Tag "Donald Trump"
Hameryko, bo jo cie kochom
Krótka piłka z tymi wyborami w USA, Trump pozamiatał w kilkanaście godzin, żadnych Kapitoli szturmować nie trzeba, faszyści wszystkich krajów zachwyceni. Z głębokim rechotem czytałem polskie komentarze pełne zdziwienia: „Zaskakujące wieści z Kremla. Takiej reakcji Putina się nie spodziewano”. A cóż powiedział prezydent Rosji na wieść o wyborze przez Amerykanów Trumpa? „Mówimy o nieprzyjaznym kraju, który jest bezpośrednio i pośrednio zaangażowany w wojnę przeciwko naszemu państwu” – gratulacji nie będzie, a stosunki dwustronne są najgorsze w historii. A jeszcze wczoraj czytałem, jak Putin pompuje miliony, żeby Trump wygrał, i jak w tym celu destabilizuje sam proces wyborczy. Wszystko to jakoś się nie składa w spójną opowieść. Ale polska miłość do USA jest ślepa i, jak z definicji, nie widzi, bo nie chce i nie może widzieć, czym polityka amerykańska jest w istocie, czym są jej interesy i jak kompletnie nieważna jest w tej perspektywie jakaś tam Polska.
Sięgnąłem ostatnio do ważnej i zajmującej skądinąd książki nieżyjącego już prof. Wiktora Osiatyńskiego „Prawa człowieka i ich granice”.
Ameryka – krajobraz po bitwie
W polityce wewnętrznej USA borykają się ze zbyt wieloma problemami, aby program kontynuacji mógł być dla większości Amerykanów zadowalający
Donald Trump zwyciężył w wyborach prezydenckich. Udało mi się to przewidzieć, a może lepiej powiedzieć, że intuicyjnie wyczuć. Nie rozumowałem na podstawie sondaży. Sondaże okazały się bałamutne. Wyciągałem wnioski ze zgromadzonej wiedzy na temat Ameryki, z rozmów ze specjalistami akademikami, z pogawędek z niespecjalistami dobrze znającymi amerykańskie realia i z mieszkającymi oraz działającymi w Stanach Zjednoczonych biznesmenami. W sierpniowym „Przeglądzie” pisałem: „Amerykanie – podobnie jak wyborcy w innych krajach – w przeważającej mierze głosują na podstawie twardych faktów ekonomicznych i żadne ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona ich, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w swoich portfelach. W tym wyraża się ich pragmatyzm, który, można się obawiać, zwycięży w zderzeniu z pełnym idealizmu, chwytającym za serce hasłem o konieczności obrony ginącej demokracji”.
Nie ulega wątpliwości, że Kamali Harris nie ułatwił sprawy wciąż urzędujący prezydent Joe Biden. Nie tylko dlatego, że zbyt długo kazał się namawiać do rezygnacji z walki o reelekcję. Jeszcze większym problemem okazało się zogniskowanie kampanii Harris na tematach wymyślonych przez Mike’a Donilona, jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Bidena. Donilon był przekonany, że jest niemożliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dopuścił się zamachu na demokrację. Grubo się pomylił. Zastanawia mnie także prostota, by nie powiedzieć prymitywizm, kalkulacji w obozie demokratów, że oto wystawienie kobiety jako kandydata gwarantuje zebranie głosów znakomitej większości kobiet. Uderza mnie to, bo punkt pierwszy w elementarzu politologicznym brzmi: wyborcy, oddając głos, kierują się nie kwestią płci, lecz interesami. Gdyby zawsze głosowali na osoby własnej płci, wówczas faktycznie wszystko, co należałoby zrobić w ustroju demokratycznym, to zgłosić kobietę jako kandydatkę. Wygrana murowana z uwagi na przewagę liczebną kobiet.
Zdecydowanie logiczniej zachowywali się w okresie II Rzeczypospolitej ludowcy, odgrywający rolę wzorowych demokratów. Byli obrońcami demokracji, bo tak długo, jak odbywały się wolne wybory, mieli otwartą drogę do rządzenia, ponieważ chłopi stanowili większość społeczeństwa. Chłopi nie zawodzili ludowców w głosowaniu – tak jak białe kobiety zawiodły Harris – głosując bowiem na partie chłopskie, byli przekonani, że bronią swoich najlepiej pojętych interesów.
Zastanawia mnie również prymitywizm kalkulacji, że wystawienie czarnoskórej kandydatki daje gwarancję uzyskania miażdżącej większości głosów czarnoskórych wyborców. Dlaczego Afroamerykanin na nie najlepiej płatnej posadzie miałby głosować na wiceprezydentkę Harris, jeśli trumpiści skutecznie wbili mu do głowy, że wybór Harris oznacza zalew Ameryki przez migrantów, którzy czyhają na jego miejsce pracy? Trumpiści jako wirtuozi propagandy zrobili zresztą coś więcej. Przekonali naszego przykładowego Afroamerykanina, że to nie Trump, lecz Harris zniszczy amerykańską demokrację. To Harris – w narracji trumpistów bezrefleksyjnie opowiadająca się za polityką promigracyjną i za prędkim nadawaniem migrantom amerykańskiego obywatelstwa – chce następnie przesiedlić tych nowych obywateli do tzw. swing states rozstrzygających o wynikach wyborów w USA. Czy ci wdzięczni demokratce Harris migranci z obywatelstwem nie będą głosować na demokratów do końca życia i jeden dzień dłużej, a głosując, przesądzać o stałym zwycięstwie demokratów? Czy to nie jest prawdziwy zamach na demokrację?
Trumpiści sformułowali jeszcze jeden, znacznie poważniejszy zarzut pod adresem demokratów o instytucjonalne niszczenie demokracji. Chodzi o starania sprzed i w trakcie szczytu NATO
Pan Tupecik, terminator diabła
Zawsze atakuj, nigdy nie przyznawaj się do błędu, nigdy nie uznawaj porażki – ten trójpak zasad ofensywnego makiawelizmu, którym konsekwentnie kieruje się Pan Tupecik w swojej strategii politycznej, wręczył mu niegdyś Roy Cohn, najbardziej diaboliczna postać w historii amerykańskiej palestry XX w. Wściekły pies makkartyzmu, oskarżyciel Rosenbergów, skazanych na śmierć za szpiegostwo, później niezawodny adwokat nowojorskich mafiosów i miliarderów, żyd antysemita, gej homofob, istota tak perfidna i odrażająca, że aż fascynująca. Al Pacino wcielił się w niego w serialowych „Aniołach w Ameryce”, Andrzej Chyra w teatralnej wersji i w obu przypadkach były to ich role wybitne.
A teraz, tuż przed wyborami prezydenckimi w USA, na ekrany polskich kin wszedł „Wybraniec”, w którym Cohna gra fenomenalnie Jeremy Strong, wcześniej gwiazda „Sukcesji”. Reżyser, irański ekscentryk Ali Abbasi, zadziwił już świat filmem o trollicy w duńskiej służbie celnej („Granica”) czy też seryjnym mordercy, „czyszczącym” islamskie miasto z nierządnic („Holy spider”). I choć jego nowy film to perfekcyjnie zrealizowane kino polityczne, ewidentnie antytrumpowskie w wymowie, mam mieszane uczucia.
Punk rock według Donalda Trumpa
„Wybraniec” demaskuje mit sukcesu, który w swoich opowieściach zbudował Trump
Ali Abbasi – irański reżyser i scenarzysta filmowy; do kin wszedł jego najnowszy film, „Wybraniec”, o początkach kariery Donalda Trumpa.
Co poczułeś, kiedy się dowiedziałeś o nieudanym zamachu na Donalda Trumpa? W jednej chwili pracujesz nad sugestywnym filmem o byłym prezydencie, a w drugiej ociera się on o śmierć…
– Pamiętam moment, kiedy się obudziłem tego dnia. Pierwszym newsem, który wtedy przeczytałem, była właśnie informacja o zamachu. Nie ukrywam, że mną wstrząsnęła. Bardzo dużo czasu spędziłem z tymi postaciami i nawet jeśli nie znam Trumpa prywatnie, to wciąż mam wrażenie, że całkiem dobrze go znam. Możemy różnić się poglądowo – politycznie jesteśmy na antypodach – ale to wciąż człowiek. I nikomu nie życzę znalezienia się w takiej sytuacji. Ona pokazuje, jak niebezpiecznym społecznie i politycznie miejscem jest współczesna Ameryka. Przemoc mamy tu na porządku dziennym – realnie dotyka ona każdego z nas. Kiedy myślę o tym zamachu, czuję ogromny smutek.
Dlaczego?
– Bo nie powinno dochodzić do tak radykalnych sytuacji. Niezależnie od poglądów powinniśmy traktować się z szacunkiem i nie szufladkować siebie przez pryzmat polityki. W idealnym świecie czyjeś opinie nie są z automatu powodem do szerzenia przemocy i krzywdzenia ludzi. W taką wizję przyszłości staram się wierzyć.
Macie jakieś cechy wspólne z Trumpem?
– Trump od zawsze był dla mnie ambitnym człowiekiem, który nigdy nie bał się dążyć do swoich celów w nieustępliwy sposób. I praca nad tym filmem wymagała właśnie takiego podejścia. Bardzo długo szukaliśmy dystrybutora, który podjąłby się tego wyzwania. Tyle że to trochę tanie porównanie, nie sądzisz? (śmiech). Każdy, kto chce osiągnąć w życiu coś więcej, musi dać z siebie dosłownie wszystko. Wymaga to poświęceń i dążenia do celu. To jedynie udowadnia, że ta droga Trumpa do sukcesu niejako nie różni się od innych historii. I to był nasz punkt wyjścia: młody Donald musiał przejść taką samą drogę jak my wszyscy, tyle że na swoich zasadach. Nie zmienia to faktu, że „Wybraniec” stara się demaskować mit tego „niebywałego” sukcesu, który Trump zbudował w swoich opowieściach. Dodam jeszcze, że aktualnie to najlepszy film o Trumpie w historii – bo żaden inny nie powstał (śmiech).
Kim jest dla ciebie Donald Trump?
– Punkrockowcem!
Polski głos w amerykańskich wyborach
Polonia w Stanach Zjednoczonych jako całość jest dla kraju swoich przodków enigmą
Korespondencja z USA
Szaleństwo wybuchło 10 września. Podczas debaty prezydenckiej Kamala Harris kilka razy użyła słów Polish oraz Polish Americans, choć kontekst jej wypowiedzi raczej mroził krew w żyłach. Wytknęła Trumpowi, że Putin „zjadłby go na lunch”, a 800 tys. Amerykanów polskiego pochodzenia z Pensylwanii na pewno by się nie ucieszyło, gdyby amerykański prezydent wycofał Stany Zjednoczone z NATO i zostawił kraj ich przodków sam na sam z rosyjskim niedźwiedziem.
Pytanie, kogo poprą Amerykanie o polskich korzeniach, rozbrzmiewało wszędzie, bo zarówno w Pensylwanii, jak i w Michigan czy Wisconsin, stanach wahających się, które przesądzą o wyniku wyborów, takich osób jest sporo. W Michigan mniej więcej tyle, co w Pensylwanii, w Wisconsin około pół miliona. W 2016 r. DonaldTrump zwyciężył w przeszło 12-milionowej Pensylwanii ledwie 3 tys. głosów.
O ile w sferze anglojęzycznej po stronie amerykańskiej dominowały pytania, czy coś takiego jak głos polskiego bloku wyborczego istnieje, o tyle przestrzeń polskojęzyczna puchła z dumy. Oto nas, Polaków, dostrzeżono i doceniono. Losy świata – stawka w tych wyborach jest wysoka – są w polskich rękach. Trafność tej konstatacji zdawały się potwierdzać dalsze działania samych kandydatów na prezydenta. Donald Trump udzielił wywiadu Telewizji Republika i podobno rozważał pomysł spotkania się z Andrzejem Dudą w Doylestown w Pensylwanii (do czego nie doszło). Kamala Harris poprosiła o pomoc w kampanii legion demokratycznych polityków i celebrytów o polsko brzmiących nazwiskach. 17 października znana aktorka polskiego pochodzenia Christine Baranski wraz ze stanowym kongresmenem Eddiem Pashinskim odwiedzała domy w hrabstwie Luzerne w Pensylwanii, gdzie wielu mieszkańców ma środkowo- i wschodnioeuropejskie korzenie.
Polonia, o której nie myślicie
Niedługo po debacie prezydenckiej opublikowałam komentarz „Polonia, o której myślicie, nie przesądzi o wyborach” („Nowy Dziennik”, Nowy Jork, 21 września 2024 r.). Skłoniła mnie do tego wymiana opinii w polskojęzycznym internecie. „Czy ktoś jest w stanie mi wyjaśnić, dlaczego amerykańska Polonia popiera Trumpa? Tego człowieka mało obchodzi jego własny naród, a co dopiero inne?”, pytał ktoś spoza USA. Wylała się na niego fala hejtu, i to z obu stron. Jedni się obrażali, że operuje szkodliwymi uogólnieniami, bo przecież nie wszyscy popierają. Drudzy stwierdzali, że jeśli nie rozumie, dlaczego należy popierać Trumpa, to ma zlasowany mózg. Tych ostatnich było znacznie więcej. Wyobraziłam sobie, że sama zadałam takie pytanie, bo moje opinie o tym, kim jest i jak głosuje amerykańska Polonia, są kształtowane przez media społecznościowe w nie mniejszym stopniu niż przez wiadomości w mediach tradycyjnych. Co istotne, są to przekazy w języku polskim od Polonii polskojęzycznej, środowiska liczącego w USA niecałe pół miliona osób.
Dlaczego to takie ważne? Bo mówiąc o polskich Amerykanach, Kamala Harris zwracała się do grupy dużo większej – do niemal 9 mln amerykańskich wyborców, którzy przyznają się do polskich korzeni i stanowią 3% wszystkich wyborców w USA (spis powszechny z 2020 r.). Polonia polskojęzyczna, czyli w przeważającej części osoby urodzone w Polsce (emigranci pierwszego pokolenia), stanowi niecałe 3% tej grupy i 0,1% ogółu amerykańskich wyborców.
Polonia, którą przeceniacie
Z przyczyn oczywistych (język!) Polonią, do której uderzają podczas wizyt w USA polscy politycy i działacze i u której najczęściej zasięgają opinii polskojęzyczne media, również jest wspomniana społeczność polskojęzyczna.
Człowiek z ambicji
Elon Musk dawno przestał być wyłącznie przedsiębiorcą. Ale kim jest teraz?
Wielu może się on wydawać postacią wieloformatową. Jednak twórca Tesli, Starlinka i SpaceX jest raczej figurą zbudowaną z kilku grubo ciosanych bloków. Przy czym ani geniusz, ani zmysł do zarabiania pieniędzy, ani obsesyjne pragnienie bycia zauważonym przez celebrytów, opisane szeroko chociażby przez „New York Timesa” w kontrowersyjnej sylwetce, nie jest najpotężniejszą składową jego osobowości. Elon Musk kocha skupiać na sobie uwagę, porywać się z motyką na słońce, prawić bon moty, że „chciałby umrzeć na Marsie, ale nie w trakcie lądowania”, lecz najbardziej motywuje go ambicja, która – śmiało można powiedzieć – przybrała rozmiary międzyplanetarne. A najgorsze, że nikt już nie wie, do czego owa ambicja prowadzi. I chyba nie wie tego sam Musk.
Ogon macha psem
Nie ma za bardzo sensu przytaczać tu długiej listy jego biznesowych i intelektualnych sukcesów, ale też nie powinno się ich deprecjonować. SpaceX jest dzisiaj właściwie jedynym narzędziem, za pomocą którego Zachód może jeszcze rywalizować w wyścigu kosmicznym z Chinami czy ostatnio z Indiami. Ten projekt jest dobrym przykładem współpracy rządu federalnego z sektorem prywatnym, bo z technologii i sprzętu spółki Muska korzysta dzisiaj NASA, a z drugiej strony to dzięki grantom państwowym firma w ogóle mogła się rozwinąć i stanąć na nogi. Nieco mniej kolorowo wygląda sytuacja Tesli, choć to też produkt, który zrewolucjonizował mobilność na całym świecie. Sprzedaż jednak spada, magazyny są zapchane, nawet Musk nie jest w stanie już rywalizować z zalewem tańszych i relatywnie niezłych elektryków z Chin. Do tego coraz więcej osób w USA i przede wszystkim decydentów w Białym Domu zaczyna się irytować na słowa miliardera i suflowaną przez niego neoliberalną agendę tzw. technooptymizmu.
Otóż Musk, podobnie jak zbliżeni do niego ideologicznie i finansowo inni magnaci z Doliny Krzemowej – Peter Thiel czy inwestor Marc Andreessen – uważa, że jakakolwiek ingerencja rządu w sektor technologiczny jest zawsze i w każdych warunkach zła. Władze powinny trzymać się z dala od szeroko rozumianej idei postępu, nie ingerować w monopole (które zresztą według Muska monopolami nie są), tylko pozwolić tłustym kotom dalej się bogacić.
Amerykańska demokracja w opałach
Fala nowej teorii spiskowej wzbiera i nic nie może jej zatrzymać
Korespondencja z USA
Huragan Milton uderzył we Florydę 9 października wieczorem czasu lokalnego, przynosząc wiatr o prędkości ponad 195 km/godz., tornada i zagrożenie powodziami. Wyrządzone przez niego straty dokładają się do spustoszeń po Helene, która zaatakowała 26 września. Cztery dni po jej uderzeniu w mediach dominowały informacje o rosnącej liczbie ofiar historycznych powodzi i usuwaniu szkód. Również o napływającej pomocy, w tym ze strony Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego (FEMA), która była na miejscu klęski już drugiego dnia, dostarczając m.in. satelity Starlink, by można było nawiązać kontakt z mieszkańcami rejonów odciętych od świata. Władze stanów dotkniętych żywiołem, zarówno demokraci, jak i republikanie, nie szczędzili słów uznania dla prezydenta Joego Bidena, podkreślając, że skontaktował się z nimi już po pierwszych wieściach o rozmiarach katastrofy. Chwalili go za to, że chciał zaczekać z wizytą, by służby nie musiały z jego powodu wstrzymywać czy opóźniać akcji ratunkowych.
Ale mamy rok wyborów, do tego niebywale zaciętych, i nie wszyscy widzą w kryzysie wyłącznie kryzys. Donald Trump widzi w nim szansę, której nie powinien zmarnować. Do zalanej Georgii przybył już w poniedziałek 30 września i, całkowicie ignorując fakty, informował Amerykę, że rząd zawiódł na wszystkich frontach. Nigdzie śladu FEMA, a zdesperowani gubernatorzy nie mogą się dodzwonić do prezydenta. Nim wyjechał, w mediach społecznościowych pojawiło się zdjęcie, jak w odblaskowej kamizelce brnie przez zalaną ulicę.
Jeszcze tego samego dnia widzowie Fox News usłyszeli od prezenterki Laury Ingraham, że za „absolutnie katastrofalną” odpowiedzią rządu na kataklizm stoją „regulacje DEI” (Diversity, Equality, Inclusion – Różnorodność, Równość, Inkluzywność), które dla demokratów są ważniejsze od ratowania ludzkiego życia. Teoria o umyślnej bezczynności rządu rozpanoszyła się na prawicy i sprowokowała emocjonalną reakcję prezydenta Bidena. „On kłamie! – odniósł się do wypowiedzi Trumpa poruszony do żywego. – Nie mam pojęcia, dlaczego to robi. Doprowadza mnie to do wściekłości nie dlatego, że zależy mi na tym, co on myśli o mnie, ale przez to, co przekazuje ludziom w palącej potrzebie. Insynuuje, że nie robimy wszystkiego, co w naszej mocy. A my to robimy!”.
A kiedy przyjdą cię wymienić…
MAGA jednak wie swoje. Fala nowej teorii spiskowej wzbiera i nic nie może jej powstrzymać. Ani solidarność z Bidenem republikańskich gubernatorów zalanych stanów, ani wypowiedzi samych powodzian oburzonych atakami na Biały Dom, ani doniesienia, że powodziowa fotografia Trumpa jest fałszywką wygenerowaną przez sztuczną inteligencję – rzecz potwierdzona przez ekspertów. Najmniej przejmuje się tym, że konstrukcja nowej antyrządowej narracji do złudzenia przypomina scenariusz realizowany przez prawicę po tragicznych pożarach na hawajskiej wyspie Maui w sierpniu 2023 r. I że bezpodstawność oskarżeń wysuwanych przeciw służbom rządowym została wtedy dowiedziona.
Dla postronnego obserwatora najciekawszy jest oczywiście wątek DEI. Wklejony do akcji ratunkowej wygląda absurdalnie. Jednak nie dla wyznawców teorii spiskowych. Oni od dawna już wiedzą, że pieniądze z funduszy ratunkowych rozdawane są na dzień dobry gejom, migrantom i osobom kolorowym. Rząd, nawet gdyby chciał, nie ma potem z czego pomóc „normalnym obywatelom”.
Kilka dni później republikanka Marjorie Taylor Greene,
Każda wojna jest błędem
Ludzie są zdolni do współpracy i altruizmu tak samo jak do przemocy i konfliktów
Viggo Mortensen – najbardziej znany z roli Aragorna w trylogii „Władca Pierścieni” w reżyserii Petera Jacksona. Trzykrotnie nominowany do Oscara za role w filmach „Wschodnie obietnice” (2007), „Captain Fantastic” (2016) i „Green Book” (2018). W 2020 r. zadebiutował jako reżyser filmem „Jeszcze jest czas”. „The Dead Don’t Hurt” (2024) to drugi wyreżyserowany przez niego film, do którego napisał również scenariusz, muzykę i zagrał w nim główną rolę. Film trafi do polskich kin 18 października.
W jednej scenie „The Dead Don’t Hurt” mała Vivienne pyta, dlaczego mężczyźni ciągle ze sobą walczą. No właśnie? Dlaczego wojna stała się naszą obsesją, codziennością?
– Cóż, ten film powstał w odpowiedzi na to pytanie. Niektórzy mówią, że to kino z ducha antywojenne, nie chciałem jednak startować z żadnego ideologicznego pułapu. Po prostu opowiadam o młodej, ciekawej życia dziewczynie, przenikliwej obserwatorce, która zastanawia się, dlaczego jej ojciec poszedł na wojnę. I chociaż dla niej to pytanie naturalne, jej matce trudno na nie odpowiedzieć. Co więcej, Vivienne poznaje historię Joanny d’Arc i pyta, czy kobiety robią to samo. Matka nie może dłużej milczeć i ukrywać prawdy przed córką.
Ja nie znam odpowiedzi na te pytania. Może nikt na świecie ich nie zna. Zawsze tak było i niestety możliwe, że zawsze tak będzie. Jesteśmy zdolni do dobroci, do współczucia i zrozumienia siebie nawzajem, ale niepotrzebnie robimy ten krok do tyłu. Może ze strachu przed drugim człowiekiem? A może to kwestia popędu, który każe nam kontrolować innych? Człowiek u władzy przekonuje drugiego człowieka do walki, do wojny w jego imieniu.
Te pytania nasuwają się same: „Dlaczego to wszystko – wojna w Ukrainie, ludobójstwo w Gazie – już nie może się skończyć?”. Chyba każdy z nas boi się wojny.
– To wydaje się aż niewiarygodne. Byłem w Ukrainie na samym początku tej wojny, kiedy weszli Rosjanie. Znajomy pojechał tam małym busem. Zabraliśmy do Hiszpanii kilka osób – kobiety z dziećmi. Nie myślałem wtedy, że będzie to trwało latami.
Holger, twój bohater, to człowiek, dla którego wojna jest misją, obowiązkiem. Od razu to mówi: „Muszę tam jechać”. Vivienne przekonuje go, że to nie jego sprawa, nie jego kraj – bo przecież przyjechał do Ameryki z Danii – nie musi za niego walczyć. On stwierdza: „Teraz jest już mój, to walka o słuszną sprawę”.
– W Ukrainie trwa pobór do wojska, ale słyszałem o wielu młodych mężczyznach, którzy sami z siebie ruszyli na front, zgłosili się na ochotnika. Nie tylko Ukraińcy, ale i obcokrajowcy walczą w tej wojnie. Nie chcę mówić za nich, ale może robią to ze względów moralnych? Bo uważają, że tak trzeba, że jest to gest w słusznej sprawie; rodzaj odpowiedzialności. Podobnie jest z Holgerem, który sądzi, że pójście na wojnę to jedyna stosowna decyzja. Tłumaczy to tym, że jest dobrym żołnierzem, ma doświadczenie, może się przydać i pomóc. Jak zauważyłeś już wcześniej, Holger stwierdza w pewnym momencie: „To słuszna sprawa, to walka przeciwko niewolnictwu”. Ale ostatecznie, niezależnie od intencji i tego, jak szlachetne by one były, każda wojna jest błędem. Każda powoduje wiele smutku i zniszczeń. Na pytanie Vivienne, jak tam było, Holger odpowiada: „Za długo, nie tak, jak się spodziewałem”.
Tłem twojego filmu jest wojna secesyjna – zakończona ponad 150 lat temu wojna domowa. Pamięć o tym wydarzeniu nadal jest żywa wśród Amerykanów.
Wiśnie już nie kwitną
Nowy premier Japonii chce, by jego kraj znów odgrywał ważną rolę w świecie. Naród chce po prostu przetrwać
Z jednej strony, zadanie nie wyglądało na specjalnie trudne. Odchodzący premier Fumio Kishida pod koniec rządów był pozytywnie oceniany przez nieco ponad jedną czwartą elektoratu, jego następcy zatem łatwo było zacząć – gorzej przecież już być nie mogło. Z drugiej jednak, akurat teraz, przy szybko zmieniającym się na gorsze otoczeniu międzynarodowym, gigantycznych problemach demograficznych, pogłębiającej się polaryzacji i spowolnieniu gospodarczym, objęcie stanowiska szefa rządu Japonii wcale nie musi być dobrym pomysłem ani nawet politycznym awansem.
Partia jak korporacja
Shigeru Ishiba, 67-letni prawnik mogący się pochwalić karierą w bankowości inwestycyjnej i na prawie wszystkich szczeblach japońskiej polityki, zdecydował się spróbować. We wrześniu wygrał wybory na przewodniczącego Partii Liberalno-Demokratycznej (LDP), najważniejszego ugrupowania w kraju. Zresztą partia to w tym wypadku niezbyt adekwatne określenie, lepiej byłoby mówić: korporacja polityczna. W Japonii bowiem politykę uprawia się w sposób, który z europejskiego czy amerykańskiego punktu widzenia wygląda archaicznie. Dominuje tam hierarchia, wręcz dziedziczenie stanowisk. Do roli przywódcy trzeba „dorosnąć”, co oznacza wieloletnie czekanie w kolejce. Dlatego nie dziwi ani fakt, że nowym szefem rządu został człowiek w wieku emerytalnym, ani rodowód polityczny Ishiby. Jego ojciec też był zawodowym politykiem, najpierw samorządowcem – w latach 50. był nawet gubernatorem prowincji Tottori, potem przeszedł do krajowej elity. Służył jako minister spraw wewnętrznych, współdecydując m.in. o podziale administracyjnym kraju i strukturze sił szybkiego reagowania, które w Japonii są odpowiednikiem regularnej armii. Bliskim przyjacielem Ishiby seniora był nawet premier Kakuei Tanaka. Japońska prasa donosiła kilka tygodni temu, że to właśnie on namówił młodego Shigeru do zaangażowania się w politykę, aby kontynuować dziedzictwo ojca.
Od śmierci Ishiby seniora w 1981 r. zaczęła się więc długa i mozolna wspinaczka syna w górę politycznej drabiny, co w przypadku LDP oznacza pokonywanie kolejnych szczebli partyjnych. Bo w Japonii, i nie ma w tym przesady, partia jest synonimem państwa, a państwo partii. LDP rządziła krajem nieprzerwanie od swojego powstania w 1955 r. aż do 1993 r. Przerwa trwała zresztą bardzo krótko, bo liberałowie wrócili do władzy już trzy lata później, monopolizując ją ponownie. Dzisiaj są politycznym hegemonem, zrzeszającym milion członków regularnie płacących składki, a przede wszystkim najważniejsze japońskie polityczne rody i dynastie. Dlatego wybór Ishiby na przewodniczącego partii i jednocześnie szefa rządu 27 września niespecjalnie zdziwił obserwatorów. LDP to korporacja, która – mówiąc językiem rynku finansowego – preferuje tzw. zatrudnianie wewnętrzne, ze środka organizacji.
Od razu jednak przy słowie premier trzeba zrobić przypis, gdyż teoretycznie Ishiba
Wyposażenie kulturowe
Duda, już nie potrafię pisać „prezydent Duda”, nie daję rady, wybierał się spotkać z Trumpem w tzw. Amerykańskiej Częstochowie, sanktuarium w pobliżu Doylestown w Pensylwanii, czyli udzielić mu wsparcia w stanie, w którym mieszka 800 tys. Polaków. A Pensylwania najważniejsza w amerykańskich wyborach. W tym samym czasie Beata Kempa, najpiękniejsza i najmądrzejsza w PiS, stała się doradcą Dudy. To, co chciał zrobić, pachnie zdradą, Trump zdaje się być na pasku Rosji. Ale nie, Duda nagle dostał czarną polewkę – Trump się z nim nie spotkał; nawet z Kempą Duda okazał się za mało powabny. Ale chwali się: „Trump to mój wielki przyjaciel”. Rzeczywiście jest między nimi powinowactwo duchowe.
Co do zdrady, Kaczyński maniacko powtarza, że rząd i Tusk to agentura trochę niemiecka, a trochę rosyjska – więc zdrajcy. Żyjemy w strasznym czasie i w strasznym kraju rządzonym przez zdrajców, których popierają miliony Polaków, gdy za naszą granicą wojna. I jest nowy ulubiony zwrot prezesa: „wyposażenie kulturowe”. Tusk i my wszyscy, jego zwolennicy, mamy wadliwe „wyposażenie kulturowe”, jesteśmy