Jęzory fal były czarne i wysokie na 6 m. Kuter rybacki unosił się na spienionych grzbietach, żeby za chwilę runąć w ruchomą przepaść. (…) Przy każdym uderzeniu o taflę wody powracała jedna myśl: „Umrzemy”. Łódź miała dwa pokłady – na jednym wszyscy uchodźcy przesuwali się bez przerwy to na dziób, to na rufę, starając się równoważyć nachylenie kutra. Na drugim były koje tak małe, że siła uderzeń fal wbijała je w ściany. – Myśleliśmy, że jeżeli zostaniemy na pokładzie z innymi, nasze ciała wypłyną na powierzchnię i znajdzie je policja. Zidentyfikują nas, powiedzą rodzicom. Więc postanowiliśmy zostać w kajucie – dzięki temu, gdy statek zatonie, morze pochłonie ciała i nikt się o tym nie dowie. Po co sprawiać rodzinie jeszcze więcej przykrości? Strasznie głupio byłoby umrzeć teraz, kiedy już tyle przeżyli. • Arman: – Mieszkałem w Iranie z całą rodziną. Rodzynek wśród samych sióstr. Nasze życie było zwyczajne. Nie byliśmy ani bogaci, ani biedni, niczego nam nie brakowało, ale też nie potrzebowaliśmy zbyt wiele. Chodziłem do szkoły, ale głównie pomagałem ojcu w warsztacie samochodowym. Miałem marzenie: przyjechać do Europy, zacząć naprawdę żyć! Część rodziny wyjechała z Iranu na początku lat 80., tuż po rewolucji. Miałem rodzinę nie tylko tu, w Szwecji, ale też w Szwajcarii, Austrii, w Niemczech. Bracia wysyłali nam filmy, wiedziałem, że tam, w Europie, jest wolność, muzyka, dyskoteki! Byłem 24-letnim chłopakiem, który chciał korzystać z życia. „Wyślij mnie do Europy!”, powiedziałem pewnego razu do ojca i na wszelki wypadek powtórzyłem to jeszcze trzy razy. W końcu się zgodził. Wtedy dopiero zaczęła się zabawa. Młodemu, nieżonatemu chłopakowi ciężko dostać wizę. Chyba że ma się kontakty i pieniądze. Tak właśnie rozpoczęła się moja podróż, 19 stycznia 2001 r. Wyjazd do Szwecji kosztował 15 tys. dol. Ojciec załatwił wszystkie papiery, miałem w paszporcie wizę na Ukrainę i nowy zawód – inżynier. Mieliśmy z kolegą udawać, że jedziemy na targi w Kijowie. Cóż z tego, że był fryzjerem? I to całkiem niezłym, trzeba przyznać. Ja byłem mechanikiem, też dobrym w swoim fachu. Kiedy wylądowaliśmy, szedłem za nim w kolejce do okienka paszportowego. Serce biło jak oszalałe. „Cel przyjazdu?”, pytają go po angielsku. „Barber”, odpowiedział tamten, bo „fryzjer” to jedyne angielskie słowo, które znał. „Dlaczego w takim razie w dokumentach jest napisane – inżynier?”, zdziwił się celnik, zapraszając go na stronę. „Arman, Arman!”, zdążył jeszcze zawołać, a celnik uśmiechnął się od ucha do ucha, zgarniając też mnie. Nic nie rozumieliśmy, dopóki tłumacz nie przekazał nam decyzji: nie wjedziemy na Ukrainę, wracamy do Iranu. To chyba żarty?! Pożegnaliśmy już wszystkich znajomych. „Jedziemy do Europy!”, tak im mówiliśmy. (…) Byliśmy na lotnisku trzy doby, dostaliśmy tam pokój. Skontaktowaliśmy się z ojcem, który przekazał, że mamy polecieć do Istambułu, tam nie trzeba wizy. Wylądowaliśmy wieczorem, o godz. 11, wzięliśmy taksówkę do hotelu – okazało się, że kierowca zabrał nas do pałacu, za 120 dol. za osobę za noc. Musieliśmy dumnie wyglądać po tych dniach na ukraińskim lotnisku. Dzwonię do ojca: „Strasznie tu drogo!”. Każe iść do innego hotelu, gdzie pokój kosztował 15 dol. I tak mieszkaliśmy miesiąc w Istambule, aż do spotkania z przemytnikami. „Macie pieniądze?”, pyta przemytnik, bo bez pieniędzy nie znaczymy nic. Zapłaciliśmy. Jedziemy! Nareszcie, do Włoch! Wsiądziemy na jeden z tych wielkich statków z widokiem na ocean, tak myśleliśmy. Wjedziemy do portu jak królowie! Tego dnia zebrało się mnóstwo ludzi. Mieliśmy jechać z Istambułu do Izmiru, ale za pierwszym razem zawrócił nas patrol policji. W końcu zapakowali nas do sześciu autobusów. Jechaliśmy kolumną, jeden za drugim, z wyłączonymi światłami. W Izmirze czekały na nas ciężarówki. Zapakowali nas tam, mieliśmy leżeć pod kocami. Kiedy się zatrzymaliśmy, słychać było tylko krzyki: „Biegnij, biegnij!”. I szum fal. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem celników z bronią automatyczną. Gdyby nie byli przekupieni, pewnie by nas wszystkich pozabijali. A ludzi było jak mrówek: z Iraku, Pakistanu, Syrii, Afganistanu. Wszyscy czekali na statek, ale morze było czarne jak smoła. W końcu ktoś krzyknął: „Statek nadpływa!”. Jaki statek? – pomyślałem, kiedy z mroku wyłonił się warkoczący kuter rybacki. Jak mamy tam
Tagi:
Wiktoria Michałkiewicz