Tag "Andrzej Sosnowski"
Strefy pochopności
Brzmi jak z Głowackiego, ale przyjaciel upiera się, że to z życia kumpla wzięte; tak czy owak anegdota prima sort, więc przytoczę. Tenże kumpel, kiedy przed laty wreszcie wystarał się o zieloną kartę, przed wyjazdem puszył się, że Ameryka to jego przeznaczenie, nie przypadkiem przyszedł na świat 4 lipca. Z taką datą urodzin to pewnie przy kontroli granicznej powitają go fanfary, a przynajmniej zostanie potraktowany ulgowo. Wręcz przeciwnie: przetrzepali go i wymęczyli ze szczególną dociekliwością, wpuścili bez entuzjazmu, dopiero po czasie dowiedział się, że w USA datę urodzin 4 lipca wpisuje się z urzędu wszystkim osobom o niezidentyfikowanej tożsamości, bezdomnym z amnezją i innym współczesnym Kasparom Hauserom.
Tak się mają sprawy w strefie pochopności, mój ojciec gadał, że czasem człowiek musi się obudzić z ręką w nachtopie, żeby znów zacząć stąpać po ziemi. Gorzej, jeśli się pochopnością zgrzeszy przeciw drugiemu; najgorzej, jeśli uczyni się to w dobrej chęci, piekło tym samym brukując. Pisząc przed kilkoma numerami o moim faworycie tegorocznej edycji Nagrody Literackiej Nike, Andrzeju Sosnowskim, niefortunnie i lekkomyślnie napisałem, że tych wspominków z czasów dziecięctwa i młodości „pozazdrościł” mu Piotr Sommer, autor „Środków do pielęgnacji chmur”, wydanych rok później od „Elementaży 1&2”. Tyle że ze wstydem i zażenowaniem doczytałem po fakcie, że Sommer swoją prozę pisał osiem lat, zaczynając na długo przed tym, jak Sosnowski postawił pierwsze zdanie w swojej książce – jeśli zatem jakieś inspiracje tu zadziałały, to w stronę przeciwną, niźli to zasugerowałem. Kajam się dobrowolnie, bo nawet gdyby faktycznie jeden autor kompletował biograficzne przypisy do swojej poezji jako prekursor drugiego, z uwagi na Bloomowski „lęk przed wpływem”
Naświetlania
Późne lato okazało się czasem triumfów Grzegorza Bogdała, co mi sprawia olbrzymią radość z kilku przyczyn, nade wszystko zaś z tej, że prestiżowe nagrody dla jego książki „Idzie tu wielki chłopak” przyznane zostały na pohybel rynkowym trendom i wydawniczym fetyszom. Gdynię i Gombrowicza w odstępie kilkunastu dni skasował autor od początku swojej kariery literackiej wierny krótkim formom, szlifujący swój talent w opowiadaniach, przygodnie zaś oddający się scenariopisarstwu krótkometrażowych fabuł. Bogdał na wielką narrację nawet nie próbuje się zamachnąć, nie boi się, że powieść może się nie powieść, nie stroni od urywania swoich historii właśnie wtedy, gdy czytelnik mógłby oczekiwać jakiejś puenty, pomocnej w ochędożeniu tej niesamowitej prozy. Bawi się Bogdał chronologią wydarzeń, myli tropy, wprowadza postacie na pozór dziwaczne lub niemal wprost obłąkane, by rychło wyjawić, że to zwykli ludzie uwikłani w niezwykłe rodzinne psychomachie. Jeśli kto nałogowo poszukuje „czułej narracji”, i tu ją znajdzie, zwłaszcza w opisie relacji ojciec-syn. Fantastyczny zbiór, wart wszelkich laurów i długich namysłów – ta proza, choć niewielka objętościowo, rozrasta się w lekturze.
Tymczasem oficyny wydawnicze wciąż wołają o powieść, próbują powieści na autorach wprost wymuszać, kuszą zaliczkami i pilnymi terminami publikacji, a kiedy otrzymują dzieło gatunkowo nieoczywiste, jak choćby w przypadku książki „Łakome” Małgorzaty Lebdy, faworytki tegorocznego finału Nike, walą na okładce słowo powieść pod tytułem, no bo przecież, gdyby tych wątpliwości nie rozwiano, ktoś mógłby pomyśleć, że to proza poetycka albo, co gorsza, poemat prozą i wtedy na nic promocyjne starania. Wilczy głód wielkiej narracji wciąż zieje z gardeł prezesów i dyrektorów oficyn, książki mają być bezczelnie opasłe, jeśli już trzeba wydawać tę nieszczęsną prozę, niechże będzie linearna, epicka, a gdyby jeszcze dało się ją umaić fotografiami na wkładce kredowej, to już w ogóle będzie cacy. Grube grzbiety prędzej wypełniają półki, ludzie nie lubią ciemnych szczelin między woluminami, kiedy zapraszają kogo w gości, chcą mieć równiutko od brzegu do brzegu regał zapchany, wolą tomy od tomików, chude książki są jak chude łydki, nie ma czym się puszyć ani prężyć, dawajcie „Księgi Jakubowe”, „Łaskawe”, „Moją walkę” i takiego np. nowego Witkowskiego, a już się półkowe horror vacui uśmierzy.
Gra o tron
Wydawało się, że kłótnie o Herberta mamy już dawno za sobą. Są tak wiekowe, że nawet ja ledwo je pamiętam. Tymczasem wystarczyło napisać na FB nazwisko Herbert, żeby natychmiast pojawili się obrońcy poety. W komentarzach podziwiano czystość jego głosu i podkreślano moralną niezłomność. Niektórzy żartowali z popularnego powiedzenia, że „było wielu Herbertów”, śmiejąc się z dziennikarskich wytrychów. Jeden poeta napisał dla draki, że lubi, jak Herberta mylą z Miłoszem. „Chyba maturzyści na zdalnym!”, dopisała pewna pani. Na początku lat