Podoba mi się to, że każdego wieczoru mogę być kim innym i nigdy nie wiem, co mnie spotka następnego dnia Rozmowa z Magdaleną Stużyńską Magdalena Stużyńska – aktorka Teatru Kwadrat. Ma 26 lat. Ogromną popularność zawdzięcza serialowi „Złotopolscy”, w którym gra uroczą i pełną temperamentu Marcysię. W 1999 r. dostała nagrodę „Słowa Ludu” za rolę Goplany w „Balladynie” oraz Słodkiej Dziewuszki w „Korowodzie” (Teatr im. Żeromskiego w Kielcach). W 2001 r. zdobyła I miejsce w plebiscycie telewidzów na najpopularniejszą aktorkę młodego pokolenia. Jakich słów najczęściej pani używa? – Dziękuję i przepraszam. To dowód dobrego wychowania? – Możliwe. Przyznaję, że rodzice przykładali do tego ogromną wagę. Kiedy byłam w szkole teatralnej, opiekun roku twierdził, że moje dobre wychowanie jest wadą. Bo uniemożliwia rozpychanie się i dążenie do celu po trupach? Utrudnia życie? – Ale też i ułatwia, bo zjednuje ludzi. Jaka cecha najlepiej panią określa? – Entuzjazm. A jaki dar natury chciałaby pani posiadać? – Wiele problemów rozwiązałaby mi zdolność teleportacji, czyli natychmiastowego przenoszenia się z jednego miejsca w drugie. Chciałabym też mieć taką skalę głosu jak Maria Callas i zaśpiewać Łucję z Lammermoor na scenie operowej. Śpiew jest moją niespełnioną miłością. Ma pani piękny głos. Dlaczego nie szkoliła go pani? – Przez kilka lat uczyłam się śpiewu. Uczęszczałam do średniej szkoły muzycznej i nawet nieźle sobie radziłam. Ale dostałam rolę w „Złotopolskich” i znalazłam się na rozdrożu. Wiedziałam, że jeśli chcę być dobrą śpiewaczką, muszę wszystko inne rzucić. Tymczasem kręciłam „Złotopolskich” – wczesne wstawanie, plenery, gardło stale narażone… To było nie do pogodzenia. W pewnym momencie stwierdziłam, że los pokazał mi, co powinnam robić, że grzechem byłaby rezygnacja z serialu, bez pewności, czy miłość do śpiewu będzie odwzajemniona. Tym bardziej że w aktorstwie postawiłam już pierwsze kroki. Dziś cieszy się pani ogromną popularnością, wygrywa plebiscyty, udziela wywiadów. Ale powodzenie bywa złudne. Raz na wozie, raz pod wozem… Nie boi się pani, że po bumie przyjdzie chwila ciszy? – Ten lęk nie opuszcza mnie ani przez chwilę. Żyję z nim na co dzień. Nie czuje się pani zaszufladkowana do jednej serialowej roli? – Szukam awaryjnych wyjść. Od czterech lat gram gościnnie w Kielcach. Swego czasu dowiedziałam się od kolegi, że dyrektor Szczerski zamierza zrealizować „Otella” i będzie robił przesłuchania do roli Desdemony. Zadzwoniłam i umówiłam się na spotkanie. Później okazało się, że zamiast „Otella” będą jednoaktówki Becketta. Zostałam obsadzona w „Komedii”. To było bardzo ciekawe, bo każdą z 11 jednoaktówek aktorzy grali równocześnie w różnych miejscach: na dużej i małej scenie, w holu, w foyer, w bibliotece, na klatce schodowej itd. Widzowie przechodzili z jednego miejsca w drugie. Naszą „Komedię” graliśmy 6-8 razy w ciągu wieczoru. Potem była demoniczna Goplana w „Balladynie” i Słodka Dziewuszka w „Korowodzie”. A ostatnio zagrałam Kordelię w „Królu Learze”. To kolejne wyzwanie, które daje mi ogromną satysfakcję. Teatr w Kielcach ma niesłychany urok starego teatru, w którym jest stary, skrzeczący dzwonek, są kariatydy podtrzymujące sufit, loże, stare reflektory. Tutaj w każdym kącie czuje się zapach starego teatru. To dla mnie przeniesienie się w zupełnie inny świat, gdzie czas płynie dużo wolniej. Jednak występuje pani też w Teatrze Kwadrat. – Jestem tam na etacie już drugi sezon. Gram w farsie „O co biega” i próbuję w „Mayday 2”. Z tego wniosek, że dużo czasu spędza pani w pociągu. – To fakt. Był taki tydzień, że codziennie rano miałam próby w Warszawie, a wieczorem w Kielcach. Próba, dworzec, dworzec, próba. I tak na okrągło. Ale cieszę się, że dużo pracuję, bo dzięki temu rozwijam się. Każda premiera jest moim osobistym wewnętrznym zwycięstwem. Choć bywa drogą przez mękę, jest zyskiem. Dowodem na to, że mimo trudności coś się udało zrobić. Co trudniejsze: komedia czy tragedia? – Wiem, że moi starsi koledzy mówią, że trudniej ludzi rozbawić, niż wzruszyć. Ale pewnie mówią tak aktorzy dramatyczni. Ja gram role komediowe i uważam, że tragedia jest trudniejsza. Moim zdaniem, trudniej ludzi skłonić do płaczu niż do śmiechu. Rektor Akademii
Tagi:
Jadwiga Polanowska