Tag "Francja"

Powrót na stronę główną
Świat

Nieletni killerzy z Marsylii

Seria brutalnych morderstw rzuciła nowe światło na problem handlu narkotykami w tym mieście

Mówią o nich „jobberzy” (les jobbeurs) – pośrednicy, sprzedawcy narkotyków, a coraz częściej płatni zabójcy. Marsylię, stolicę francuskiego bezprawia, opanowali bezwzględni gangsterzy, z których wielu nie osiągnęło jeszcze pełnoletności.

Choć wydaje się, że Francuzi są już przyczajeni do informacji o gangsterskich porachunkach w Marsylii, a brutalność narkotykowego biznesu im spowszedniała, to jednak ostatnie zbrodnie, dokonane z początkiem października, wywołały szok i oburzenie.

15-letni chłopiec, zwerbowany przez mafię, miał za zadanie podpalić drzwi w mieszkaniu jednego z narkotykowych gangsterów, by go zastraszyć. Został wynajęty przez 23-letniego więźnia, który za pośrednictwem mediów społecznościowych obiecał mu nagrodę w wysokości 2 tys. euro.

Więzień podawał się za członka jednej z grup mafijnych. W trakcie akcji członkowie konkurencyjnej grupy zauważyli chłopaka. Zaatakowali go nożem, zadając ponad 50 ciosów, i podpalili żywcem.

Zaledwie dwa dni później ten sam więzień skontaktował się poprzez media społecznościowe tym razem z 14-latkiem, proponując mu poważniejsze zlecenie: zabicie członka gangu. Obiecał zapłatę 50 tys. euro. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. W wykonanie zadania wmieszany został 36-letni Ramdane, piłkarz, ojciec dwójki dzieci, który, aby utrzymać rodzinę, dorabiał jako taksówkarz. Nastolatek, któremu towarzyszył kolega, kazał kierowcy zaczekać na nich, ale ten najwyraźniej nie zastosował się do polecenia. W efekcie chłopak strzelił mu w tył głowy.

Prokurator Nicolas Bessone opowiedział agencji AP o „ultraodmłodzeniu” sprawców przestępstw związanych z narkotykami. Podkreślił, że kierowca był tu przypadkową ofiarą, zamordowaną „z zimną krwią”. Całą sytuację opisał jako „bezprecedensowe okrucieństwo”.

Seria brutalnych morderstw rzuciła nowe światło na zagrożenia, których powodem jest handel narkotykami w mieście, i ujawniła, że gangi coraz częściej korzystają z usług nastoletnich płatnych zabójców, werbowanych za pośrednictwem mediów społecznościowych.

Historia zbrodni

Marsylia od dawna ma złą reputację i wciąż zmaga się z jej konsekwencjami. Jest wyjątkowym i specyficznym miastem Francji. Od ponad 2,5 tys. lat jest celem dla imigrantów z obszaru basenu Morza Śródziemnego. Tamtejszy port przez lata był bramą prowadzącą na południe oraz do Maghrebu.

Przed wiekami, gdy Morze Śródziemne było ogniwem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Nie jesteś moim królem!

Kwestia odszkodowań za kolonializm i niewolnictwo zatrzęsła relacjami w brytyjskiej rodzinie narodów

Jak bardzo dziedzictwo kolonializmu rzutuje na stosunki wewnątrz państw tworzących brytyjską Wspólnotę Narodów, przekonał się król Karol III. Podczas październikowej wizyty w Australii monarcha musiał stawić czoła Lidii Thorpe, senatorce reprezentującej tamtejszą rdzenną społeczność. „Odpowiadasz za ludobójstwo dokonane na naszym narodzie. Oddaj nam to, co ukradłeś – nasze kości, czaszki, dzieci, nasz naród. Zniszczyłeś naszą ziemię. Daj nam traktat. Chcemy traktatu. To nie twoja ziemia. Nie jesteś moim królem!”, wykrzyczała podczas spotkania Karola III z australijskimi parlamentarzystami senator Thorpe. Nawiązywała do faktu, że brytyjscy kolonizatorzy nigdy nie podpisali żadnego porozumienia z rdzenną ludnością Australii, w związku z czym ich działalność była nie tylko naganna moralnie, ale i nielegalna.

„Nadszedł czas na rozmowy o sprawiedliwości naprawczej za odrażający handel ludźmi”, podkreślono w oświadczeniu podpisanym przez 56 państw tworzących niegdysiejszą Wspólnotę Narodów. Miejscem tegorocznego szczytu organizacji, który odbył się w dniach 17-26 października, było Samoa. Wśród głównych punktów spotkania nie uwzględniono dyskusji o odszkodowaniach, lecz właśnie ten temat dominował w doniesieniach medialnych z ostatnich dni szczytu. W przytoczonym dokumencie można było bowiem przeczytać, że „szefowie rządów, zauważając wezwania do dyskusji na temat sprawiedliwości naprawczej w odniesieniu do transatlantyckiego handlu niewolnikami (…), zgodzili się, że nadszedł czas na znaczącą, prawdziwą i pełną szacunku rozmowę zmierzającą do kształtowania wspólnej przyszłości opartej na równości”.

Nadzieje na przełom natychmiast rozwiał laburzystowski premier Wielkiej Brytanii, sir Keir Starmer. Komentując szczyt, jednoznacznie wypowiedział się przeciwko jakimkolwiek konkretnym odszkodowaniom ze strony jego rządu. „Nie było żadnej dyskusji o pieniądzach. Nasze stanowisko w tej kwestii jest bardzo jasne – przekonywał. – Nie możemy zmienić naszej historii, ale z pewnością powinniśmy o niej rozmawiać”.

Nic dziwnego, że Starmer wykluczył dyskusję o pieniądzach. Według raportu University of the West Indies, wspartego przez sędziego Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości Patricka Robinsona, wymierna wielkość brytyjskich odszkodowań za wieki niewolnictwa przekraczałaby 18 trylionów funtów! I to tylko w odniesieniu do 14 państw obszaru Karaibów.

Karaiby upominają się o swoje

O tym, że Wielka Brytania powinna zapłacić za straty Afryki i Karaibów będące skutkiem handlu ludźmi, dało się słyszeć na długo przed tegorocznym szczytem Wspólnoty Narodów. Sprawa ta szczególnie mocno wybrzmiała rok temu, kiedy wiele krajów wspólnoty świętowało 200. rocznicę wyzwolenia, czyli buntu kilkunastu tysięcy niewolników w dzisiejszej Gujanie. Rebelia z 1823 r.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Dyskretny pan od Europy

Francja ma nowego premiera – i całą masę problemów, których ten fakt nie rozwiąże

Kiedy na początku negocjacji dotyczących warunków rozwodu Wielkiej Brytanii z Unią Europejską Bruksela właśnie jego wybrała na swojego reprezentanta, wielu w Europie uznało to za wyrafinowany żart. Coś na kształt szpilki wbitej Brytyjczykom tam, gdzie zaboli najbardziej – oto zasady, na których Wyspiarze opuszczali znienawidzoną wtedy Wspólnotę, miały zostać określone w dużej mierze przez Francuza. W dodatku Francuza mocno proeuropejskiego, człowieka, który swój wizerunek publiczny kształtował poprzez manifestowanie przywiązania do unijnych wartości. Kilka lat później, już w czasie pandemii koronawirusa, popularne stały się jego zdjęcia, na których zawsze ma założoną maseczką z wzorem gwiazd ze wspólnotowej flagi. Michel Barnier, 73-letni dziś człowiek symbol francuskiej polityki, został niedawno wskazany przez Emmanuela Macrona na szefa rządu nad Sekwaną.

Doświadczony polityk – były minister spraw zagranicznych, negocjator brexitu, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej – ale także zagorzały republikanin, który w poprzednich wyborach prezydenckich sam chciał rzucić Macronowi rękawicę. W zawodowej polityce jest od niemal równo pół wieku, pierwszą funkcję w samorządzie lokalnym piastował już jako 22-latek. We Francji widział wszystko – od rządu Mitterranda, przez odbicie na prawo, upadek wielkich partii i narodziny antypolitycznego (przynajmniej na początku) ruchu Macrona, po widmo przejęcia władzy przez radykalną, faszyzującą prawicę.

W materii europejskiej spektrum doświadczeń Barniera jest jeszcze bardziej imponujące. W Brukseli zaczynał jako komisarz ds. polityki regionalnej, gdy Komisji Europejskiej przewodniczył jeszcze Romano Prodi, Unia skupiała tylko 15 państw, a Wielka Brytania była jednym z najważniejszych członków. Na Bałkanach trwała wojna, samoloty NATO zrzucały bomby na Belgrad. Wspólnota kończyła się na niemieckiej granicy, a euro dopiero stawało się wspólną walutą. Kiedy zaś wrócił do francuskiej polityki po zakończeniu negocjacji brexitowych, ani krajowy, ani europejski pejzaż nie był już taki sam jak przedtem. Ale dokładnie to samo można powiedzieć o Barnierze.

Urodzony w alpejskim mieście Grenoble, z górami i sportem zawsze miał wiele wspólnego. W ramach jednego ze swoich bardziej egzotycznych projektów współkierował nawet komitetem organizacyjnym zimowych igrzysk w Albertville w 1992 r. Sam mówi jednak, że sport dał mu cechy, dzięki którym przetrwał w polityce: zdolność rywalizacji, odporność na porażki, grubą skórę. Ta ostatnia bardzo mu się przyda w najbliższych tygodniach, bo będzie musiał do swojej wizji rządzenia Francją przekonać niechętne mu stronnictwa polityczne – czyli praktycznie wszystkich we francuskim parlamencie.

Robota, której nikt nie chciał?

Wśród komentatorów panuje zgodne przekonanie, że Barnier przyjął funkcję, której nikt nie chciał – nie bez przyczyny. Po tym, jak w następstwie czerwcowych wyborów do Parlamentu Europejskiego Macron, rozczarowany wynikiem własnej centrowej formacji Ensemble, rozwiązał Zgromadzenie Narodowe i rozpisał nową elekcję, francuska polityka weszła w trwającą do dzisiaj  erę potężnego rozchwiania. Wprawdzie w dwurundowym głosowaniu udało się zablokować skrajną prawicę, tym samym odsuwając widmo premierostwa Jordana Bardelli, ale to właśnie Zjednoczenie Narodowe (Rassemblement National, RN) było partią z najszerszym społecznym poparciem w pierwszej turze wyborów. Radykałowie ostatecznie nie zdobyli większości potrzebnej do sformowania rządu, ale to rozwiązało tylko połowę problemu – bo większości nie zdobył nikt inny. Bardella uniósł się wtedy honorem, zresztą już w czasie dogrywki kampanijnej przed drugą turą głosowania zarzekał się, że bez pełnej kontroli nad parlamentem nie przyjmie funkcji premiera, bo nie będzie brał odpowiedzialności za ewentualnych koalicjantów.

Nie przeszkodziło mu to jednak rzucać Macronowi kłód pod nogi. Zaczęło się od procedury wskazania kandydata na francuskiego komisarza w nowym brukselskim rozdaniu. RN uważało, że to właśnie radykałowie mają legitymację do tego, żeby proponować nominata – w końcu rząd nie został powołany, a co do tego, czy kwestie personalne w całości znajdują się wśród prerogatyw prezydenta republiki, nie było pełnej zgody wśród prawników. Ostatecznie Macron się nie ugiął, do Brukseli wysłał po raz kolejny Thierry’ego Bretona. Ale nad Sekwaną cały czas nie było funkcjonującego gabinetu – i tu pretensje zaczęły nagle płynąć ze wszystkich stron sceny politycznej. Oprócz rytualnych już na tym etapie aspiracji skrajnej prawicy pojawiły się roszczenia ze strony lewicowej koalicji NFP, Nowego Frontu Ludowego.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Wojna światowa, wojna polska

Wypowiedzenie wojny Hitlerowi przez Brytyjczyków i Francuzów jest zbywane krótkimi wzmiankami. A przecież ten dzień zmienił sytuację nie tylko w Europie, ale i na świecie.

3 września 1939 r. Zofia Nałkowska zapisała w dzienniku: „Obiektywnie biorąc, dzień był pełen zdarzeń: Anglia o 11 rano, a Francja o 5 wypowiedziały wojnę. Radio transmituje manifestacje tłumu przed obu ambasadami. Jest to już więc nie sama bolesna wojna Polski i Niemiec, ale nowa wojna światowa”.

To, co było wówczas oczywiste dla znakomitej pisarki, nie jest oczywiste dla dzisiejszych Polaków, zwłaszcza dla tych, którzy prowadzą politykę historyczną III RP. Bo dla nich kluczowe są dwie daty: 23 sierpnia i 17 września 1939 r. Obie układają się w logiczną całość, której sednem jest niemiecko-radziecki „pakt dwóch diabłów” przeciwko Polsce. Po tylu latach antykomunistycznej polityki historycznej nie trzeba już tu dopowiadać, że nie byłoby wybuchu II wojny światowej, gdyby nie pakt Ribbentrop-Mołotow, i nie byłoby klęski Polski w 1939 r., gdyby nie wejście Armii Czerwonej 17 września.

Do tej układanki w żaden sposób nie pasuje data 3 września. Wypowiedzenie wojny Hitlerowi przez Brytyjczyków i Francuzów zwykle jest zbywane nawet przez naszych zawodowych historyków krótkimi wzmiankami, jakby chodziło o wydarzenie bez znaczenia. A przecież ten dzień zupełnie zmienił sytuację polityczną nie tylko w Europie, ale wręcz na świecie! Wojnę III Rzeszy wypowiedziały dwa największe imperia kolonialne, lecz także – o czym w Polsce zupełnie się nie pamięta – Kanada, Indie, Australia i Nowa Zelandia. Hitlerowska napaść na Polskę zamieniła się wtedy w wojnę światową, w której przeciwko Niemcom wystąpiły kraje ze wszystkich kontynentów.

Znając dalszy bieg dziejów, można stwierdzić, że 3 września 1939 r. był „początkiem końca” niemieckich snów o potędze. Wypowiedzenie wojny przez Londyn i Paryż niweczyło dotychczasową taktykę Hitlera, polegającą na osiąganiu kolejnych sukcesów przy bierności zachodnich demokracji. Odrzucenie traktatu wersalskiego, remilitaryzacja Nadrenii, zajęcie Austrii i czeskich Sudetów, wreszcie likwidacja Czechosłowacji – to wszystko przychodziło Berlinowi bezkarnie. Również wojna z Polską miała być wyłącznie wojną lokalną, zakończoną szybkim zwycięstwem lub przynajmniej zgodą zachodnich sojuszników na zmuszenie Warszawy do ustępstw terytorialnych, jak w przypadku Pragi rok wcześniej podczas konferencji monachijskiej.

Konsekwentni Brytyjczycy.

Jednak wiarołomstwo Hitlera, który w Monachium zadeklarował wobec premierów największych państw europejskich koniec roszczeń, a już w marcu 1939 r. zajął Czechy i podporządkował sobie Słowację, sprawiło, że dla Londynu i Paryża stało się oczywistością, iż Niemców można zatrzymać tylko zbrojnie. Pół roku, które minęło od zajęcia przez Wehrmacht Pragi do uderzenia na Polskę, to czas, gdy zaczyna się tworzyć koalicja antyhitlerowska. Przewodzą jej Brytyjczycy, którzy zawsze mieli najbardziej globalne spojrzenie na rzeczywistość polityczną i zdawali sobie sprawę, jakim zagrożeniem byłaby niemiecka hegemonia w Europie. Zagrożeniem nie dla samego ich imperium kolonialnego i dominacji na oceanach – choć i to było dla nich istotne – ale też dla równowagi na kontynencie, której polityka brytyjska od kilku wieków konsekwentnie strzegła.

Od marca do końca sierpnia 1939 r. Londyn i Paryż robiły więc wszystko, by zbudować w Europie skuteczną zaporę przed zakusami Hitlera. Dlatego tak ważna stała się dla nich Polska – choć jeszcze jesienią 1938 r. nie była uważana za partnera na konferencji w Monachium, a samowolne zajęcie przez nią czeskiego Zaolzia zrobiło fatalne wrażenie i wywołało podejrzenia o cichą współpracę z Niemcami. Jednak przywódcy mocarstw zachodnich szli dalej, chcąc pozyskać do współpracy także Związek Radziecki. Mimo wielomiesięcznych rozmów na ten temat, trwających aż do 21 sierpnia 1939 r., do tego sojuszu wówczas nie doszło, a stało się tak za sprawą Polski i Rumunii, które stanowczo odrzuciły warunek Stalina, by Armia Czerwona do walki z Niemcami mogła przejść przez terytoria tych państw.

Nie wiemy oczywiście – i już się nie dowiemy – na ile szczerze radziecki przywódca brał pod uwagę scenariusz „wielkiej koalicji” w tamtym okresie. Nie ulega jednak wątpliwości, że pakt Ribbentrop-Mołotow nie był wynikiem długofalowej, wieloletniej strategii Stalina, lecz sytuacji, jaka nastąpiła w Europie wiosną i latem 1939 r., czyli nieskrywanych przygotowań niemieckich do napaści na Polskę i antyniemieckich działań dyplomatycznych Zachodu. Wszyscy, którzy dziś twierdzą, że porozumienie Hitlera ze Stalinem było „nieuchronne” czy wręcz „naturalne”, nie biorą pod uwagę autentycznego antykomunizmu nazistów i równie autentycznego antyfaszyzmu komunistów przez całe lata 30. Tych dwóch totalitaryzmów nic nie łączyło – poza wzajemną nienawiścią i chęcią zniszczenia, co dobitnie potwierdziła wojna domowa w Hiszpanii z lat 1936-1939, którą słusznie uważa się za pierwszy poligon przyszłego starcia Wehrmachtu z Armią Czerwoną. Przywoływanie w tym kontekście niemiecko-radzieckiego układu z Rapallo z 1922 r. jest ahistoryczne: to demokratyczna Republika Weimarska podjęła współpracę z leninowską Rosją, natomiast Hitler po przejęciu władzy w 1933 r. zdecydowanie tę współpracę zerwał.

Jeżeli więc doszło do układu niemiecko-radzieckiego z 23 sierpnia 1939 r., to stało się tak wskutek ryzykownej polityki Hitlera, który, wyznaczając datę agresji na Polskę trzy dni później, nie mógł być pewny, jak się zachowa wschodni sąsiad II Rzeczypospolitej. Za to uspokojenie niemieckiego dyktatora Stalin kazał sobie słono zapłacić (obietnicą połowy Polski, całej Łotwy, Estonii i rumuńskiej Besarabii) i trzeba przyznać, że zrobił to w najbardziej odpowiednim dla siebie momencie, bo już 25 sierpnia Berlin został zaskoczony wiadomością o formalnym zawarciu brytyjsko-polskiego sojuszu wojskowego, co skłoniło Hitlera do odwołania pierwszego terminu napaści na Polskę. Oczywiście nie mamy żadnej pewności, jak by się zachował przywódca III Rzeszy, gdyby nie zawarł tajnego porozumienia z Moskwą, ale biorąc pod uwagę jego skłonność do ryzyka, zapewne i tak napadłby na Polskę jeszcze przed końcem lata 1939 r. Tym bardziej że „lato było piękne tego roku” – jak odnotował Gałczyński – co umożliwiło Hitlerowi dokonanie skutecznego Blitzkriegu bez obawy, że czołgi ugrzęzną w polskim błocie. Przede wszystkim jednak zdawał on sobie sprawę, że czas pracuje na jego niekorzyść, gdyż Wielka Brytania i Związek Radziecki podjęły zbrojenia, przy których te niemieckie wkrótce okazałyby się niewystarczające.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Igrzyska

Poczuć z bliska ogień

Czego w olimpijskim mieście jest więcej? Sportu, barierek i maskotki o imieniu Phryge. Czego mniej? Śmieci na ulicach oraz paryżan i paryżanek.

Korespondencja z Paryża

Olimpiada w Paryżu to sport, sztuka, trochę polityki.

Na jednym z budynków przy rue de Rivoli wisi plakat ze sportowcem, który po olimpijskim zwycięstwie uniósł pięść w geście Czarnych Panter. Na ogrodzeniu przy jednym z okolicznych skwerów wystawa pięknych sportowych zdjęć Williama Kleina. Po czerwcowych wyborach do Zgromadzenia Narodowego paryskie mury wciąż krzyczą „Soyez pas racistes = votez NFP” („Nie bądź rasistą = głosuj na NFP”, czyli Nouveau Front populaire, lewicową koalicję). W lipcu zaś Francuzi udowodnili, że największą sportową imprezę na świecie można otworzyć w sposób, w jaki jeszcze nikt tego nie zrobił, czyniąc z miasta wielką scenę i odgrywając na niej artystyczny spektakl o braterstwie, siostrzeństwie, wolności i równości.

W mariaż sportu ze sztuką wmieszała się jednak polityka.

– To była przesada – mówi barman w jednej z kawiarni i z wykrzywioną miną pokazuje mi w telefonie zdjęcie słynnej już sceny przy stole, w której niektórzy dopatrzyli się nawiązania do „Ostatniej wieczerzy” Leonarda da Vinci, a drudzy ripostowali, że nawiązuje do obrazu Jana van Bijlerta „Uczta bogów”.

– Nie jestem katolikiem, ale wyobraź sobie, że twoja córka albo syn oglądają w telewizji coś takiego.

– I love it! – rzuca bukinistka znad Sekwany. – Bardzo inkluzywna ceremonia, i to mi się podobało!

– Paryż zawsze był w awangardzie, więc ceremonia mnie nie zaskoczyła – uważa Marc Alaux, który prowadzi wydawnictwo i księgarnię. – Rozumiem jednak, że niektórzy ludzie mogli poczuć się urażeni. Transmisję ogladało pewnie z miliard osób na całym świecie i może Aya Nakamura nie musiała tańczyć w taki sposób – tu Marc zaczyna się wyginać i przesuwa dłoń po klatce piersiowej.

– Ceremonia bardzo ładna. Jedynym minusem był deszcz – dodaje sprzedawca pamiątek ze sklepiku przy Boulevard Saint-Michel. – Ale każdy ma prawo do swojej opinii, bo na tym właśnie polega demokracja.

Dyskusja w paryskich kawiarniach i francuskich mediach trwa, a tymczasem organizatorzy oświadczyli, że żadna to „Ostatnia wieczerza” i żaden Jezus. Reżyser spektaklu Thomas Jolly w kanale telewizyjnym BFMTV zapewnił, że ukazał po prostu pogańską ucztę z bogami Olimpu, a w jego pracy nie ma miejsca na pragnienie poniżenia kogokolwiek czy czegokolwiek.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Małżeństwo z potrzeby chwili

Nowy Front Ludowy wygrał wybory we Francji. I co z tego?

Żeby ukazać pełnię sensacji, jaką były wyniki głosowania do Zgromadzenia Narodowego z ubiegłej niedzieli, trzeba spojrzeć w sondaże i skomentować to, czego w nich nie było. A brakowało tam przez całą kampanię, wliczając w to drugą turę, jakiegokolwiek śladu nadziei na triumf lewicy. Dopiero na samym finiszu, w piątek przed weekendem wyborczym, pojawiło się pierwsze badanie wskazujące na możliwą wygraną Nowego Frontu Ludowego. To był jeden ze scenariuszy, realny tylko wtedy, kiedy do prognozowanych przez firmę Ipsos maksymalnie 185 mandatów dla Frontu dodawało się inną maksymalną wartość, 18 miejsc dla kandydatów lewicowych niezrzeszonych w szerokiej koalicji. To był jednak wariant wysoce nieprawdopodobny, wszystko wskazywało na bezsprzeczną wygraną skrajnej prawicy spod znaku Zjednoczenia Narodowego – choć bez uzyskania większości.

Lewicowa rodzina kampanijna.

Dlaczego sondażownie tak bardzo się pomyliły? Zwłaszcza biorąc pod uwagę trafne wyniki exit poll po pierwszej rundzie? To temat na osobny tekst, zaważyły wysoka frekwencja, mobilizacja centrum i oczywiście taktyczne wycofywanie się z drugiej tury ponad 200 kandydatów antyprawicowych – tak ich nazwijmy, nic innego ich przecież nie łączyło. Znacznie ciekawsza jest jednak geneza nie tyle wygranej Frontu, ile w ogóle powstania owej koalicji, o której Raphaël Glucksmann, jeden z jej liderów, sam mówił dziennikarzom, że to małżeństwo z rozsądku, w którym nie ma miłości. Z jednej strony, fascynować może heterogeniczność partii, które weszły w skład Frontu: zielonych, socjalistów, komunistów i tworu wielce kontrowersyjnego, formacji La France insoumise (Francja Niepokorna), kierowanej przez Jeana-Luca Mélenchona. Z drugiej, trudno w ogóle zrozumieć, jak lewica potrafiła nie tylko się zjednoczyć, ale też wygrać, skoro od lat jej bardziej tradycyjne części są w odwrocie, a zieloni w niedawnych wyborach europejskich mieli tak fatalny wynik, że ryzykowali wypadnięcie z politycznego obiegu. 5,5% głosów dało zaledwie pięć mandatów w Brukseli, aż o osiem mniej niż w poprzednim rozdaniu – i to tylko dzięki całkiem łaskawej dla małych partii francuskiej ordynacji wyborczej w tym głosowaniu. Można oczywiście tłumaczyć to trendem ogólnoeuropejskim, pocieszać się, że proekologiczni sąsiedzi z Niemiec dostali jeszcze większego łupnia i spadli z wyższego konia, bo przecież są w koalicji rządzącej. Nie zmienia to jednak faktu, że zwłaszcza w świetle wielkich sukcesów Zjednoczenia Narodowego rozczłonkowana jeszcze wtedy lewica wyglądała marnie.

To nie jest polityczna archeologia. Od tych wydarzeń minął zaledwie nieco ponad miesiąc, a nagle optyka zmieniła się całkowicie. 182 mandaty w parlamencie. 9 mln głosów w pierwszej turze, 7 mln w drugiej. Etykieta poskramiaczy smoków, tych, którym udało się zatrzymać nieodwracalny już według wielu marsz skrajnej prawicy po władzę. Oraz dominująca pozycja względem Ensemble, centrowej partii, której politycznym patronem jest Emmanuel Macron. Wysłuchując bowiem powyborczych komentarzy ze strony liderów Frontu, trudno było stwierdzić jednoznacznie, z czego cieszyli się bardziej: z pokonania Marine Le Pen i Jordana Bardelli, czy z ustawienia się ponad Macronem, którego od lat opisują jako zło wcielone i źródło wszystkich problemów Francji.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Francuska lewica podniosła głowę

Partia Socjalistyczna wyrasta na główną zaporę przed partią Le Pen… albo Macrona.

Twórca V Republiki Francuskiej, gen. de Gaulle, pozostawił po sobie nie tylko nowe państwo, ale i nowy rodzaj partii. Jego Unia na rzecz Nowej Republiki, wzorowana zdaniem niektórych na piłsudczykowskim Bezpartyjnym Bloku Współpracy z Rządem, miała stanowić porozumienie wszystkich patriotów od prawa do lewa. Jej deputowani odmówili zajęcia w parlamencie miejsc po prawej stronie, a że nie było zgody innych formacji, by zajęli miejsca środkowe, ostatecznie zostali rozsadzeni równo po szerokości izby. Ich ambicją było zmieścić w sobie całą scenę polityczną. Zamierzeń tych nie podzielali jednak następcy generała.

Wraz z prezydenturą Georges’a Pompidou ruch gaullistowski, a właściwie już postgaullistowski, przesuwa się wyraźnie w prawo. Kolejne partie odwołujące się do tej tradycji, aż po funkcjonującą dziś formację Republikanie (Les Républicains, LR), mogą już być wymieniane jednym tchem z brytyjskimi torysami czy niemiecką CDU. Jako że polityka nie znosi próżni, musiała się pojawić przeciwwaga. Rola ta przypadła budowanej z mozołem zjednoczonej lewicy „republikańskiej” (tj. nie- i antykomunistycznej). Choć zajęło to trzy dekady, jej lider François Mitterrand objął w końcu najwyższy urząd w państwie. Jego długie rządy (14 lat) wielu uznało za domknięcie się systemu. Jeśli bowiem lewica, która dawniej uważała sposób działania państwa gaullistowskiego
za „nieustanny zamach stanu”, pogodziła się z „monarchią republikańską” stworzoną przez generała, to istniała pewność, że podstawy ustroju są stabilne.

Jak się okazało, V Republika dzieliła najmniej. Dodatkowym czynnikiem stabilizującym ten układ była alternance, czyli okresowa wymiana władzy z prawicowej na lewicową. Kiedy rządzili postgaulliści, socjaliści (Parti Socialiste, PS) byli największą partią opozycyjną – i odwrotnie. Społeczeństwo miało poczucie, że ktoś patrzy władzy na ręce, już przebierając nogami, aby ją zastąpić. Inna polityka zawsze była możliwa. Wszystko to skończyło się jednak 7 maja 2017 r., gdy wybory prezydenckie wygrał Emmanuel Macron.

Głęboki kryzys dwóch tradycyjnych partii władzy znalazł finał w wypadnięciu z wyścigu do Pałacu Elizejskiego pewnych kandydatów do drugiej tury wyborów prezydenckich – Dominique Strauss-Kahn z PS oskarżony został o gwałt, a François Fillon z LR o malwersacje finansowe. Francuska scena polityczna, dawniej wzór stabilności i przewidywalności, implodowała. Osłabione partie establishmentowe doświadczyły drastycznego „cięcia po skrzydłach” – twardy elektorat uciekał do partii skrajnych, centryści zaś znaleźli nowego lidera, Emmanuela Macrona. Tak powstał nowy ład partyjny, w ramach którego centroprawica i centrolewica zdecydowały się połączyć siły i zaczęły się przedstawiać jako jedyna alternatywa wobec rządów partii skrajnej prawicy lub lewicy.

Główny bezpiecznik w postaci alternance został wymontowany, znikła alternatywa wobec polityki gospodarczej, społecznej czy zagranicznej suflowanej przez prezydenckich technokratów, którzy może i byli dawniej „na prawicy” lub „na lewicy”, ale kończyli te same prestiżowe uczelnie i posyłają dzieci do tych samych szkół. Wobec dominacji bloku centralnego, a jednocześnie wręcz cywilizacyjnej grozy, jaką budziła wizja przejęcia władzy przez Marine Le Pen albo Jeana-Luca Mélenchona, liczni socjaliści wzywali do przyłączenia się do Macrona i budowy silnej lewej flanki w jego ruchu.

Kiedy mer Paryża Anne Hidalgo otrzymała w wyborach prezydenckich 1,7% głosów, wydawało się, że to koniec socjalizmu we Francji. Partii pozostawało czekać, aż zostanie do reszty rozebrana między stronnictwo prezydenckie, czyli Odrodzenie (Renaissance, RE), a rosnącą w siłę Francję Niepokorną Mélenchona (La France Insoumise, LFI). Dość powszechna była opinia, że decyzja o przystaniu do Nowej Unii Ludowej, Ekologicznej i Społecznej (NUPES) zdominowanej przez „niepokornych” jedynie przyśpieszy ten proces. Oburzeni na współpracę ze skrajną lewicą rzucili legitymacje partyjne, inni wydawali się pogodzeni z tym, że zostaną przez nią wchłonięci. Niespodziewanie dla wszystkich, w tym samych socjalistów, karta odwróciła się w czerwcu 2024 r.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Narkowojna nad Sekwaną

W ataku na konwój więzienny w północnej Francji zginęło dwóch strażników. To pierwsza od ponad 30 lat śmierć funkcjonariuszy na służbie.

Historia przypominająca sceny z filmów sensacyjnych wydarzyła się wieczorem 14 maja. Gdy więzienny konwój wracał z sądu w Rouen do zakładu karnego w Évreux, niezidentyfikowani napastnicy zablokowali furgonetkę dwoma autami przy punkcie poboru opłat. Z peugeota wyszło kilku ubranych na czarno mężczyzn w kominiarkach. Otworzyli 

ogień. Dołączyła do nich druga załoga, która wysiadła z audi. Szacuje się, że cała operacja odbicia więźnia trwała około dwóch minut. Fabrice Moello (52 l.) i Arnaud Garcia (34 l.), którzy zginęli w zamachu, byli pierwszymi francuskimi funkcjonariuszami więziennymi poległymi na służbie od 1992 r. Trzech pozostałych jest rannych, z czego jeden walczy o życie.

„Nigdy nie widziałem czegoś takiego”, powiedział Agencji AFP policyjny weteran Jean-François Maugard, który spędził prawie 25 lat w wydziale do walki z przestępczością zorganizowaną paryskiej policji kryminalnej, rozpracowując takich przestępców jak znany z napadów na banki Antonio Ferrara czy Rédoine Faïd, nazywany „królem ucieczek” po tym, jak wysadził bramę w więzieniu.

„Przemoc gangów narkotykowych weszła w bardzo niepokojącą fazę. Doszło do ataku na pełną skalę z udziałem niemal grupy szturmowej wyposażonej w broń bojową, co sprawiło, że funkcjonariusze byli bez szans”, zauważył Gregory Joron, sekretarz generalny policyjnych związków zawodowych UN1TE.

Bestialski napad, w którym odbito więźnia, zwrócił uwagę na wart wiele miliardów dolarów rynek narkotykowy, napędzający w całej Francji wojnę gangów oraz związaną z tym zorganizowaną działalność przestępczą: od handlu bronią po morderstwa i wymuszenia. 

Zbiegły więzień, 30-letni Mohamed Amra, powiązany z grupami przestępczymi z Marsylii, został niedawno skazany za rozbój kwalifikowany i oskarżony w sprawie uprowadzenia zakończonego śmiercią. Jest także podejrzany o handel narkotykami i zlecanie zabójstw w wojnach gangów.

„Ten brutalny atak pokazuje, że zagrożenie przestępczością zorganizowaną jest tak samo duże jak zagrożenie terrorystyczne – napisała w serwisie X komisarz Unii Europejskiej ds. wewnętrznych Ylva Johansson. – Musimy się jej przeciwstawić z taką samą determinacją”. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wieczny delfin

Emmanuel Macron bardzo chciał się stać niekwestionowanym przywódcą kontynentu, ale sam się ograniczał.

Kierunek rozwoju, zwłaszcza w polityce zagranicznej, wydawał się naturalny. Dwukrotne piastowanie urzędu prezydenta Francji niejako predestynowało Macrona do kierowniczej roli w całej Europie. Zawsze przecież do niej aspirowali poprzedni prezydenci, nawet jeśli tak naprawdę żadnemu to się nie udało, nawet de Gaulle’owi. A jego i Macrona nie ma co porównywać, szczególnie w kwestii ich kontynentalnych aspiracji. Ojciec założyciel V Republiki, do dzisiaj z rozrzewnieniem wspominany przez sporą część prawicowego elektoratu, miał pecha sprawować władzę w czasach postaci wybitnych, a warunki jego przywództwa też nie należały do łatwych. Rodziła się Europejska Wspólnota Gospodarcza, Europa znajdowała się w cieniu Ameryki, w dodatku francuskie imperium kolonialne przechodziło do przeszłości w sposób brutalny, drogi, przy trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Konkurencja do tytułu lidera Starego Kontynentu była zatem olbrzymia. 

Macron w porównaniu ze słynnym poprzednikiem miał autostradę do sukcesu. Prezydenturę rozpoczynał w 2017 r., czyli w okresie, gdy mógł bez ryzyka atakować NATO i proobronnościowych polityków (a pośrednio także Amerykę), bo mało kto wierzył w powrót wojny do Europy. I robił to, nazywając sojusz strukturą „z martwym mózgiem”. Unia Europejska była już w fazie stagnacji, cierpiąc na kryzys przywództwa, a Wielka Brytania, tradycyjny rywal Paryża, właśnie ze Wspólnoty zaczynała wychodzić. Na dodatek jedyna poważna rywalka, Angela Merkel, od lat postrzegana jako głos Europy na światowych forach dyskusyjnych, w 2021 r. sama usunęła mu się z drogi. Wydawało się więc, że Emmanuel Macron, wieczny delfin, wreszcie zostanie namaszczony. Tymczasem w siódmym roku jego prezydentury, kiedy władzę będzie sprawował jeszcze najwyżej przez trzy lata, o jednoznacznym przywództwie na Starym Kontynencie nie może być mowy. Jest aktywny, czasami aż zanadto, nieustannie wychodzi z nowymi inicjatywami, próbuje grać na Francję – najczęściej poprzez granie na siebie – ale wciąż wielu partnerów, konkurentów, nawet postronnych obserwatorów nie widzi w nim lidera. Co poszło nie tak?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Delfin tronu suwerenności

Jordan Bardella to nowe wcielenie francuskiej skrajnej prawicy. Skuteczniejsze niż Marine Le Pen Krótko ścięte włosy, idealnie ogolona twarz, co podkreśla jego ostro zarysowane kości policzkowe. Granatowy garnitur czasami zamieni na czarny golf, krawat jest najwyżej dodatkiem. Nie to, co szeroki, wręcz hollywoodzki uśmiech, prezentowany do kamer przy każdej okazji. Wysoki, postawny, koszule ciasno się na nim opinają. Do tego stopnia, że jego wspólne zdjęcia z Marine Le Pen, która przecież

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.