną działalność artystyczną. Projektuje i realizuje akcje uliczne. Wykonuje z zespołem (Natalia Golanowska i Urszula Prussak – aktorki teatrów eksperymentalnych oraz Mariusz Maciejewski – rzeźbiarz i performer) tzw. wykłady ilustrowane slajdami i tańcem. Pierwsza edycja przygotowanej przez niego wystawy „Demos kratos – władza ludu” była pokazywana przed czterema laty w białostockim Arsenale, druga, w marcu br., w Galerii Klimy Bocheńskiej w warszawskiej Fabryce Trzciny. Żwirblis planuje dalsze ekspozycje. – Czy sztuka krytyczna może zabierać głos w debacie publicznej? Taki był chyba cel przygotowanej przez pana wystawy „Demos kratos – władza ludu”? – Jedno zastrzeżenie: nie używałbym określenia „sztuka krytyczna” w odniesieniu do wszystkich prac pokazywanych na wystawie „Demos kratos”, w wielu wypadkach jest to bardziej sztuka analityczna. Wracając do pytania: sztuka nie tylko może, ale nawet powinna brać udział w takiej debacie, choćby z tego względu, że zawsze zajmowała bardzo ważne miejsce w życiu publicznym i nie widzę powodu, żeby to zmieniać. – Miałem na myśli raczej to, czy może mieć na tę debatę jakiś znaczący wpływ. – Często podnosi się zarzut, że tego typu działalność artystyczna przyciąga tylko przekonanych; że na takie wystawy przychodzą ludzie o wyrobionych poglądach politycznych, a więc pokazywanie sztuki, która ma odniesienia do życia społecznego i politycznego, nie może mieć znaczącego wpływu na szerszą debatę. Nie mogę się z tym zgodzić. Każda wystawa jest spotkaniem myśli i osobowości artystów z indywidualnym odbiorcą, to za każdym razem jest fenomen. – Pod adresem wystawy „Demos kratos” formułowany jest zarzut, że niczego nowego nie mówi ona o demokracji ponad to, co i tak znamy z mediów czy codziennych doświadczeń. – To bardzo poważny zarzut, ale odparłbym go też zarzutem: na ile głęboka była interpretacja prac kogoś, kto taki zarzut formułuje? Bo jak ma się do prawd z mediów praca Janusza Bałdygi „Miejsca znaczone”, gdzie stoi jedno krzesło, jest drabina sznurowa, a powyżej umieszczona jest reprodukcja obrazu Kowarskiego „Proletariat” – ikona pewnego typu kolektywizmu i myśli lewicowej, tyle że jest to powiększona czarno-biała ilustracja z podręcznika historii? Ta wystawa przygotowana jest przez jednostki, każdy artysta coś innego mówi nam o demokracji, w której uczestniczy i którą rozumie na swój sposób. Dziś oczywiście żyjemy w społeczeństwie operującym jakąś wielką liczbą, masowym wyborcą, więc być może indywidualne poglądy nie liczą się tak bardzo. – Oglądając tę wystawę, miałem wrażenie, że przede wszystkim mówi ona o jakimś generalnym kryzysie polskiej demokracji: więcej tu krytyki i ironii niż pochwały i dumy. Po 17 latach wolności jest to diagnoza raczej pesymistyczna. – Ale o ideale nie ma co marzyć, bo do niego zawsze będziemy zmierzać i nigdy nie osiągniemy upragnionego celu. Myślę, że Polska jest jednak dalej niż bliżej na tej drodze, że sporo już osiągnęliśmy. Przed wojną mieliśmy ośmioletni epizod z demokracją zakończony wprowadzeniem rządów autorytarnych. Teraz nam to raczej nie grozi. – A „ołtarzyk” Przemysława Kwieka pt. „Prawdziwy demokrata”, którego centralnym miejscem są dzieła Stalina z założonymi stronicami, gdzie dyktator pisze o demokracji? To nie jest optymistyczna wizja, Stalina można zastąpić kimś innym. – Ta praca mówi o ludziach, którzy chcą mieć monopol na prawdę. Oni mówią: my wiemy lepiej, czym jest demokracja, jaka jest jej istota i jak ją uzdrowić. – Przecież tak właśnie mówią Kaczyńscy. – Nie stawialiśmy sobie zadania, żeby być przeciwko określonej opcji politycznej. Chcieliśmy raczej być wobec – ale wszystkich. Pan mówi o Kaczyńskich, tymczasem również przedwyborcza frazeologia Platformy Obywatelskiej zbliżała się do takiego języka, który w głowach artystów czy intelektualistów powinien zapalić ostrzegawcze światełko. – Mimo to jednak wyraźnie widać, po jakiej stronie stają ci artyści – otwartości, tolerancji, wolności, Europy, a nie po stronie polskiego piekiełka. Wiele prac o tym świadczy, choćby obraz robota bez prawej ręki zatytułowany „Bender”, autorstwa Tomasza
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety