Sztuka upada
– Sztuka upada – mówi w komedii Gałczyńskiego „Babcia i wnuczek” wchodząca na scenę Dama, na co grający w karty Wachmistrz proponuje jej rzeczowo: – Czy pani nie poszłaby do domu? Jeśli zważyć, że sztukę tę oglądałem przed laty w warszawskim Teatrze Kameralnym, który już nie istnieje, Dama ma rację – sztuka upada. Bo przecież Teatr Kameralny należy do mnóstwa placówek kulturalnych, które od początków naszej transformacji ustrojowej znikły z powierzchni ziemi. Poznikały teatry, poznikały kina – między nimi zaś kino Moskwa w Warszawie, jeden z najlepszych, najbardziej przemyślanych architektonicznie budynków tego rodzaju, w istocie zabytek, na miejscu którego powstał szklany koszmar. Poznikały biblioteki i czytelnie publiczne, zwłaszcza w małych miejscowościach, poznikały domy kultury. Fakty te powtarzane są wielokrotnie i bezskutecznie, ponieważ ich adresatem jest zazwyczaj Ministerstwo Kultury, a więc urząd, którego wpływ na cokolwiek, co leży w zakresie zachowania, popularyzacji czy też upowszechnienia dóbr kultury znikł razem ze zniknięciem mnóstwa kierowanych przezeń ongiś instytucji kulturalnych. Jeśli dziś słyszymy niekiedy o Ministerstwie Kultury, to jedynie z okazji wydarzeń eleganckich, premier, inauguracji lub otwarć, takich jak otwarcie tzw. arkad Kubickiego i parku przed Zamkiem Królewskim w Warszawie, co w obecności Głowy Państwa nastąpiło w dniu naszego wejścia do Unii Europejskiej. Ale przecież wiadomo, że arkady te dopiero teraz mają być wykończone, a park nadal nie istnieje. Nie istnieje też żadna polityka kulturalna państwa, której celem byłaby demokratyzacja kultury, to znaczy otwarcie jej również dla tych, którzy zarówno ze względów materialnych, jak i organizacyjnych są z życia kulturalnego wykluczeni. Liczba ludzi wykluczonych kulturalnie jest u nas dużo większa niż liczba ludzi wykluczonych społecznie i materialnie. Należą do nich także te warstwy na wsi i w mieście, które wprawdzie wiążą jakoś koniec z końcem, ale do których nie docierają żadne przekazy kulturalne, poza oczywiście kulturą telewizyjną. Są wśród nich tacy, w których potrzeby kulturalne już wygasły, ale i tacy, którzy żywią je jeszcze, lecz nie mogą ich zaspokoić z powodu upadku wszelkich struktur mogących ich zbliżyć do książki, muzyki, obrazu albo teatru żywego słowa. Jest mnóstwo ludzi kultury od lat podnoszących z tego powodu szlachetny alarm. Całym sercem jestem po ich stronie, równocześnie jednak coraz częściej przypomina mi się zdanie Wachmistrza: – Czy pani nie poszłaby do domu? A więc, innymi słowy, czy aby solennie udokumentowane jeremiady w obronie upadających i już upadłych instytucji kultury w ogóle mają sens, czy też są czymś anachronicznym, wynikającym z innego oglądu rzeczywistości, niż jest ona naprawdę? Stoimy oto bowiem u progu nowego sezonu kulturalnego i dookoła aż roi się od zapowiedzi, choćby widowisk scenicznych. Mamy ich naprawdę mnóstwo, przy czym większość wcale nie odbywa się w teatrach tzw. repertuarowych, lecz w rozmaitego rodzaju salach, klubach i ośrodkach, a ich animatorami są często przygodnie powstające grupy lub niezależni, obrotni menedżerowie. W ten sposób na przykład obejrzałem nie tak dawno w Fabryce Trzciny zachwycającą inscenizację „Gargantui i Pantagruela” Rabelais’go w opracowaniu Piotra Bikonta, którą pokazały w Warszawie trzy niezwykłe aktorki z Łodzi, choć teraz tego widowiska nie potrafię nigdzie znaleźć i może już w ogóle go nie ma. Dokładnie to samo, tylko na nieporównanie większą skalę, dzieje się z imprezami muzycznymi – od najprostszych, popowych, aż do najbardziej wyszukanego jazzu, klasyki muzycznej i awangardy. Jest ich mnóstwo, pojawiają się i znikają. Zadziwiające też zjawiska dzieją się na rynku książki. Statystyki podają, że w Polsce ukazuje się obecnie powyżej 15 tys. tytułów książek rocznie, to znaczy tyle, ile nie wydawano tu nigdy. Ale równocześnie sporo księgarń pada, ponieważ czytelników na kupowanie nie stać, a książki zabijają się same, przez nadmierną podaż. Można by bardzo długo rozbudowywać ten obraz, z mnożącymi się jak grzyby po deszczu galeriami malarskimi, których większość robi bokami, albo z jeszcze dziwniejszym stanem produkcji filmowej, która plajtując w wymiarze państwowym – zamknęliśmy już nawet i rozsprzedali za bezcen słynną ongiś wytwórnię filmową w Łodzi – kiełkuje jednak w zupełnie nieoczekiwanych miejscach, w postaci produkcji offowych i niezależnych. Wygląda więc na to, że sztuka jako taka ma się całkiem dobrze. Upadła natomiast już z kretesem państwowa polityka wobec sztuki i kultury.