Ostatni felieton przed wyborami – doprawdy chciałbym włączyć nawiew optymizmu, ale mechanizm się zepsuł, wentylator zapchały kampanijne fekalia. Odorek ostatecznego upadku liberalnej demokracji w Polsce dominuje. Na szczęście w typowaniu wyników byłem zawsze kiepski, oby to się przełożyło także na intuicje wyborcze. Mam wrażenie, że w najbliższą niedzielę bez względu na ostateczny rezultat kaczyzm nie tylko w Polsce się nie skończy, ale wręcz wkroczy w fazę morderczego wzmożenia. Nie przypominam sobie bowiem, by Jarosław Kaczyński kiedykolwiek uznał niepomyślny dla siebie wynik wyborów bez sugestii, że zostały one sfałszowane. Niegdyś były to raptem pohukiwania przegrywa, teraz ten człowiek ma w ręku cały aparat władzy i dziesiątki sprytnych kanalii na wypadek konieczności „reasumpcji totalnej”. Tak naprawdę im bardziej PiS w niedzielę przegra, tym bardziej kaczyzm wygra – jeśli pomimo wszystkich kruczków i machlojek Zjednoczonej Prawicy nie uda się pozyskać większości mandatów nawet po stworzeniu koalicji z Konfą, wódz będzie mógł ogłosić, że dobro narodu jest ponad prawem. Partia rządząca nie odda władzy dobrowolnie, najwyżej wywróci stolik i już jawnie z demokratury przejdzie do autokracji. Kaczyński nie miałby dokąd uciec – on nie da się przesadzić nie tylko dlatego, że jest „starym drzewem”, ten człowiek nie zna świata poza granicami swojego kraju, ba, on by się załamał nawet po przeprowadzce z żoliborskiego mieszkania. Ten skrajnie niebezpieczny, egotyczny typ zbudował wokół siebie kult jednostki i kiedy trzeba będzie pociągnąć za cyngiel, dziesiątki usłużnych palców go w tym wyręczą. Mam ponure przeczucie, że bezkrwawa zmiana władzy w Polsce nie jest już możliwa. Fabryka zatruwania umysłów pracuje na pełnych obrotach – retoryka wojenna w mediach prorządowych sięga zaprawdę alarmowych rozmiarów, ludzie otumanieni propagandą TVP czują, że wyjścia są dwa: PiS albo śmierć, bo Tusk równa się niemiecka okupacja. Pełzający polexit już prawie się dokonał, zamykają granice, grozi nam wykluczenie z Schengen, środków unijnych już nie dostajemy, właściwie brakuje jedynie formalnego usunięcia „brukselskiej szmaty” z wszelkich instytucji – możemy jeszcze tylko bruździć i wetować, dopóki ktoś w Unii nie pójdzie po rozum do głowy i nie wymyśli sposobu, żeby Polskę PiS i Węgry Orbána, te dwa wrzody na dupie Europy, po prostu usunąć. Mam nieodparte wrażenie, że nasze spekulacje na temat zwycięstwa opozycji, ewentualnych koalicji powyborczych, możliwości naprawy państwa pomimo spodziewanych wet Dudy wynikają z wiary w to, że obie strony będą respektować zasady gry. Nie pozostaje nam zresztą nic poza nadzieją, że przecież oni się nie poważą, są granice, których nie przekroczą, będą musieli się pogodzić z wolą suwerena. Do najbliższej niedzieli możemy żyć wiarą i złudzeniami, do tej ostatniej niedzieli w Polsce, jaką znamy i jaką jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Tymczasem zbiegiem okoliczności jestem w Kurlandii, na zachodnim wybrzeżu Łotwy, gdzie zderzam się z tradycyjną aurą Windawy, a zatem niesłabnącym wiatrem i nieustannym deszczem (mają tu nawet pomnik parasolki). Prognozy pogody jeszcze gorsze niż te wyborcze w Polsce – próżno wypatrywać okienka pogodowego, aby choć przespacerować się nad Bałtyk. Wieje i leje niezmiennie, więc siedzę w tutejszym domku pisarzy jak w pułapce, ale też o to właśnie chodziło, jesienią do Windawy przybywają autorzy na twórczym debecie, albowiem pokus za oknem żadnych, należy zatem pielęgnować krajobraz wewnętrzny. Wyjadę tylko do Rygi oddać głos, z płochą nadzieją, że kaczyzm mi go definitywnie nie odbierze. Zawsze poza Polską mam wrażenie, że krajowcy są wobec siebie nadzwyczaj przyjaźni, jakby tylko Polacy uwierali siebie wzajemnie. Zrobiło się niedobrze, ale nie musi być źle – być może Polska musi sama siebie zwymiotować, aby się oczyścić z toksyn. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint