Tag "Joe Biden"
Ameryka – krajobraz po bitwie
W polityce wewnętrznej USA borykają się ze zbyt wieloma problemami, aby program kontynuacji mógł być dla większości Amerykanów zadowalający
Donald Trump zwyciężył w wyborach prezydenckich. Udało mi się to przewidzieć, a może lepiej powiedzieć, że intuicyjnie wyczuć. Nie rozumowałem na podstawie sondaży. Sondaże okazały się bałamutne. Wyciągałem wnioski ze zgromadzonej wiedzy na temat Ameryki, z rozmów ze specjalistami akademikami, z pogawędek z niespecjalistami dobrze znającymi amerykańskie realia i z mieszkającymi oraz działającymi w Stanach Zjednoczonych biznesmenami. W sierpniowym „Przeglądzie” pisałem: „Amerykanie – podobnie jak wyborcy w innych krajach – w przeważającej mierze głosują na podstawie twardych faktów ekonomicznych i żadne ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona ich, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w swoich portfelach. W tym wyraża się ich pragmatyzm, który, można się obawiać, zwycięży w zderzeniu z pełnym idealizmu, chwytającym za serce hasłem o konieczności obrony ginącej demokracji”.
Nie ulega wątpliwości, że Kamali Harris nie ułatwił sprawy wciąż urzędujący prezydent Joe Biden. Nie tylko dlatego, że zbyt długo kazał się namawiać do rezygnacji z walki o reelekcję. Jeszcze większym problemem okazało się zogniskowanie kampanii Harris na tematach wymyślonych przez Mike’a Donilona, jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Bidena. Donilon był przekonany, że jest niemożliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dopuścił się zamachu na demokrację. Grubo się pomylił. Zastanawia mnie także prostota, by nie powiedzieć prymitywizm, kalkulacji w obozie demokratów, że oto wystawienie kobiety jako kandydata gwarantuje zebranie głosów znakomitej większości kobiet. Uderza mnie to, bo punkt pierwszy w elementarzu politologicznym brzmi: wyborcy, oddając głos, kierują się nie kwestią płci, lecz interesami. Gdyby zawsze głosowali na osoby własnej płci, wówczas faktycznie wszystko, co należałoby zrobić w ustroju demokratycznym, to zgłosić kobietę jako kandydatkę. Wygrana murowana z uwagi na przewagę liczebną kobiet.
Zdecydowanie logiczniej zachowywali się w okresie II Rzeczypospolitej ludowcy, odgrywający rolę wzorowych demokratów. Byli obrońcami demokracji, bo tak długo, jak odbywały się wolne wybory, mieli otwartą drogę do rządzenia, ponieważ chłopi stanowili większość społeczeństwa. Chłopi nie zawodzili ludowców w głosowaniu – tak jak białe kobiety zawiodły Harris – głosując bowiem na partie chłopskie, byli przekonani, że bronią swoich najlepiej pojętych interesów.
Zastanawia mnie również prymitywizm kalkulacji, że wystawienie czarnoskórej kandydatki daje gwarancję uzyskania miażdżącej większości głosów czarnoskórych wyborców. Dlaczego Afroamerykanin na nie najlepiej płatnej posadzie miałby głosować na wiceprezydentkę Harris, jeśli trumpiści skutecznie wbili mu do głowy, że wybór Harris oznacza zalew Ameryki przez migrantów, którzy czyhają na jego miejsce pracy? Trumpiści jako wirtuozi propagandy zrobili zresztą coś więcej. Przekonali naszego przykładowego Afroamerykanina, że to nie Trump, lecz Harris zniszczy amerykańską demokrację. To Harris – w narracji trumpistów bezrefleksyjnie opowiadająca się za polityką promigracyjną i za prędkim nadawaniem migrantom amerykańskiego obywatelstwa – chce następnie przesiedlić tych nowych obywateli do tzw. swing states rozstrzygających o wynikach wyborów w USA. Czy ci wdzięczni demokratce Harris migranci z obywatelstwem nie będą głosować na demokratów do końca życia i jeden dzień dłużej, a głosując, przesądzać o stałym zwycięstwie demokratów? Czy to nie jest prawdziwy zamach na demokrację?
Trumpiści sformułowali jeszcze jeden, znacznie poważniejszy zarzut pod adresem demokratów o instytucjonalne niszczenie demokracji. Chodzi o starania sprzed i w trakcie szczytu NATO
Izrael osamotniony
Społeczność międzynarodowa coraz mniej rozumie Izrael, a Netanjahu wciąż nie ujawnia swojej strategii
Już rok minął od ataku Hamasu na izraelskich cywilów mieszkających na pograniczu ze Strefą Gazy. Atak, w którym zginęło 1,2 tys. osób po stronie izraelskiej i który sprawił, że w rękach bojowników Hamasu znalazło się 251 zakładników (przede wszystkim Izraelczyków, ale także obywateli innych państw), okazał się początkiem eskalacji, która po kilkunastu miesiącach wciąż nabiera tempa.
Izraelskie wojska jeszcze w październiku 2023 r. rozpoczęły intensywną operację w Strefie Gazy, która nie ograniczyła się do (jak to bywało w poprzednich okresach nasilenia konfliktu z Hamasem) ostrzału celów w Gazie, zdaniem Izraelczyków bardzo precyzyjnych, ale i tak krytykowanych na arenie międzynarodowej jako „nieproporcjonalne” ze względu na liczbę zabitych cywilów. Siły Obrony Izraela do Gazy wkroczyły z pełną mocą, angażując wojska lądowe, a za cel operacji stawiając uwolnienie zakładników i zniszczenie Hamasu.
Już w październiku te cele zdawały się mgliste, a rok później wygląda na to, że Hamas nie stracił zdolności operacyjnych, w tym do zadawania ciosów w głębi Izraela. Otwarcie frontu północnego i walka z Hezbollahem, który już 8 października 2023 r. rozpoczął ostrzał miejscowości położonych w pobliżu granicy z Libanem, także nie sprawiły, że Izrael stał się bezpieczniejszym miejscem.
Prawdziwe cele
Dzisiaj, po roku intensywnej wojny, wcale nie jest bliżej do osiągnięcia deklarowanych przez Beniamina Netanjahu celów strategicznych, tym bardziej że doszło do nich całkowite rozbrojenie Hezbollahu jako warunek zakończenia bombardowań Libanu i rajdów izraelskich żołnierzy w południowej części tego kraju. Beniaminowi Netanjahu udało się może doprowadzić do kilku spektakularnych zwycięstw, takich jak zabicie Ismaila Hanijji, szefa biura politycznego Hamasu, czy Hasana Nasr Allaha, sekretarza generalnego Hezbollahu. Nie wygląda jednak na to, by te śmierci zbliżyły Izrael do zrealizowania najważniejszych celów podawanych do wiadomości publicznej.
Śmierć liderów dwóch organizacji uważanych przez Izraelczyków za najbardziej zagrażające bezpieczeństwu publicznemu przynajmniej chwilowo poprawiła nastroje w Tel Awiwie czy w zachodniej części Jerozolimy. Od wielu miesięcy na ulice wychodzili demonstranci związani ze środowiskiem rodzin zakładników przetrzymywanych w Gazie. Podczas ogromnych manifestacji, w których nierzadko brali udział również liderzy opozycji, tacy jak były premier Jair Lapid, domagano się zwłaszcza doprowadzenia do końca negocjacji rozejmowych z Hamasem. To bowiem uznawano w tych środowiskach za największą szansę na uwolnienie bliskich. Demonstrujący podawali też w wątpliwość zdolność Beniamina Netanjahu do wyprowadzenia kraju z dramatycznej sytuacji, wielokrotnie wprost domagając się od premiera dymisji.
Czy w Ameryce idealizm może pokonać pragmatyzm?
Ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona Amerykanów, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w portfelach.
Zaczynamy się oswajać z trzęsieniem ziemi w amerykańskiej polityce, jakim było wycofanie się Joego Bidena z walki o reelekcję na stanowisko prezydenta USA. Ta szokująca decyzja wydaje się nagła, ale jest zwieńczeniem procesu. Już w grudniu ub.r. zaangażowany w kampanie wyborcze od 1968 r. Harold Meyerson otwarcie mówił o kryzysie przywództwa po stronie demokratów. Kryzysie spowodowanym niesłyszalnością głosu prezydenta Bidena, którą rozumieć należało zarówno przenośnie, jak i dosłownie. Tym niesłyszalnym głosem Biden nie był w stanie przekonująco uargumentować korzystnych dla Amerykanów zmian, które wprowadził i zamierza wprowadzić. Nie był w stanie ogłosić wydobycia amerykańskiej gospodarki z popandemicznego kryzysu. Meyerson wskazywał to w wywiadzie udzielonym magazynowi „The Nation”, zwracając jednocześnie uwagę na niekorzystne dla Bidena trendy unaoczniane przez ośrodki badań opinii publicznej sprzyjające demokratom. Trendy te pokazywały, że Biden przegrywa z Donaldem Trumpem nawet w grupach wyborców tradycyjnie głosujących na demokratów, takich jak ludzie młodzi, samotne matki, mniejszości rasowe (z wyjątkiem Azjatów). Notabene Czytelnicy PRZEGLĄDU mogą odczuwać satysfakcję, bo jako jedyni w Polsce mieli możliwość zapoznania się z fragmentami tego w pewnym sensie proroczego wywiadu („Demokraci lunatykują ku zwycięstwu Trumpa”, 8 stycznia 2024).
Politolodzy, dziennikarze i wszyscy interesujący się polityką zadają sobie obecnie pytanie, czy Kamala Harris dysponuje na tyle donośnym głosem, aby została usłyszana i odwróciła niekorzystne trendy. Czy jej pochodzenie, osobowość, poglądy i program okażą się na tyle poważnymi atutami, aby pokonać byłego prezydenta Trumpa? Czy w końcu jej zdolności retoryczno-perswazyjne dorównują Barackowi Obamie w najlepszych latach, bo wielu podziela opinię, że tylko w takiej formie oratorskiej można myśleć o odniesieniu zwycięstwa nad Trumpem. A ten ma się obecnie za człowieka ocalonego boską ręką. Herosa, który kulom się nie kłania. Nie jest w tym myśleniu odosobniony, podzielają je miliony amerykańskich wyborców.
Zatrzymajmy się na chwilę przy poglądach Harris, które przekładają się na ofertę programową. W polityce zagranicznej jej zapatrywania nie są jasno zdefiniowane. Dotychczasowa kariera kandydatki koncentrowała się na zagadnieniach z dziedziny polityki wewnętrznej. W wystąpieniach na forum międzynarodowym odzwierciedlała poglądy swojego zwierzchnika. Zresztą taka była jej rola i taki obowiązek. Wiceprezydent nie jest znaczącą figurą w amerykańskim systemie politycznym, tak długo, jak urzędujący prezydent żyje i cieszy się zdrowiem. Z trzema zastrzeżeniami. Po pierwsze, wiceprezydent jest przewodniczącym Senatu i dysponuje głosem rozstrzygającym w wypadku równego rozłożenia głosów w określonej sprawie (Harris korzystała w trakcie swojej kadencji z tego uprawnienia). Po drugie, stanowisko wiceprezydenta jest dogodną platformą do ubiegania się o prezydenturę, gdy urzędujący prezydent odbędzie dwie kadencje. Po trzecie, wiceprezydent ogłasza wyniki wyborów prezydenckich na poziomie federalnym. Ta mało znacząca, wydawałoby się, funkcja, sprowadzająca się do przeliczenia głosów elektorskich i oficjalnego przedstawienia ich opinii publicznej, okazała się kluczowa pod koniec kadencji Trumpa. Ustępujący wiceprezydent Mike Pence, poddany przez Trumpa silnej presji, potrafił się jej oprzeć. Ogłosił prawdziwe wyniki, podpisując tym na siebie wyrok śmierci w obozie MAGA (skrót hasła wyborczego pierwszej kampanii Trumpa, Make America Great Again, określający jego zwolenników). Nie przeszkadza to, rzecz jasna, Trumpowi w kontynuowaniu narracji o „skradzionych” wyborach.
Wracając do kwestii polityki zagranicznej Harris, można zakładać kontynuację linii Bidena. Naturalnie z pewnymi niuansami, trochę inaczej rozłożonymi akcentami. Nieco ostrożniej i mądrzej może wyglądać amerykańska polityka bliskowschodnia z uwagi na osobę Philipa Gordona, przymierzanego do stanowiska doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Gordon jest autorem rozumnej książki o wiele mówiącym tytule „Przegrywając długą grę. Zwodnicza obietnica zmian rządów na Bliskim Wschodzie” („Losing the Long Game: The False Promise of Regime Change in the Middle East”). Z pewnością niezachwiane pozostanie poparcie dla Izraela w ogólności oraz w prowadzonej przez ten kraj wojnie w Gazie. Jednak z mocniejszym naciskiem na poszanowanie praw ludności cywilnej, czemu Harris już dała wyraz. W kwestii Ukrainy wypowiedziała się na konferencji bezpieczeństwa w Monachium, gdzie zabrała głos pod nieobecność prezydenta Bidena. Podkreślała wagę obowiązywania prawa międzynarodowego. „Żaden naród nie jest bezpieczny w świecie, w którym jeden kraj może pogwałcić suwerenność i integralność terytorialną drugiego, w którym zbrodnie przeciwko ludzkości są popełniane bezkarnie, w którym nikt nie przeciwstawia się państwu o imperialistycznych ambicjach. (…) Naszą odpowiedzią na rosyjską inwazję jest ukazanie zbiorowego przywiązania do międzynarodowych reguł i norm. Reguł i norm, które – od końca II wojny światowej – zapewniły bezprecedensowe bezpieczeństwo i dobrobyt nie tylko Amerykanom, nie tylko Europejczykom, ale ludziom na całym świecie”.
Kwestia przywiązania do reguł jest kluczowa dla Harris także w polityce wewnętrznej, w której przeciwstawia się dyskryminacji rasowej, popiera małżeństwa osób tej samej płci, opowiada się za prawem kobiet do przerywania ciąży, za płacą minimalną ustanawianą na poziomie federalnym, za powszechną służbą zdrowia. Zasadnicza pozostaje jednak sprawa utrzymania Ameryki jako państwa nomokratycznego – opartego na zasadach i prawie. Jak się wyraziła, „wierność rządom prawa to fundament naszej demokracji”. Nie ulega wątpliwości, że pomimo zmiany kandydata centralny temat obecnej kampanii wyborczej po stronie demokratów się nie zmieni. Ów centralny temat zdefiniował jeden z najbliższych doradców prezydenta Bidena Mike Donilon. W jego ujęciu obecne wybory w Stanach Zjednoczonych są batalią w obronie ustroju demokratycznego. Takie ujęcie ma dawać przewagę demokratom, ponieważ zakłada ono, że nie jest możliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dokonał zamachu na amerykańską demokrację i nie chciał pokojowo przekazać władzy po przegranych wyborach.
Pojawia się zatem zasadnicze pytanie: czy prawdziwie wzniosła idea obrony demokracji, połączona z wyłonieniem nowej kandydatki, dużo młodszej od obecnego prezydenta, oraz zestawem haseł o charakterze obyczajowym i socjalnym może wziąć górę nad pragmatyzmem Amerykanów, który w większym stopniu uosabia Trump? Faktem jest, że były prezydent w trakcie kadencji nieraz demonstrował swój luźny stosunek do reguł prawnych i jest to zasadniczy punkt odróżniający od niego nową kandydatkę demokratów. Weźmy wzmiankowany wcześniej polityczny nacisk wywierany na Pence’a. Nie jest tajemnicą, że Trump dąży do budowy silnego, osobistego przywództwa i podziwia liderów politycznych, którym udało się zbudować tego typu pozycję.
Nie przeszkadza mu przy tym naruszanie przez nich prawa. Tak jest w przypadku chwalonego przez niego Viktora Orbána, tak jest w przypadku Władimira Putina i tak jest w przypadku Xi Jinpinga.
Prof. UJ dr hab. Piotr Kimla jest pracownikiem Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego
Partia bez wiedzy
Kamala Harris zastąpiła Joego Bidena jako kandydatka demokratów. Jest dobra strategicznie, ale co tak naprawdę chce zrobić z Ameryką? Nie wiadomo.
W chwili oddawania tego tekstu do publikacji wiadomo, że obecna wiceprezydent ma już praktycznie zapewnioną nominację partyjną. Poparcie dla niej wyraziło 3189 z 4 tys. delegatów na Krajową Konwencję Partii Demokratycznej, która odbędzie się w dniach 19-22 sierpnia. Pozostali nie tyle wskazali innego kandydata, ile nie oddali jeszcze głosu. Każe to wierzyć, że podobnie jak Joe Biden w sezonie prawyborów, Kamala Harris również rozpocznie walkę o prezydenturę bez wewnątrzpartyjnej opozycji.
Teoretycznie jeszcze mogłoby dojść do czegoś na kształt puczu podczas samej konwencji, która odbywać się będzie w Chicago. Władze partii mogłyby dopuścić w ostatniej chwili możliwość ubiegania się o nominację nowych osób. Szanse na to są jednak minimalne, nie tylko dlatego że otwartej konwencji demokraci nie przeprowadzili od dekad. I, nazywając rzeczy po imieniu, nikt w partii prawdopodobnie nie wiedziałby nawet, jak to zrobić. Także dlatego, że za Harris stanęli już prawie wszyscy luminarze partii, na czele z Bidenem. Poparli ją także potencjalni rywale, a przynajmniej ci, których w tej roli widziała liberalna amerykańska prasa. Gretchen Whitmer – gubernatorka stanu Michigan, Gavin Newsom – gubernator Kalifornii i Josh Shapiro – gubernator Pensylwanii. Ten ostatni jest szczególnie ważną postacią w poczcie szeroko pojętego establishmentu demokratów, bo szefuje władzom stanu niepewnego, który w ostatnich dekadach przechodził w czasie wyborów z rąk do rąk. Choć republikanie w Pensylwanii przez dekady systematycznie się umacniali, Shapiro utrzymuje tam silną pozycję. Do grona zwolenników Harris dołączyła też Nancy Pelosi, weteranka partii i zarazem jedna z pierwszych poważnych osób w jej strukturach, która publicznie wezwała Bidena do rezygnacji z ubiegania się o reelekcję. Po stronie byłej senator z Kalifornii, gdzie zasłynęła swoją strategią „inteligentnego zwalczania przestępczości”, opowiedziały się też delegacje 40 z 50 stanowych komisji partii. Innego końca tej historii nie będzie, w listopadzie o prezydenturę USA powalczą Donald Trump i Kamala Harris.
Fala wznosząca.
Czy to dobrze, że demokraci ostatecznie zmienili kandydata? Na pewno. Czy to dobrze, że zamienili Joego Bidena na Kamalę Harris? To zależy.
Pierwsze dni po rezygnacji obecnego prezydenta upłynęły pod znakiem mieszanki euforycznego wręcz entuzjazmu i autentycznej ulgi. Dłużej nie dało się już utrzymywać kandydatury, która z każdym kolejnym dniem przeradzała się coraz bardziej w farsę. Dodatkowo pogłębiała kryzys w samej partii, bo w pewnym momencie za odejściem Bidena opowiedziało się publicznie 32 członków Izby Reprezentantów i pięciu senatorów. Dawało to też paliwo republikanom, którzy w pewnym momencie poczuli chyba, że już nic złego w tym roku nie może im się stać. Na ich ubiegłotygodniowej konwencji krajowej w Milwaukee panowała atmosfera ekstazy, religijnego wręcz uniesienia. Wszyscy, którzy przemawiali na scenie, od rodziny Trumpa po wspierających go celebrytów w typie aktora zapaśnika Hulka Hogana, mówili, że wola i determinacja byłego prezydenta jest dla Amerykanów darem od Boga. Mógłby przecież wycofać się z polityki, „grać w golfa codziennie do końca życia”. A jednak zdecydował się ponownie walczyć o Biały Dom.
I, co najważniejsze, robi to dla nas, dla narodu. Nie dla siebie, przecież jest miliarderem, korzyści z prezydentury nie będzie miał żadnych.
Kiedy 21 lipca wieczorem polskiego czasu Joe Biden oficjalnie poinformował o swojej rezygnacji, republikanie dawali do zrozumienia, że taki obrót spraw też im odpowiada. Próbowali kolejnej ofensywy – przewodniczący Izby Reprezentantów Mike Johnson wezwał nawet Bidena do odejścia z urzędu prezydenckiego. Argumentował, że skoro nie jest w stanie prowadzić kampanii wyborczej, na pewno nie jest wystarczająco sprawny, także intelektualnie, do kontrolowania aparatu państwowego. Z prawej strony sceny politycznej padały kolejne apele o aktywowanie 25. poprawki do konstytucji, która określa zasady rezygnacji urzędującego prezydenta z przyczyn zdrowotnych. Przynajmniej częściowo było to jednak robienie dobrej miny do złej gry.
Rezygnacja przed czy po czasie?
Wystarczyło zrezygnować z kandydowania, by niemały chór ogłosił, że prezydent Joe Biden jest najwybitniejszym prezydentem USA od niepamiętnych czasów. Bardzo to ryzykowne. Takie oceny, zwłaszcza gdy są przedstawione na gorąco, rzadko trafiają na karty podręczników. Wielu ludziom prezydent Biden będzie się kojarzył z Afganistanem. I obrazkami panicznej ucieczki najpotężniejszego mocarstwa przed talibami. Amerykanie postawili wtedy sojuszników przed faktem dokonanym. A ludności, która z nimi, w tym także z nami, współpracowała, zgotowali paskudny los. Czy ktoś by chciał być kobietą w kraju rządzonym przez talibów? Jeśli taki był stosunek władz amerykańskich do sojuszników w Afganistanie, gdzie żołnierze z NATO służyli ramię w ramię, to jaki może być wobec innych państw? W innych okolicznościach, ale też wobec zagrożenia wojną.
Relacje USA z Ukrainą, zwłaszcza po 2014 r., i składane Ukraińcom deklaracje, też nie wystawiają administracji amerykańskiej, a w ostatnich latach Bidenowi, oceny partnera poważnego i odpowiedzialnego za własne deklaracje. Co obiecywano Ukrainie przed wybuchem wojny z Rosją? A co później zrobiono? Owszem, wsparcie militarne jest na skalę gigantyczną, choć niewystarczającą do obrony całego terytorium tego państwa. Ukraina bardziej wygląda jak poligon niż państwo, za które Amerykanie będą umierać. Słowa o wolności, tak jak słowa o demokracji, mają niestety coraz mniejszą wartość.
Każdy profesjonalny polityk, a mąż stanu obowiązkowo, musi dbać o sukcesję. Nikt przecież nie jest wieczny. Biden nie przygotował dobrze swojej rezygnacji. Rozumiem, jak trudno było mu się rozstać z przekonaniem, że skoro już raz pokonał Trumpa, to teraz może wygraną powtórzyć. Taki był główny argument, by trwać przy decyzji o kandydowaniu. Czy zrezygnował minutę przed czy minutę po czasie? Dowiemy się w listopadzie. A do wyborów Amerykanów i zależny od USA świat czeka bezwzględna, brutalna wojna dwóch obozów, które różnią się między sobą prawie wszystkim. Jak w tej sytuacji realizować pobożne życzenie naszych polityków, by w relacjach ze Stanami grać na dwóch fortepianach? Takich wirtuozów w dyplomacji to my niestety nie mamy. Kolejne ekipy skutecznie, pod różnymi pretekstami, wyeliminowały profesjonalistów.
A prezydent Duda jaki jest, każdy widzi. Do Kamali Harris będzie pasował jak lakierki do trampek. Dla niego wymarzonym prezydentem byłby Trump. Bo któż inny może mu zaproponować dobrą robotę?
Miasto zakopane w tłumie
Najpierw złe wiadomości, a potem przyszły dobre. Nie tylko u nas emocje polityczne w stanie wrzenia. W Londynie przegrali konserwatyści, wygrała Partia Pracy. Moi angielscy znajomi i bliscy są w euforii. Bogdan Frymorgen, kiedyś w BBC, a od niedawna utalentowany autor, pisze mi: „W 14 lat zrujnowali ten kraj. Potwory!”. A kuzynka z Londynu: „Straszna ulga, Tomku, i powiew optymizmu, przed którym się nie bronię”.
Miła niespodzianka we Francji. Załamywaliśmy ręce, że francuscy faszyści są bliscy przejęcia władzy, ale w drugiej turze ponoszą klęskę. Francuzi po prostu śmiertelnie się przestraszyli, jak my w październiku, a tam duch republiki jest mocny. Wygrała lewica – we fragmentach skrajna, nie da się lubić takiej lewicy, wszystko, co skrajne, nie do zniesienia – ale są też rozsądni socjaldemokraci.
Do czasu wyborów prezydenckich z osłabionym Macronem może być sporo chaosu we francuskiej polityce. Jak jednak nie lubić Macrona: błyskotliwie inteligentny i ma żonę o 25 lat od siebie starszą, czy nie jest to godny szacunku heroizm?
Złe wiadomości
Prezydent Biden fatalnie wypadł w debacie z Trumpem, mówił bez energii, czasami mamrotał, dreptał jak staruszek. Jest mądry, uczciwy, co z tego? Prezydent mocarstwa musi mieć moc, by dźwigać glob na grzbiecie. Demokraci powinni go wymienić na innego kandydata, nie zważając na koszta, gdyż cena zostawienia Bidena w wyścigu wyborczym będzie jeszcze wyższa. Trump, nałogowy kłamca, pajac i populista, może znowu zostać prezydentem. Jego triumf po wygranej debacie był niezwykłym pokazem chamstwa. I pomyśleć, że 30% Amerykanów to nie przeszkadza. A PiS z nim sympatyzuje, jakże inaczej. I na pewno nasz prezes zadowolony, że we Francji wygrywa faszyzująca prawica.
Patrzyłem na twarze piłkarskiej reprezentacji Francji, która grała z Polską – niemal wszystkie ciemne. Imigracja to problem we Francji, ale niejedyny. Jest kilka innych, może większych. Sytuacja robotników i klasy średniej pogarszała się w ostatnich latach z powodu polityki wewnętrznej Francji, a nie przez migrantów. Ale to lęk przed imigrantami spowodował, że Francuzi masowo głosowali na narodową prawicę. Na Onecie przeczytałem piękny esej Olgi Stanisławskiej, która mieszka w podparyskiej dzielnicy Saint-Denis, uważanej za piekielną. Autorka świetnie się tam czuje, kolorowo i ciepło. Pisze: „Wywoływać obawy i niechęć wobec osób, które pracują i mieszkają z nami i bez których nie możemy się obejść, to cyniczna socjotechnika. Wielu polityków robi to jednak z pełną świadomością. Jednym tchem, jak Marine Le Pen, mówią o »imigracji« i o »bezpieczeństwie«. Wzmacniają strach u wyborców, aby móc przedstawiać się jako jedyni, którzy ich obronią. Rezultat może być tylko jeden. Wzrost autorytaryzmu, czyli spadek demokracji, który dotknie wszystkich”.
Ten esej otwiera nagle drzwi i okna, które są zamknięte dla nas, patrzących na problem imigracji z daleka. Widać, jak to wszystko jest skomplikowane i nie tak demoniczne, jak się zdaje na odległość. Odkrywam, że ja sam, chociaż uważam, że mam społeczną empatię i jestem liberalnym demokratą, ulegam stereotypom opartym na braku wiedzy. A reprezentacja Francji jest przecież taka silna dzięki Francuzom, którzy mają orientalne korzenie. Śpiewali hymn bardzo przejęci. Ta mieszanka ras i kultur za jakiś czas będzie kapitałem krajów zachodniej Europy. A że wojujący islam może być problemem, to ten niepokój rozumiem.
Pomieszanie z poplątaniem
Polska polityka żywi się naszą niepamięcią, chaosem i mitami.
Mamy to przed oczami – i rzecz dotyczy nie tylko Polski, ale też całego zachodniego świata. Pomieszanie z poplątaniem.
W Stanach Zjednoczonych ogłoszono wielkie zwycięstwo Donalda Trumpa w debacie z Joem Bidenem. Choć jeśli ktoś wsłuchał się w to, co mówią obaj politycy, to Biden mówił sensownie, a Trump jak chłopek-roztropek, chaotycznie i przecząc sobie w co drugim zdaniu. Ale nie o treść tu poszło, lecz o formę. I forma wygrała.
We Francji mamy wielki triumf (niezależnie od wyników drugiej tury) Zjednoczenia Narodowego, partii populistycznej, rasistowskiej, antyeuropejskiej. Wszyscy zastanawiają się, jak ugrupowanie rodziny Le Pen, jednoczące różnorodną prawicową szurię – katolików tradycjonalistów, nacjonalistów, rewolucjonistów, suwerenistów, nową prawicę – zdobyło tak wielkie poparcie. Jakim cudem do drugiej tury dostała się kandydatka, która z radością fotografowała się w czapce oficera Wehrmachtu?
Odłóżmy te pytania na bok. Zwróćmy uwagę na inną rzecz – Trump króluje w stanach, w których kiedyś dominowali demokraci. To elektorat ludowy jest jego siłą.
Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen najsilniejsze jest w regionach, które przez lata były twierdzami lewicy, także tej komunistycznej. Czyli na północy kraju, w dawnym górniczym regionie Nord-Pas-de-Calais, oraz na południu, w okolicach Marsylii i Tulonu.
A Polska? W wyborach europejskich w dziewięciu województwach Lewica nie przekroczyła progu 5%. Również w tych, w których przez lata była potęgą – śląskim, kujawsko-pomorskim i świętokrzyskim. Oczywiście elektoraty falują… Ale ciekawsze jest to, że dawni wyborcy SLD, zwłaszcza z mniejszych i średnich miast, dzisiaj twardo głosują na PiS. Skąd ta zmiana? Jak to się dzieje, że ludzie głosują od ściany do ściany, że zmieniają poglądy, czasami nawet nie zdając sobie z tego sprawy?
Jest kilka powodów. Pisałem o tym już parokrotnie – partie stały się wodzowskie, liderzy są ważniejsi niż treści, które niosą. Nie mędrca więc poszukujemy, ale wodza. Nie programu – ale mitu. „Błaganie o mit” – tak zatytułował tydzień temu felieton na łamach PRZEGLĄDU prof. Stanisław Filipowicz. „Magowie świata polityki – przywódcy – muszą uzbroić swój język w schematy transmitujące mowę mitów – przypomniał. – Kto tego nie rozumie, niech się nie bierze do polityki. W spektaklu władzy musimy ujrzeć walkę żywiołów i usłyszeć głos sławiący jej bohaterów”. Dodając, że PiS ma mity, a liberalni demokraci – opowieść o ciepłej wodzie w kranie.
Biden albo nikt
Czy jeden występ w debacie pogrąża prezydenta?
Powiedzieć, że pierwsza z cyklu amerykańskich debat przedwyborczych wywołała burzę, to nic nie powiedzieć. Jednak wbrew nadziejom obozu prezydenckiego burza ta nie dotyczyła skandalicznych wypowiedzi Donalda Trumpa czy celnych ripost urzędującego prezydenta. Wręcz przeciwnie. Ledwo upłynął czas przewidziany na konfrontację kandydatów, internet i największe media USA porwała kolejna burza, tym razem wezwań, aby prezydent zrezygnował z wyścigu. Lub chociaż – w imię Boga, patriotyzmu, republiki i wszystkiego, co dobre – to rozważył. Nietrudno zgadnąć dlaczego.
Obrazki, które popłynęły w świat i zdominowały późniejszą dyskusję, to Biden, który bełkocze, patrzy pusto w przestrzeń albo miesza słowa i gubi wątek. On nie tylko miał problem z retorycznym wykończeniem Trumpa. Nierzadko miał wręcz problem ze skończeniem zdania. W jednym z momentów, które zostaną zapamiętane na długo, konkurent Bidena, zamiast go kontrować i atakować, przyznał po prostu, że „nie wie, o czym on mówi”. I dodał, że urzędujący prezydent „pewnie sam nie wie”.
Na tle tych zdjęć i klipów, które zalały sieć, merytoryczna strona sporu została zepchnięta do roli detalu. Pytania o to, który kandydat lepiej zaprezentował swój program i osiągnięcia lub ile razy mijał się z prawdą, zajmowały ledwie ułamek uwagi komentatorów, tak bardzo pochłonęło ich roztrząsanie stanu zdrowia i kondycji Bidena. Czy to sprawiedliwe i uczciwe – pewnie nie. Czy zrozumiałe – niestety tak. Kampania wyborcza ma wszak wyłonić nie kandydata najbardziej szczerego i uczciwego, ale takiego, który udźwignie ciężar prezydentury. Paradoksalnie wobec coraz trudniejszych do ukrycia problemów Bidena to właśnie Trump jawi się rosnącej liczbie Amerykanów jako bardziej godny zaufania.
Historia, która rozgrywa się na naszych oczach, nie dotyczy jednak samego wieku Bidena i jednej (jak na razie) debaty. To również opowieść o wadach amerykańskiego systemu wyborczego, chwiejności opinii publicznej i medialnych manipulacjach, a także uporze prezydenta i jego partii.
Do kogo naprawdę trafiają środki na pomoc Ukrainie?
Zdecydowana większość, bo 80-90% właśnie zatwierdzonych funduszy „dla Ukrainy” nigdy nie opuści granic USA Amerykańska Izba Reprezentantów zagłosowała za przekazaniem „60 mld dol. pomocy zbrojeniowej Ukrainie”. Wydawać by się mogło, że nastąpił przełom, który kwestionować mogą tylko ludzie złej woli. A jednak wziąłem te słowa w cudzysłów, bo żadne z nich nie jest prawdziwe. Ani 60 mld, ani pomoc, ani to, że Ukrainie. W rzeczywistości mniej niż jedna piąta tych środków kiedykolwiek zasili ukraiński budżet