Tag "media społecznościowe"
Nieletni killerzy z Marsylii
Seria brutalnych morderstw rzuciła nowe światło na problem handlu narkotykami w tym mieście
Mówią o nich „jobberzy” (les jobbeurs) – pośrednicy, sprzedawcy narkotyków, a coraz częściej płatni zabójcy. Marsylię, stolicę francuskiego bezprawia, opanowali bezwzględni gangsterzy, z których wielu nie osiągnęło jeszcze pełnoletności.
Choć wydaje się, że Francuzi są już przyczajeni do informacji o gangsterskich porachunkach w Marsylii, a brutalność narkotykowego biznesu im spowszedniała, to jednak ostatnie zbrodnie, dokonane z początkiem października, wywołały szok i oburzenie.
15-letni chłopiec, zwerbowany przez mafię, miał za zadanie podpalić drzwi w mieszkaniu jednego z narkotykowych gangsterów, by go zastraszyć. Został wynajęty przez 23-letniego więźnia, który za pośrednictwem mediów społecznościowych obiecał mu nagrodę w wysokości 2 tys. euro.
Więzień podawał się za członka jednej z grup mafijnych. W trakcie akcji członkowie konkurencyjnej grupy zauważyli chłopaka. Zaatakowali go nożem, zadając ponad 50 ciosów, i podpalili żywcem.
Zaledwie dwa dni później ten sam więzień skontaktował się poprzez media społecznościowe tym razem z 14-latkiem, proponując mu poważniejsze zlecenie: zabicie członka gangu. Obiecał zapłatę 50 tys. euro. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. W wykonanie zadania wmieszany został 36-letni Ramdane, piłkarz, ojciec dwójki dzieci, który, aby utrzymać rodzinę, dorabiał jako taksówkarz. Nastolatek, któremu towarzyszył kolega, kazał kierowcy zaczekać na nich, ale ten najwyraźniej nie zastosował się do polecenia. W efekcie chłopak strzelił mu w tył głowy.
Prokurator Nicolas Bessone opowiedział agencji AP o „ultraodmłodzeniu” sprawców przestępstw związanych z narkotykami. Podkreślił, że kierowca był tu przypadkową ofiarą, zamordowaną „z zimną krwią”. Całą sytuację opisał jako „bezprecedensowe okrucieństwo”.
Seria brutalnych morderstw rzuciła nowe światło na zagrożenia, których powodem jest handel narkotykami w mieście, i ujawniła, że gangi coraz częściej korzystają z usług nastoletnich płatnych zabójców, werbowanych za pośrednictwem mediów społecznościowych.
Historia zbrodni
Marsylia od dawna ma złą reputację i wciąż zmaga się z jej konsekwencjami. Jest wyjątkowym i specyficznym miastem Francji. Od ponad 2,5 tys. lat jest celem dla imigrantów z obszaru basenu Morza Śródziemnego. Tamtejszy port przez lata był bramą prowadzącą na południe oraz do Maghrebu.
Przed wiekami, gdy Morze Śródziemne było ogniwem
Ciemna strona szkoły
Przemoc ze szkolnych korytarzy przeniosła się do sieci. Nastolatki hejtują się za pomocą specjalnych stron i aplikacji. W każdej szkole. Bez wyjątku
Poradnia Dziecko w sieci dla ofiar cyberprzemocy:
22 826 88 62
poradniadws@fdds.pl
Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży:
116 111
116111.pl
Bezpłatna i anonimowa pomoc telefoniczna i online dla rodziców i nauczycieli w sprawach bezpieczeństwa dzieci:
800 100 100
„Zabij się”, „Zrobimy ci pogrom Żydów w kiblu”, „Jebany pedale”. To tylko próbka hejterskich odzywek, które do niedawna można było przeczytać na instagramowej grupie Spotted założonej przez uczniów jednej z lepszych podstawówek w Polsce. Spotted to internetowa przestrzeń, w której anonimowo dzielono się zdaniem na dany temat, zadawano pytania czy wyrażano swoje poglądy. Narzędzie szybko zmieniło się w potężną broń do hejtowania rówieśników.
Dzisiaj każda szkoła ma swoje Spotted. Strony powstają w mediach społecznościowych z inicjatywy uczniów, a nie placówek. Specjaliści, w tym policjanci zajmujący się przemocą rówieśniczą, twierdzą, że każda szkoła ma swoją ciemną stronę. Co najgorsze, to wszystko dzieje się pod nosem rodziców i nauczycieli. Szkoły umywają ręce, bo chociaż grupy do hejtowania zawierają ich nazwy, to telefon należy do sfery prywatnej. Rozwiązywanie problemu pozostaje więc po stronie rodziców.
Hejt głęboko ukryty (ale tylko przed rodzicami)
– Trudno uwierzyć, że te cudowne, cukierkowe dziewczynki, które w szóstej klasie nadal noszą kucyki, tak ostro jadą z tematem na grupach Spotted. Trudno uwierzyć, że tak małe dzieci w ogóle znają taki kaliber wyzwisk. O istnieniu Spotted naszej szkoły i o tym, co tam się wyrabia, dowiedziałam się od jednej z matek. Przerażona wysłała mi screeny, na których anonimowi grupowicze namawiają jednego z uczniów do samobójstwa. Wszystko dzieje się na grupie, która nosi nazwę naszej szkoły – opowiada matka 12-letniej Aliny.
Grupy Spotted są dziś powszechne. Mają je zarówno szkoły średnie, jak i podstawówki. W wielu przypadkach w tej patologii uczestniczą nawet najmłodsi uczniowie, którzy dopiero co zaczęli naukę. Spotted prowadzone są przez anonimowych administratorów, których bardzo trudno namierzyć. Sytuację utrudnia fakt, że wszystko dzieje się na platformach społecznościowych należących do zagranicznego kapitału. Jeśli już rodzice zgłoszą hejt na takiej grupie, policja ma bardzo ograniczone pole działania, bo serwery są prywatne i znajdują się poza Polską. Słowem, Mark Zuckerberg musi się zgodzić na to, aby dzieci przestały się nawzajem dręczyć.
O grupach wiedzą oczywiście uczniowie, część nauczycieli i niewielu rodziców. W cyklicznym badaniu, które przeprowadza Naukowa i Akademicka Sieć Komputerowa (NASK), „Nastolatki 3.0”, co piąty uczeń i uczennica deklarują, że doświadczyli przemocy w internecie, jednocześnie aż 75% rodziców twierdzi, że takie zjawisko nigdy nie dotknęło ich dzieci. To duża rozbieżność, świadcząca o tym, że rodzice są mocni w gębie, ale z praktyką u nich słabiutko. 15% przyznaje, że nic nie wie o przemocy w internecie. Zorientowanych w temacie jest zaledwie 10%.
Szkoła za słaba
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Człowiek z ambicji
Elon Musk dawno przestał być wyłącznie przedsiębiorcą. Ale kim jest teraz?
Wielu może się on wydawać postacią wieloformatową. Jednak twórca Tesli, Starlinka i SpaceX jest raczej figurą zbudowaną z kilku grubo ciosanych bloków. Przy czym ani geniusz, ani zmysł do zarabiania pieniędzy, ani obsesyjne pragnienie bycia zauważonym przez celebrytów, opisane szeroko chociażby przez „New York Timesa” w kontrowersyjnej sylwetce, nie jest najpotężniejszą składową jego osobowości. Elon Musk kocha skupiać na sobie uwagę, porywać się z motyką na słońce, prawić bon moty, że „chciałby umrzeć na Marsie, ale nie w trakcie lądowania”, lecz najbardziej motywuje go ambicja, która – śmiało można powiedzieć – przybrała rozmiary międzyplanetarne. A najgorsze, że nikt już nie wie, do czego owa ambicja prowadzi. I chyba nie wie tego sam Musk.
Ogon macha psem
Nie ma za bardzo sensu przytaczać tu długiej listy jego biznesowych i intelektualnych sukcesów, ale też nie powinno się ich deprecjonować. SpaceX jest dzisiaj właściwie jedynym narzędziem, za pomocą którego Zachód może jeszcze rywalizować w wyścigu kosmicznym z Chinami czy ostatnio z Indiami. Ten projekt jest dobrym przykładem współpracy rządu federalnego z sektorem prywatnym, bo z technologii i sprzętu spółki Muska korzysta dzisiaj NASA, a z drugiej strony to dzięki grantom państwowym firma w ogóle mogła się rozwinąć i stanąć na nogi. Nieco mniej kolorowo wygląda sytuacja Tesli, choć to też produkt, który zrewolucjonizował mobilność na całym świecie. Sprzedaż jednak spada, magazyny są zapchane, nawet Musk nie jest w stanie już rywalizować z zalewem tańszych i relatywnie niezłych elektryków z Chin. Do tego coraz więcej osób w USA i przede wszystkim decydentów w Białym Domu zaczyna się irytować na słowa miliardera i suflowaną przez niego neoliberalną agendę tzw. technooptymizmu.
Otóż Musk, podobnie jak zbliżeni do niego ideologicznie i finansowo inni magnaci z Doliny Krzemowej – Peter Thiel czy inwestor Marc Andreessen – uważa, że jakakolwiek ingerencja rządu w sektor technologiczny jest zawsze i w każdych warunkach zła. Władze powinny trzymać się z dala od szeroko rozumianej idei postępu, nie ingerować w monopole (które zresztą według Muska monopolami nie są), tylko pozwolić tłustym kotom dalej się bogacić.
Uczmy młodzież krytycznego myślenia
Odpór dawany bzdurom jest u nas bardzo słaby
Dr Tomasz Witkowski – doktor psychologii, pisarz, publicysta, scenarzysta. Autor artykułów naukowych i popularnonaukowych, publikowanych w kraju i za granicą, oraz kilkunastu książek, z których cztery ukazały się w USA. Założyciel Klubu Sceptyków Polskich, członek Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów. Jest ekspertem w zakresie psychologii, krytycznego myślenia i przenikania pseudonauki do nauki.
Pana nowa książka ma tytuł „Przepędźcie guru, którzy radzą, jak żyć”. Ale czy pan sam nie sytuuje siebie na pozycji guru, który radzi innym, aby nie odchodzić od rozumu?
– Ten tytuł jest rzeczywiście nieprzypadkowy. W filozofii mamy słynny paradoks kłamcy. Jeśli założyć, że na Krecie wszyscy kłamią, to gdy spotkamy Kreteńczyka mówiącego, że wszyscy jego pobratymcy są kłamcami, powinniśmy mu wierzyć, czy nie? Analogicznie, jeżeli mówię: „Przepędźcie guru, którzy radzą, jak żyć”, podążanie za tą radą będzie wbrew tej radzie. Ta książka właściwie od samego tytułu zachęca, by na wszystko patrzeć krytycznie. Nawet na takie rady czy osądy rzeczywistości, które ja proponuję.
Sceptyczna wobec pana też jest ogromna część środowiska polskich psychologów i psychoterapeutów. Stał się pan w tych kręgach wręcz persona non grata.
– Można powiedzieć, że w tej chwili żyję trochę na marginesie tego środowiska. Ono nie jest zainteresowane tym, co mówię. Książka, o której rozmawiamy, została wydana dwa lata temu w Stanach Zjednoczonych. Została przetłumaczona na język koreański, a dopiero w tym roku ukazała się po polsku. Przedmowę do niej napisał wybitny amerykański psycholog Roy F. Baumeister. Od rodzimego naukowca prawdopodobnie nie uzyskałbym takiej rekomendacji.
Może pozycjonowaniem się w roli ostrego krytyka sam wyklucza się pan z tego środowiska?
– W polskim środowisku naukowym szanuje się bardziej osoby, które mogą coś zrobić dla kariery innych naukowców, niż te, które mają coś sensownego do powiedzenia. Ja od wielu lat nie pracuję na uczelni, bo wybrałem drogę popularyzatora nauki. Co za tym idzie, nie jestem w stanie nikomu zagrozić, bo nie będę recenzował doktoratów czy wniosków o granty. W Stanach Zjednoczonych, gdzie znajdują się najwybitniejsze ośrodki badawcze na świecie, sytuacja wygląda zgoła inaczej. Intelektualiści nienależący do akademii mają na nią duży wpływ. Przykładem może być popularyzatorka psychologii Carol Tavris, która jest bardzo szanowana przez amerykańskich akademików, czy w Wielkiej Brytanii Susan Blackmore. W Polsce nie potrafię znaleźć ani jednej osoby spoza akademii, która miałaby na nią podobny wpływ.
Spora część pańskiej książki dotyczy tematu dewaluacji nauk społecznych. Kiedy zaczął pan obserwować ten proces?
– Skończyłem bardzo dobre liceum, w którym nauczono mnie metodologii nauk przyrodniczych. Kiedy trafiłem na Uniwersytet Wrocławski, dowiedziałem się, że jest wiele koncepcji osobowości. Na pytanie, która jest tą prawdziwą, usłyszałem: „To zależy – każdy powinien sam ocenić i wybrać właściwą”. Było to kompletnie sprzeczne z tym, czego mnie dotychczas uczono. W naukach przyrodniczych obowiązuje jedna koncepcja, która najtrafniej opisuje rzeczywistość. I dopóki nie zostanie zastąpiona lepszą, ona obowiązuje. Na studiach okazało się, że w psychologii czegoś takiego nie ma, a dodatkowo wykładowcy zachęcali do samodzielnych wyborów tego, co nam pasuje. To budziło mój sprzeciw. Bo było wbrew temu, co wiedziałem o nauce.
Opór tego środowiska jest co najmniej zastanawiający. Cała nauka opiera się przecież na krytycznym podejściu.
– Dobrze wyjaśnia to teoria rozwoju nauki Thomasa Kuhna. Mówi on, że postęp naukowy nie dokonuje się ewolucyjnie, stopniowo, tylko raczej punktualistycznie, w formie rewolucji. Wygląda to tak, że establishment naukowy skupiony jest wokół jednego paradygmatu i broni go, póki ten paradygmat nie upadnie i nie zastąpi go nowy. Przy czym w naukach społecznych tych paradygmatów jest cała masa i niejednokrotnie są ze sobą sprzeczne. Na przykład psychoanalityk mówi, że wszystkie nasze problemy zależą od relacji z rodzicami w dzieciństwie. A terapeuta poznawczo-behawioralny, że wszystko zależy od naszego myślenia o rzeczywistości. Nie może być tak, że obie koncepcje są trafne. To nie jest prawdziwa nauka.
Jaką metodologią powinni więc posługiwać się badacze społeczni, żeby była ona wiarygodna?
– Metodologia nauk społecznych jest dość ułomna i prawdopodobnie nigdy do końca sobie z tym nie poradzimy. Natomiast najwybitniejsi psycholodzy stosują metodologię empiryczną, w której wnioski płynące z badań są formułowane na podstawie weryfikowalnych dowodów. Jest ona wystarczająco dobra, żeby formułować pewne ogólne prawidłowości. Tymczasem dziś tworzy się je głównie na podstawie sądów ludzi. Zamiast badać ich zachowanie, badamy to, co oni na swój temat mówią. Na przykład pytamy ludzi, jak często i w jakim stopniu odczuwają stres. A potem formułujemy wnioski, jakbyśmy badali obiektywny poziom stresu, którego zbadać jeszcze nie potrafimy.
Czyli badania realnego stanu psychicznego są zastępowane badaniami deklarowanego, niezweryfikowanego stanu. Z czego to wynika?
– Z nieuczciwości samych uczonych, zwykłej chęci pójścia na skróty. Tego typu zachowania są charakterystyczne dla każdego zawodu. Z przedstawicielami nauk społecznych jest jednak o tyle trudniej, że większość ludzi nie zna metodologii badań i przyjmuje za dobrą monetę te bardzo uproszczone wnioski naukowców. Choć one wcale nie dają nam obiektywnych informacji o rzeczywistości.
Sieć w silosie
Rewolucja związana ze sztuczną inteligencją może niedługo przynieść koniec otwartego internetu.
Żeby dobrze zrozumieć, o co chodzi, trzeba zrobić kilka kroków wstecz i zyskać perspektywę na sposób, w jaki wszyscy korzystamy z sieci internetowej. Intuicyjnie każdy z nas odpowiedziałby, że spędzamy tam czas w sposób zindywidualizowany, ale wciąż jest to ten sam internet. Można oczywiście niuansować, mówić o darknetach, przestrzeniach niedostępnych z powodu bezpieczeństwa, cyfrowych cenzorach w Rosji, Chinach czy Korei Północnej. To wszystko mniejsze lub większe, ale jednak didaskalia, jeśli chodzi o powszechny odbiór cyfrowej sfery naszego życia.
Ideą założycielską samego internetu, ale też późniejszych jego wytworów, jak media społecznościowe, była pełna otwartość. Internet z definicji miał być jeden, globalny, powszechnie dostępny dla wszystkich. Tak myśleli o nim pierwsi twórcy, tak go rozumiał Mark Zuckerberg, opowiadając o Facebooku jako o „globalnej agorze” łączącej ludzi z najodleglejszych zakątków planety. Wystarczy sobie przypomnieć efekt, jaki wywołała arabska wiosna z 2011 r. Przez kraje Maghrebu przetoczyła się wówczas fala protestów przeciwko rządom autokratów, a ludzie, zwłaszcza młodzi, wychodzili na ulice napędzani mobilizacją w mediach społecznościowych. Facebook i Twitter stały się narzędziami obywatelskiego nieposłuszeństwa, bastionami – no właśnie – cyfrowej wolności w opresyjnym świecie analogowym.
Tamte lata to również początek tzw. dziennikarstwa obywatelskiego, koncepcji, którą dzisiaj trzeba wrzucić do worka zawierającego najbardziej naiwne pomysły w historii tej branży. Największe redakcje zaczęły dostrzegać wtedy potęgę internetu, przechodząc na wydawanie i tworzenie treści skalibrowanych pod media społecznościowe. Świat zachłysnął się pomysłem udostępnienia wszystkiego wszystkim, więc w gazetach i w portalach powstawały specjalne miejsca na publikacje czytelników. Bez zbędnego nadzoru redakcyjnego, bez cenzurowania poglądów, z prawem do nielimitowanego wyrażania własnych opinii. Nikt wtedy nie zastanawiał się, czy świat jest na to gotowy, nie mówiąc o samym sektorze dziennikarskim.
To tylko mit.
Tymczasem wolny i jednolity internet to mit, nic więcej. Sieć nigdy nie była jednakowa dla wszystkich użytkowników i nigdy nie była w pełni wolna, nawet na samym początku. Zaczynając od wysoko ustawionej bariery wejścia technologicznego, a skończywszy na tym, co szybko zajęło miejsce naiwności czasów dziennikarstwa obywatelskiego, czyli płatnych treści. Dzisiaj widać to dobitniej niż kiedykolwiek, internet można podzielić według kilku kryteriów. Najważniejsze, teraz nawet dla wielu wręcz egzystencjalne, jest kryterium finansowe, czyli to, czy dane treści otrzymujemy za opłatą, czy (pozornie) za darmo.
Złudzenia też odłóżmy na bok, nic na świecie nie jest w pełni darmowe, w internecie tym bardziej. Ale rozróżnienie na internet darmowy, zwany często otwartym, i internet płatny, zamknięty, jest mimo wszystko przydatne. Choć należy przyznać, że bywa zbyt dużym uproszczeniem.
I tak do internetu otwartego należeć będzie np. portal, na którego stronę można wejść bez zalogowania, tworzenia konta, podawania jakichkolwiek informacji, a przede wszystkim bez płacenia. Dawniej była to po prostu kwestia wpisania odpowiedniego adresu internetowego, jednak teraz coraz częściej strony wymagają wyłączenia oprogramowania blokującego wyskakiwanie tzw. pop-upów, czyli okienek z reklamami. Wiadomo, że użytkownicy tych stron płacili swoimi danymi i czasem spędzanym na stronie, także na oglądaniu reklam, ale bezpośredniej opłaty nie uiszczali.
Z kolei internet zamknięty to przestrzeń za paywallem – murem, do którego przejścia potrzeba wkładu finansowego. Tu znajdują się gazety, które żadnych treści nie udostępniają w internecie za darmo. Chcesz czytać – płać, jak w tradycyjnym kiosku. Pośrodku znajduje się jeszcze teoretycznie model freemium, powstały z połączenia angielskich słów free (wolny, darmowy) i premium (opłata). To rozwiązanie kompromisowe, polegające na udostępnianiu części (bardzo ograniczonej) treści i usług za darmo, po wykorzystaniu których za dalsze korzystanie z serwisu trzeba już zapłacić. Przykład? Cztery artykuły w miesiącu za darmo, reszta wymaga komercyjnej subskrypcji.
Dla dalszych rozważań o przyszłości internetu kluczowe jest też podkreślenie, że do otwartej jego części należą przede wszystkim media społecznościowe. Za Facebooka przecież się nie płaci, a Zuckerberg kilka lat temu w Kongresie USA powiedział nawet pod przysięgą, że płacić nie będzie się nigdy.
Ostatnie podrygi rektora hejtera
Czy skompromitowany rektor-komendant Akademii Wymiaru Sprawiedliwości zostanie usunięty ze stanowiska?
Zgodnie z zapowiedziami Adam Bodnar wziął się w końcu za Michała Sopińskiego, rektora-komendanta podległej Ministerstwu Sprawiedliwości Akademii Wymiaru Sprawiedliwości. Czym wykazał się ten 30-latek o wyglądzie Harry’ego Pottera, że Zbigniew Ziobro ulokował go w 2023 r. na ciepłej posadce (kadencja rektora-komendanta trwa pięć lat)?
Wilczek politykuje i kąsa.
Zacznijmy od tego, że rektor Sopiński nie ma doświadczenia ani dorobku naukowego, a pochwalić się może zaledwie doktoratem, czyli najniższym stopniem naukowym. Komendant uczelni powinien być oficerem – poprzednik miał stopień generała. Studiujący tu funkcjonariusze Służby Więziennej do cywila zwracają się per „panie komendancie”, co w tym wypadku brzmi nader zabawnie. Sopiński jako „komendant” uczelni kształcącej więzienników nie ma bowiem pojęcia o specyfice służby. Nigdy nie pracował za więziennym murem, nie poznał zapachu celi, nie stanął oko w oko z bandytą, mordercą czy gwałcicielem, nic nie wie o warunkach pracy strażników.
Działacz Suwerennej Polski, zwany też młodym wilczkiem, jest szefem struktur partyjnych w okręgu kalisko-leszczyńskim. Podobno miał startować w ostatnich wyborach parlamentarnych, ale działacze PiS nie byli zachwyceni i sprzeciwili się temu, by współpracownik Zbigniewa Ziobry trafił na listę wyborczą. Faktem jest, że gdy Sopiński miał zabiegać o dobre miejsce na liście, w jego okręgu pojawiły się ogromne bilbordy z jego podobizną, logo akademii i napisem: „Od września zapraszamy do Akademii Wymiaru Sprawiedliwości – dr Michał Sopiński, rektor”.
Jednak to nie brak kompetencji ani nawet formalna przynależność do Suwerennej Polski, lecz niewyparzony język i aktywność w mediach społecznościowych nielicująca z godnością zarządcy uczelni mogą sprawić, że przyboczny Zbigniewa Ziobry zostanie usunięty ze stanowiska rektora-komendanta.
Wielkie poprawianie urody
70% Polek i Polaków nie jest zadowolonych z wyglądu.
– Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy żyli nawet 130 lat w zdrowiu i dobrej kondycji – ogłasza ze sceny chirurg plastyczny i współzałożyciel jednej z najbardziej luksusowych klinik świadczących usługi „medycyny stylu życia” podczas gali otwarcia. Zebrane na widowni osoby (głównie dojrzałe kobiety) przyjmują to bez oznak powątpiewania. Słychać szepty i poruszenie. – Medycyna regeneracyjna, medycyna prewencyjna, holistyczna koncepcja planu zdrowia pozwolą zachować wam młodość na dekady. Wystarczy, że zainwestujecie w siebie – przekonuje głos ze sceny. Sypią się brawa.
To nie scena z filmu science fiction ani migawka ze szwajcarskiej kliniki, ale nadwiślańska rzeczywistość. Medycyna estetyczna w Polsce przestała być postrzegana jako luksus, na który stać jedynie celebrytów i milionerów. Wraz ze wzrostem popytu i rozwojem technologii w branży pojawiły się bowiem „opcje na każdą kieszeń”. Poprawianie urody zeszło pod strzechy.
Cechy społecznie pożądane.
– Uwydatniając cielesne atrybuty uznawane za atrakcyjne, wysyłamy przekaz: „jesteśmy cenni” – uważa dr Aleksandra Szymków-Sudziarska, profesor Uniwersytetu SWPS specjalizująca się w psychologii ewolucyjnej. Zaznacza, że w upiększaniu ciała nie ma niczego nowego. Pierwszy raz zaobserwowano to już 250 tys. lat temu u neandertalczyków, którzy podobno ozdabiali twarze czerwoną ochrą. Homo sapiens wykorzystywali do dekorowania siebie muszelki, orle szpony i pióra, starożytni Egipcjanie dbali o twarz, używając olejków, kremów i pudrów, zaś
Rzymianie podkreślali urodę za pomocą fryzur i makijażu.
Zdaniem dr Szymków-Sudziarskiej współcześnie jednym z powodów, dla których tak ochoczo sięgamy po coraz to nowe, bardziej wyszukane, ale też inwazyjne narzędzia „upiększania” wyglądu jest zasygnalizowanie pożądanych społecznie cech, np. statusu materialnego. Prywatny trener, dieta pudełkowa, wyjazdy jogowe na Bali to komunikat, że stać nas na dbanie o zdrowie. A obok zdrowia najbardziej pożądana jest młodość. Szczególnie ceniona przez mężczyzn u kobiet (a nie odwrotnie), co z ewolucyjnego punktu widzenia wiąże się z relatywnie krótkim okresem płodności kobiet.
Społecznych korzyści z bycia atrakcyjną jest więcej – takie osoby są postrzegane jako bardziej kompetentne, więcej zarabiające. Chętniej zawieramy z nimi przyjaźnie. – To niesprawiedliwe i pomimo kulturowego przekazu, że wygląd nie ma znaczenia, raczej nic w tym zakresie się nie zmienia – dodaje badaczka.
Nie wierz lustrom
Wysiadałem z autobusu na Trasie Łazienkowskiej i zmierzałem do schodów, by wspiąć się na plac Na Rozdrożu, gdy ujrzałem parę starców. Dreptali z trudem, wspierając się o siebie. „O, Tomek!”, zawołali. Myślałem, że wołają do kogoś innego. „Nie poznał nas”, ona powiedziała do niego. „O, cześć, cześć”, rzuciłem, omiatając ich wzrokiem. W jego twarzy zdawało mi się widzieć oblicze kogoś, kogo mogłem kiedyś znać, ale to było jak odległe i niepewne echo. Odwróciłem się pośpiesznie i uciekłem od swojej niepamięci, od zmiany, jakiej dokonał w nich – w nas – czas.
Potem przygoda w przymierzalni, gdzie przymierzałem dżinsy. Lustra ustawione na górze i z boku, ukazały tył mojej głowy z łysiną, o którą bym siebie nie podejrzewał, której zwykle nie widzę, gdy lustro patrzy mi w oczy, z przodu mam sporo włosów. Nie wierz lustrom, które patrzą ci prosto w oczy.
W cieniu wojny domowej
Nic tak nie dzieli ludzi jak media społecznościowe Alex Garland – brytyjski pisarz, scenarzysta, reżyser i producent. W kinach możemy oglądać jego film „Civil War”. Tytuł pańskiego filmu nie brzmi dzisiaj jak abstrakcja, wojna domowa to możliwe następstwo napięć w podzielonych społeczeństwach Wielkiej Brytanii, z której pan pochodzi, Stanów Zjednoczonych, o których zrobił pan film, czy Polski, w której ja się urodziłem. – Moja ojczyzna ma ogromny problem z populistycznymi politykami, którzy w myśl zasady: dzielić, by rządzić, doprowadzają do coraz
Tykająca bomba
Polityczny TikTok w Europie to królestwo skrajnej prawicy. Czy ma to jakiekolwiek znaczenie poza internetem? Użytkownicy, którym nazwisko właściciela tego konta nic nie mówi, mogliby pomyśleć, że widzą wytwór sztucznej inteligencji. Młody, przystojny chłopak w kasku budowlanym, przeliczający banknoty euro. Grupa młodych ludzi idąca drogą pomiędzy polami, w kierunku zachodzącego słońca. Mężczyzna w tradycyjnym bawarskim stroju, dumnie spoglądający na górski krajobraz. To tylko okładki, pierwsze klatki filmików, a za nimi kryje się kilkanaście sekund płomiennego politycznego