Tag "Donald Tusk"
Czy Tusk jest liberałem?
Elastyczność personalna Donalda Tuska doskonale łączy się z elastycznością programową, dzięki której Platforma wciąż zajmuje czołowe miejsce w polskiej polityce
Donald Tusk już jest ważną postacią w naszej historii najnowszej. Choćby dlatego, że tylko dwóch premierów od 1918 r. urzędowało dłużej niż on: Józef Cyrankiewicz i Piotr Jaroszewicz. Przy czym o ile Tusk zapewne przebije wynik Jaroszewicza, kierującego rządem PRL nieco ponad dziewięć lat, o tyle rekordu Cyrankiewicza – prawie 22 lata na stanowisku premiera – z pewnością nie pobije ani on, ani żaden inny polityk w III RP. W przeciwieństwie jednak do Cyrankiewicza i Jaroszewicza obecny szef rządu jest nie tylko administratorem państwa, ale też twórcą i niekwestionowanym liderem (by nie powiedzieć wodzem) swojego obozu politycznego, a także jedynym czynnym polskim politykiem, który przez dłuższy czas sprawował istotną funkcję w skali międzynarodowej.
Można Tuska nie lubić, można – a nieraz wręcz należy – go krytykować, lecz nie sposób mu odmówić na tle całej polskiej „klasy politycznej” największego doświadczenia. Jest to doświadczenie człowieka, który wie, jak funkcjonuje państwo oraz jak działa polityka europejska i światowa. Z pewnością nie da się z tym porównać doświadczenia innych liderów partyjnych, nawet tak długoletnich jak Jarosław Kaczyński, których główną umiejętnością jest gra w sejmowe szachy i wewnątrzpartyjne warcaby.
Jest jednak coś, co powoduje, że Tusk w polskiej polityce czuje się niepewnie. Coś, co sprawiało, że przez lata mało kto wierzył w możliwość ponownego odsunięcia przez niego PiS od władzy, a dziś np. wygrania wyborów prezydenckich – chyba nawet on sam nie bardzo w to wierzy. Przyczyną tej niepewnej pozycji Tuska na scenie politycznej jest określenie liberał, którego używają wobec niego przeciwnicy zarówno z prawej, jak i z lewej strony. A ktoś, kto uchodzi za liberała, żadnych wyborów w Polsce nie wygra – takie przekonanie dominuje od lat. Najwyraźniej i on w to uwierzył, bo właściwie nigdy nie określa się jako liberał. Ale czy to oznacza, że przestał być liberałem? A może tylko zręcznie unika tego słowa, które szczęścia w polityce mu nie przyniosło?
Trzeba wszak pamiętać, że Donald Tusk zaczął karierę jako jeden z twórców środowiska gdańskich liberałów w latach 80. Na początku następnej dekady weszło ono na scenę polityczną III RP jako Kongres Liberalno-Demokratyczny, a było to wejście bardzo nietypowe. Oto zaraz po wygraniu wyborów prezydenckich w grudniu 1990 r. Lech Wałęsa powołał na stanowisko premiera mało znanego posła Jana Krzysztofa Bieleckiego z niewielkiej wówczas partyjki KLD. Wraz z Bieleckim weszło do rządu kilku innych gdańskich liberałów, m.in. Janusz Lewandowski, który został ministrem przekształceń własnościowych. Na czele ugrupowania stanął wówczas młodszy od nich o kilka lat Donald Tusk i to on w październiku 1991 r. poprowadził Kongres do wyborów parlamentarnych, w których liberałowie zdobyli 7,5% głosów i 37 mandatów poselskich. Niestety, duża część tych mandatów przypadła nowobogackim biznesmenom, którzy związali się z KLD jako partią rządzącą, a wkrótce okazało się, że nie brakuje wśród nich pospolitych aferzystów.
Ten fakt, jak również liczne afery gospodarcze z okresu rządu Bieleckiego i polityka prywatyzacyjna ministra Lewandowskiego (wyprzedaż najlepszych polskich przedsiębiorstw zagranicznemu kapitałowi) spowodowały, że partia Tuska szybko dorobiła się opinii „liberałów-aferałów”.
Bój to będzie ostatni?
Kaczyński i Tusk znów ruszają do bitwy. I jeńców brać nie będą
W mediach wyglądało to pięknie. Kongres PiS z jednej strony, konwencja Platformy z drugiej, z mikrofonami najważniejsze osoby – Tusk oraz Kaczyński. Ale czy ktoś jeszcze pamięta, o czym mówiono? Co obiecywano? Czy któraś partia zyskała po tych imprezach, kosztownych przecież, choć kilku wyborców? Na pewno nie, a co mówiono – nikt już nie pamięta, wybrzmiała co najwyżej deklaracja Tuska o nowej polityce migracyjnej, ale wydarzenia z 12 października zostały już zapomniane, przykryte innymi.
O co więc w nich chodziło? Miejmy świadomość, że adresowane były nie do szerokiej publiczności, ale do dużo węższej – do własnych partii, własnych działaczy, własnego wojska. Były odprawą przed bitwą, o której prezes PiS już zdążył powiedzieć, że będzie na śmierć i życie.
Kaczyński: będziemy gryźć trawę
Rok temu PiS przegrało wybory, raczej ku swemu zaskoczeniu, i wciąż nie doszło po tej niespodziance do siebie. Dowodziły tego wystąpienia na kongresie – refleksji nad utratą władzy w nich nie było. W zasadzie temat zamknął Kaczyński prostym stwierdzeniem, że naród zgłupiał, chwilowo zresztą. „Wypada mi tu powtórzyć cokolwiek rosyjskie, ale celne stwierdzenie prof. Legutko – mówił. – On użył nie do końca polskiego słowa »zduraczenie«. To właśnie chodzi o »zduraczenie« Polaków. Głupi ludzie, głupi konsumenci”.
A kto jest mądry? Odpowiedź była oczywista – my. „Jesteśmy tutaj elitą naszej partii i, co za tym idzie, elitą narodu”, tłumaczył prezes.
Dokonał też opisu sytuacji w sposób, można rzec, klasyczny – czyli Polska w ruinie. Tusk zaatakował demokrację, praworządność (nawet Jaruzelski przestrzegał prawa, Tusk natomiast wybiera sobie przepisy, które mu się podobają, a prokuratura została przejęta siłą), kulturę, Kościół, prawa człowieka, rolnictwo – głosił prezes. Opis ów został wzmocniony wizjami tego, co nastąpi za chwilę lub już istnieje.
„Już teraz wpuszczają do Polski wielu nielegalnych imigrantów – straszył Kaczyński. – Podkreślam, że nielegalnych, a nie legalnych pracowników sezonowych. Ci ludzie już teraz stanowią niebezpieczeństwo. Są takie miejsca, nawet w Warszawie, gdzie dzielnicowi ostrzegają obywateli w takich spokojnych dzielnicach, w których nie zamykało się drzwi”. W ten sposób nawiązał do opowieści o strefach zamkniętych, w których rządzi prawo szarijatu. Prawica chętnie o tym mówi, to jest jej miejska legenda, bo w rzeczywistości w Warszawie takich dzielnic z opowieści prezesa nie ma.
Lider PiS mówił też o zdradzie. Że Tusk wprowadzi w Polsce euro i nie sprzeciwi się zmianom związanym z Zielonym Ładem, który służy jedynie firmom niemieckim. Dlaczego to zrobi? Bo spłaca zobowiązania, wszak doszedł do władzy dzięki niemieckiemu poparciu.
„Stoimy przed niezwykłymi wyzwaniami – konkludował Kaczyński. – Polska przed nimi stoi, a my jesteśmy jedyną siłą, która ma możliwość, by Polskę przed tym wszystkim obronić”. Obronić Polskę, czyli odzyskać władzę. Ale jak?
Prezes mówi otwarcie, że kluczowe będą przyszłoroczne wybory prezydenckie. „To będzie walka na śmierć i życie”, zapowiada. I dodaje, jak ma to wyglądać: „Będziemy musieli »gryźć trawę«, walczyć w każdym miejscu, w każdym powiecie. Będziemy musieli zebrać podpisy i prawdopodobnie, bo nas okradziono, będziemy musieli zbierać pieniądze”.
Kaczyński więc alarmuje, ale tym razem chyba bez zbędnej przesady. Bo rzeczywiście będzie to dla PiS bój o wszystko. Jeżeli pisowski kandydat te wybory przegra, Platforma i Tusk zdobędą pełnię władzy. I zrobią z PiS, co będą chcieli. Jeżeli z kolei kandydat PiS je wygra, obecna koalicja się rozpadnie. I wróci stan rzeczy z całkiem niedawnych czasów. Wtedy zbudowane zostaną instytucje, które skutecznie zabezpieczą PiS przed utratą władzy, no i nastąpi rozliczenie polityków obecnej koalicji oraz tych, którzy im służą.
Oto więc przesłanie Kaczyńskiego: PiS przypadkowo straciło władzę, w zdradziecki sposób, bo włączyły się Niemcy, a teraz Polska jest niszczona i podporządkowywana Niemcom. Sprzeciw wobec tej władzy jest patriotycznym obowiązkiem. A jedyną siłą, która może skutecznie się jej przeciwstawić, jest elita narodu, czyli PiS. Teraz wszystko się rozstrzygnie.
Prezes w swoim stylu podkręca zatem emocje
Niemoralna propozycja
Dwie konwencje, jedna po drugiej, Platformy i PiS. Dwa osobne światy, to widać nawet po twarzach. Media liberalne transmitowały obie, pisowskie oczywiście tylko swoją. Połączenie paranoików z PiS z kołtunami z Suwerennej Polski – a niech się łączą w obłędzie. PiS jeszcze się ukołtuni. Ujawniono 10 pisowskich przykazań. Na końcu realizacja wielkiego marzenia prezesa – rozliczenie rządów Tuska. Tym żyje prezes, który ma już plany na wprowadzenie dyktatury w Polsce, jak wygra wybory. Rozsierdzony i rozmarzony.
Tusk rozpoczął niebezpieczną grę o rząd polskich dusz, sugerując „zawieszenie w Polsce prawa do azylu” i postawienie tamy imigracji. Obiecując Polakom, że zatrzyma napływ imigrantów, zabiera propagandowe pole prawicy. Rozumiem tych, nie tylko z lewicy, którzy się oburzają. To walka premiera z populizmem przy użyciu populizmu, ryzykowna taktyka. Ale usypiam swoją empatię wobec biednych i prześladowanych, którzy próbują dostać się do Europy przez Polskę.
Głosowaliśmy. No i co?
Rok po wyborach. Jaka jest Polska po zwycięstwie 15 października? Kto ten czas najlepiej wykorzystał, a kto zmarnował?
10 wniosków, które się nasuwają, gdy myślimy o dzisiejszej Polsce i polityce.
- Polska jest państwem zaminowanym przez PiS
Niby wiadomo o tym było przed wyborami, ale czym innym jest gadanie, a czym innym zetknięcie się ze ścianą. Część tych min udało się rozbroić – to media publiczne, prokuratura, Trybunał Konstytucyjny, dyplomacja… Krwawo, przyznam. A części nie – to z kolei Sąd Najwyższy i przede wszystkim prezydent.
Zaminowanie było oczywiście świadomym zamysłem. PiS wyobrażało sobie, że wprawdzie władzę odda, ale poprzez media, prokuratorów, prezydenta i Trybunał Konstytucyjny będzie codziennie chłostało i paraliżowało tych, którzy ją przejęli. W prosty sposób – telewizja publiczna każdego dnia napadałaby na nową koalicję, tak jak to robi Telewizja Republika. Prokuratura kierowana przez prokuratora krajowego Dariusza Barskiego jednych spraw (tych pisowskich) by nie zauważała, odrzucała je, umarzała, w drugich byłaby szczególnie zasadnicza. I wzywałaby Donalda Tuska oraz jego ministrów na różne przesłuchania. Krajowa Rada Sądownictwa, Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy paraliżowałyby każde odważniejsze działanie rządu, o zmianach kadrowych w ministerstwach nie byłoby mowy, a Duda, co zresztą robi, wetowałby ustawy albo kierował je do Trybunału Konstytucyjnego. W ten sposób władza byłaby sparaliżowana. Codziennie oskarżana i wyszydzana. Przypomnijcie sobie zresztą, drodzy państwo, telewizję publiczną z grudnia 2023 r. – oni wtedy wciąż mieli nadzieję, że jakoś się wybronią, rząd jeszcze nie działał, a oni już go kopali.
W takiej atmosferze żadna władza by nie wytrwała, rozpadłaby się po paru miesiącach. Taki był zamysł PiS, zresztą nadal jest. Oficjalnie mówią, że koalicja nie da rady, spadnie jej poparcie, a wtedy PSL ze strachu przed polityczną anihilacją da się przeciągnąć na stronę nowej prawicowej koalicji. Czyli im gorzej, tym lepiej.
Tusk z tych łańcuchów, przynajmniej z większości, się wyzwolił. Ale nie ze wszystkich, widzimy to. Dzwonią głośno, walka trwa.
- Polska nie jest państwem demokratycznym
Powiedzmy to otwarcie, Tusk część kajdan zerwał, jadąc po bandzie. Dało mu to punktowe zwycięstwa, ale samo państwo w związku z tym prezentuje się dziwnie. Niektóre instytucje i przepisy są kwestionowane, w jednych przestrzeniach prawo działa, w drugich nie. Są sędziowie i neosędziowie, są prokuratorzy i pisowscy prokuratorzy.
Którzy są prawdziwi? Obie strony mają swoich profesorów, którzy tłumaczą, czyja jest racja. I choć tłumaczą cierpliwie, nikogo jeszcze nie przekonali. To działa na zasadzie: powiedz mi, któremu profesorowi wierzysz, a powiem ci, na kogo głosujesz. Ja mam łatwiej, zawsze wierzę w to, co mówi prof. Ewa Łętowska. Odznacza się ona umiejętnością rozwiązywania najtrudniejszych prawniczych łamigłówek, ale nie mam złudzeń – to, że jej argumenty zawsze do mnie trafiają, nie oznacza, że trafiają do wszystkich Polaków.
Takie przekrzykiwanie się powoduje, że za tym, co jest prawem, a co nie, przemawia argument siły. Pokazuje to sprawa Dariusza Barskiego, który przychodzi pod drzwi Prokuratury Krajowej i woła, że jest jej szefem, a oni go nie wpuszczają. To jest tym szefem prokuratury czy tylko tak woła?
Prokurator Dariusz Korneluk wydaje zaś polecenia, rozlicza z ich wykonania, podpisuje co miesiąc decyzje o wypłacie pensji. Ma władzę czy nie? Skoro słuchają się go, to chyba ma, prawda?
Taką więc mamy demokrację, Donald Tusk nazywa ją walczącą. OK – może być walcząca, choć mnie bardziej podoba się określenie, którego użył Waldemar Kuczyński, że to jest demokracja dotknięta nowotworem pisowskiego autorytaryzmu. Zainfekowane zostały niektóre jej organy, inne działają sprawnie, są zdrowe. A do zainfekowania doszło, to rzecz kluczowa, w grudniu 2015 r., kiedy PiS przejęło Trybunał Konstytucyjny. Między innymi wprowadzając do niego – w asyście funkcjonariuszy BOR – sędziów dublerów i nie drukując jego wyroków. Proszę, decydowała siła, borowiec ze spluwą. Wtedy tę siłę miało PiS, dziś ma ją Platforma.
Potem nowotwór przerzucił się na Sąd Najwyższy i Krajową Radę Sądownictwa. Mamy zatem chorującą onkologicznie demokrację. I tylko możemy żywić nadzieję, że po wyborach prezydenckich doczekamy się poprawy jej stanu.
- Polska jest wciąż państwem z dykty
Wody i wały PiS
Donald Tusk zbiera cięgi za pisowskiego molocha, którym kieruje pisowska protegowana
Jeszcze woda nie opadła w zalanych miejscowościach, a już politycy PiS i wspierające ich media rozpętali nagonkę na Donalda Tuska, że ten nie zapobiegł tragicznej w skutkach powodzi. Pod ostrzałem znaleźli się również pracownicy Wód Polskich, instytucji, która odpowiada za ochronę przed powodzią (w tym za budowle hydrotechniczne). Zarzucono im, że nie reagowali na alarmujące prognozy meteorologiczne, wskutek czego nie opróżniono na czas zbiorników retencyjnych. Krzysztof Wołoszyn, wójt gminy Żukowice, stwierdził natomiast, że wały przeciwpowodziowe nie były koszone i nikt ich nie monitorował, na co premier odparł, że to niejedyne miejsce, „gdzie stwierdzono zaniedbania ze strony Wód Polskich” i „nie będę nikogo zachęcał, żeby donosił, ale musimy wiedzieć, gdzie co nawaliło, żeby nie było tego typu sytuacji w przyszłości”.
Prezeska Wód Polskich Joanna Kopczyńska (na to stanowisko została powołana przez ministra infrastruktury Dariusza Klimczaka z PSL) winę za złe zarządzanie zrzuciła na poprzedników, którzy „ograbili firmę z pieniędzy”. To bardzo odważne stwierdzenie, Kopczyńska bowiem za rządów PiS, w latach 2018-2021, była wiceszefową Wód Polskich, współtworzyła tę instytucję, a potem została zastępczynią dyrektora ds. Państwowej Służby Bezpieczeństwa Budowli Piętrzących w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej – Państwowym Instytucie Badawczym. Podobno jej protektorem był wpływowy poseł PiS Marek Gróbarczyk, minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej w rządach Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego.
Według moich informacji to Kopczyńska mimo alarmujących prognoz meteorologicznych zapewniała Tuska, że nadzorowana przez nią infrastruktura wytrzyma falę powodziową. Premier, który nie jest przecież hydrologiem, nie miał powodów, aby tym zapewnieniom nie wierzyć.
Na wariackich papierach
Wody Polskie zostały utworzone przez PiS w 2018 r. Nowa, scentralizowana instytucja (w jej skład wchodzą Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej, regionalne zarządy gospodarki wodnej, zarządy zlewni i nadzory wodne) przejęła zadania samorządów i obowiązki Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej oraz siedmiu regionalnych zarządów zajmujących się gospodarowaniem wodami. Jesienią 2020 r. Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport „Utworzenie i funkcjonowanie Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie”. Dokument jest porażający. Pokazuje bowiem, że urząd odpowiedzialny za ochronę przed powodzią był niezdolny do wypełniania przypisanych mu obowiązków. Główny problem stanowiły braki kadrowe, z tego powodu nie sposób było zagwarantować prawidłowej i terminowej realizacji zadań.
Tusk na fali, PiS podtopione, szelest euro
Ludzie doświadczeni powodzią oczekują solidarności z nimi, a nie politycznej bijatyki
Gdyby Platforma nie miała Donalda Tuska, mogłaby się pakować. Premier uratował swój obóz i uratował się sam, nie dał się zatopić. Za to z powodzią popłynęło PiS. Takie są pierwsze wnioski ze starcia politycznego pod nazwą „rozliczenia po powodzi, czyli kto zawinił”.
Co powiedział Tusk
Dwa wydarzenia wysuwają się na pierwszy plan, gdy zastanawiamy się, jak działał rząd w czasie powodzi. Pierwsze to sam początek, 13 września. Drugie – posiedzenia sztabu kryzysowego pod przewodnictwem premiera w kolejnych dniach.
13 września o godz. 8 Donald Tusk był we Wrocławiu i przewodniczył posiedzeniu sztabu kryzysowego. Wtedy padły jego słowa cytowane później przez wszystkie media: prognozy nie są przesadnie alarmujące. Tymczasem 13 września wieczorem już było bardzo źle. Premier więc oszukiwał społeczeństwo? Zwodził?
To było pierwsze zwycięstwo PiS w wojnie propagandowej. I kilka dni musiało upłynąć, by rządzący się ogarnęli i zaczęli na to odpowiadać. A co naprawdę Tusk wówczas powiedział? Oto jego słowa: „Te prognozy – łączyliśmy się z prognostykami – nie są przesadnie alarmujące. Nie lekceważymy żadnego sygnału, mamy swoje doświadczenia, tu, we Wrocławiu, z 1997 r., więc wiadomo, że nie można lekceważyć tej sytuacji. Ale chcę powiedzieć, że dzisiaj nie ma powodu, by przewidywać zdarzenia w skali, która by powodowała zagrożenie na terenie całego kraju. Jeśli można się czegoś spodziewać, to lokalnych podtopień i powodzi błyskawicznych zlokalizowanych w jakimś miejscu. Szczególnie raczej w górach, ale czasami zdarza się to w miastach i na te zdarzenia chcemy być perfekcyjnie przygotowani”.
Równie dobrze można było z tej wypowiedzi wyjąć słowa: „Nie można lekceważyć tej sytuacji”. Ale wyciągano te pierwsze i propaganda PiS zyskała przewagę. Nie na długo.
Sztab, czy polityczny Big Brother
Oto bowiem rozpoczęły się posiedzenia sztabu kryzysowego, pod przewodnictwem premiera, transmitowane bezpośrednio przez telewizję. To Tusk zadecydował, że tak ma być. I te posiedzenia rozbiły narrację PiS, uczyniły ją marginalną. Bo ile można tłuc, że premier się spóźnił, że lekceważył, skoro w każdym momencie mogliśmy zobaczyć premiera świadomego powagi chwili, który wydaje polecenia, omawia szczegółowe sprawy, jest pełen energii i zaangażowania. I wymaga.
Czy to był show? Polityczny Big Brother? W XXI w. obywatele mają potrzebę uczestniczenia na żywo w ważnych wydarzeniach. Mają potrzebę podglądania. Dlatego transmitowane są posiedzenia parlamentu, dlatego tak wielką oglądalnością cieszą się nagrania z kuluarów.
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Donald Tusk nie ma wyboru. Rozliczenia albo państwo złodziei i przekrętów
Jeżeli obecna władza nie będzie potrafiła przeprowadzić rozliczeń, będzie to jej koniec.
Donald Tusk nie ma wyboru. Podpowiadają mu, żeby z rozliczeniami przystopować, że to interesuje tylko najbardziej zawziętych, korzyści z tego niewiele. Ale to nieprawda. To spór cywilizacyjny – między państwem, w którym jest ład i porządek, a państwem z dykty, w którym można kraść. Jeżeli obecna władza nie będzie potrafiła przeprowadzić rozliczeń albo wejdzie w buty PiS, da tym samym dowód, że jest niesprawna, niewarta swojej władzy i brak jej sprawczości. To będzie jej koniec. Nikt się nie uratuje – ani PO, ani lewica, ani PSL, ani Hołownia. I nie chodzi o to, że nie uratują się przed gniewem PiS. Nie uratują się przed gniewem wyborców.
Tusk chyba sobie z tego zdaje sprawę. Ale inni?
„Musimy jak najszybciej zakończyć etap wstępnych rozliczeń poprzedniej ekipy rządowej” – to niedawne słowa marszałka Sejmu Szymona Hołowni. „Obecny rząd musi zrobić coś lepszego, nowego”. I rozwinięcie tej myśli: „Ludzie oczekują od nas zupełnie nowej opowieści, pójścia do przodu, a nie tylko nieustannego rozliczania PiS. My poszliśmy do władzy po to, aby odsunąć PiS, by zrobić coś nowego, lepszego, bardziej uczciwego, żeby rozwinąć Polskę. Nie dało się tego zrobić bez odsunięcia PiS od władzy, ale nie jest to nasz punkt dojścia. Dlatego liczę, że te rozliczenia będą przebiegały szybciej”. Niby więc marszałek pogania tych, którzy są od rozliczania, a tak naprawdę ich hamuje, zniechęca.
To nie jest pogląd odosobniony. W gronie polityków koalicji i publicystów można usłyszeć podobne głosy. Zbierzmy te argumenty. Otóż koalicja powinna odpuścić rozliczanie PiS, gdyż:
- Polaków interesują inne sprawy, przede wszystkim bytowe, więc na nich rządzący powinni się skupić. To jest owo „pójście do przodu”, o którym mówił Hołownia.
- Rozliczanie staje się nudnym serialem, szarpane są jakieś płotki, zatem popularności rządzącym to nie przynosi.
- Przeciwnie, ośmiesza ich! Przykładem są komisje śledcze, które startowały z przytupem, obiecywano sobie po nich wiele, a skończyło się chaosem, awanturami i bezradnością przesłuchujących. Co prawda, komisja śledcza ds. wyborów kopertowych złożyła ileś wniosków do prokuratury, ale co z nich będzie? Komisje pokazały bezzębność „bulterierów” typu Szczerba czy Joński. Mieli zagryzać pisowców, a skończyło się na piskach i ewakuacji do Brukseli. Wstyd!
- Komisje śledcze przypominają Polakom obietnice składane przed wyborami – ich bezsilność pokazuje brak sprawczości władzy i jej nieporadność. Po co więc to przypominać?
- Gdy formułowane są nietrafne zarzuty, pisowcom (i ziobrystom) łatwo prezentować się jako ci prześladowani, niesłusznie szykanowani i wzbudzać litość.
- Rozliczanie podkręca atmosferę w kraju, a trudno rządzić w klimatach zimnej wojny domowej.
Może zatem zamiast wojny, zaproponujmy miłą Polskę?
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Obiecanki cacanki
Jak rząd premiera Tuska podwyżki za prąd wprowadzał.
W czerwcu wiele rodzin otrzymało od dostawców energii prognozy rachunków za prąd, które przyjdzie im płacić w drugiej połowie 2024 r. Jeśli ktoś dotychczas wydawał na światło miesięcznie np. 270 zł, w drugim półroczu będzie sięgał do portfela po 350 zł.
Rodzina z Piaseczna dostała od PGE Obrót SA taką prognozę: w lipcu rachunek za prąd wyniósł 157,32 zł, w sierpniu zaś sięgnął 263,05 zł. Co oznacza wzrost o ponad 50%. A znane są przypadki, gdy miesięczna opłata wzrosła z 350 zł do 800 zł.
Nic dziwnego, że w mediach społecznościowych zaroiło się od komentarzy. Ludzie poczuli się oszukani przez rząd Donalda Tuska.
Z okazji skorzystało Prawo i Sprawiedliwość, które na początku czerwca, ustami szefa klubu parlamentarnego Mariusza Błaszczaka, zaapelowało do marszałka Hołowni o natychmiastowe zajęcie się przez Sejm obywatelskim projektem ustawy o nazwie „Stop podwyżkom cen energii od lipca”, pod którym zebrano 140 tys. podpisów.
Rzeczniczka prasowa marszałka Sejmu Katarzyna Karpa-Świderek wyjaśniła, że projekt nie ma jeszcze nadanego numeru druku, bo trwa liczenie złożonych pod nim podpisów. Po czym sprawa ucichła.
Politycy PiS w licznych wywiadach podkreślali, że podwyżki uderzą w gospodarstwa domowe i drobnych przedsiębiorców, np. w piekarzy, którzy wykorzystują przecież energię i gaz do tego, żeby prowadzić działalność gospodarczą. Telewizja Republika waliła w rząd jak w bęben.
Reakcja odpowiedzialnych ministrów była, delikatnie mówiąc, nijaka. Ministra klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska publicznie zapewniała, że rachunek za prąd nie powinien wzrosnąć o więcej niż 30 zł miesięcznie. Co tylko bardziej zirytowało Polaków. Rząd mówił o działaniach osłonowych, które obejmą najuboższe rodziny, i zapewniał, że podwyżka opłat za prąd nie będzie znacząca. Tylko mało kto chciał tego słuchać. Pytanie, co się stało.
To nie ja, to kolega.
W roku 2023 – za rządów PiS – roczny limit zużycia prądu dla gospodarstw domowych wynosił 2 tys. kWh. Po jego przekroczeniu trzeba było płacić wyższe rachunki. W sierpniu 2023 r. Sejm przyjął przepisy, które przewidywały nawet obniżkę cen energii elektrycznej w roku 2024 oraz podniesienie progów rocznego zużycia prądu dla gospodarstw domowych do 3 tys. kWh. Była to jednak tylko zagrywka kampanijna, która miała dać rządzącym więcej głosów w październikowych wyborach.
Po przegranej 15 października 2023 r. okazało się, że ceny energii elektrycznej mogą wzrosnąć od stycznia nawet o 60%, a rząd Koalicji 15 Października nie ma zamiaru utrzymać wprowadzonych przez rząd PiS ulg. Rozsądek nakazywałby natychmiastowe podjęcie prac nad wprowadzeniem działań osłonowych w związku z planowanym „urynkowieniem” cen energii i jak najszybsze skierowanie odpowiednich ustaw do Sejmu, by spółki zajmujące się dystrybucją miały czas na przygotowanie nowych taryf, a Urząd Regulacji Energetyki mógł je zatwierdzić odpowiednio wcześnie. Tak się nie stało.
Czyją nadzieją jest Sierakowski?
Nie ma darmowych obiadów. Na przyswojenie tej oczywistej w polityce reguły nigdy nie jest za późno. Choć najlepiej, gdy młodzi kandydaci do dobrego życia z polityki pojmą to już na starcie kariery.
Warto podpatrywać tych, którzy przeżyli różne ekipy i ciągle są w grze. Chociażby obserwować Sławomira Sierakowskiego. W dawnych czasach wpływowi starsi politycy namaścili go na nadzieję lewicy. Wtedy, gdy taką nadzieją miał też być Grzegorz Napieralski. Jak to się sprawdziło, nie warto pisać. Sierakowski, jaki jest, każdy widzi. A Napieralski? Zamienił lewicę na prawicę i ledwo zipie w PO. Odwrotnie Sierakowski. Na brak wsparcia nie może narzekać. Jak nie Amerykanie, to Niemcy. A w ostateczności Tusk, któremu Sierakowski złożył taki oto hołd: „Staje się praktycznie liderem Unii Europejskiej”, „Platforma wygrała w Europie”, „Tusk będzie ciśnięty, żeby został szefem Komisji Europejskiej”. I tak dalej. Czy jest na lewicy ktoś, kto tak pokochał Tuska? Bardziej nawet niż Niemcy i Amerykanie?