Tag "partie polityczne"

Powrót na stronę główną
Aktualne Przebłyski

Lwica Lewicy od Petru do Zalewskiej

Joanna Izabela Scheuring-Wielgus z domu Bąkowska jest bez wątpienia kobietą zaradną. A w polityce skłonną do szybkiej zmiany partyjnych koszulek na te, z którymi wiążą się większe profity. W ciągu paru lat potrafiła przeskoczyć z zarządu Nowoczesnej Ryszarda Petru do rady krajowej Lewicy Włodzimierza Czarzastego. Wolta iście cyrkowa. Ale opłacalna. Bo po ograniu naiwnych lewicowców trójka (Biedroń, Śmiszek, pani Joanna) z Wiosny trafiła do Brukseli. Przebojowa wiośnianka potrafiła nawet papieżowi wcisnąć na audiencję przestępcę. Oszukany Franciszek pocałował go w rękę. Czy może więc dziwić obrazek z kulis Parlamentu Europejskiego – Scheuring-Wielgus obściskująca się z Anną Zalewską z PiS? Tak, właśnie z tą byłą minister edukacji.

Jakby PiS wróciło do władzy, pani Joanna Scheuring-Wielgus będzie miała przyczółek. Pokazała przecież, że umie zagrać każdą rolę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Jakie szanse ma Razem jako samodzielny byt polityczny?

Dr hab. Wojciech Peszyński, politolog, UMK Okres szans na samodzielny byt polityczny już minął. Pojawił się dziewięć lat temu po słynnej debacie telewizyjnej, w której bardzo dobrze wypadł Adrian Zandberg. Ten potencjał został jednak zmarnowany – to po pierwsze. Po drugie, to partia nastawiona na problemy społeczne, a nie światopoglądowe. Takich lewic pod prawicowymi szyldami mamy mnóstwo, dlatego Razem nie zaistnieje w wyścigu na pomysły socjalne. Po trzecie, w polityce bardzo ważne są pieniądze. Wychodząc z koła Lewicy, Razem traci

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Głosowaliśmy. No i co?

Rok po wyborach. Jaka jest Polska po zwycięstwie 15 października? Kto ten czas najlepiej wykorzystał, a kto zmarnował?

10 wniosków, które się nasuwają, gdy myślimy o dzisiejszej Polsce i polityce.

 

  1. Polska jest państwem zaminowanym przez PiS

Niby wiadomo o tym było przed wyborami, ale czym innym jest gadanie, a czym innym zetknięcie się ze ścianą. Część tych min udało się rozbroić – to media publiczne, prokuratura, Trybunał Konstytucyjny, dyplomacja… Krwawo, przyznam. A części nie – to z kolei Sąd Najwyższy i przede wszystkim prezydent.

Zaminowanie było oczywiście świadomym zamysłem. PiS wyobrażało sobie, że wprawdzie władzę odda, ale poprzez media, prokuratorów, prezydenta i Trybunał Konstytucyjny będzie codziennie chłostało i paraliżowało tych, którzy ją przejęli. W prosty sposób – telewizja publiczna każdego dnia napadałaby na nową koalicję, tak jak to robi Telewizja Republika. Prokuratura kierowana przez prokuratora krajowego Dariusza Barskiego jednych spraw (tych pisowskich) by nie zauważała, odrzucała je, umarzała, w drugich byłaby szczególnie zasadnicza. I wzywałaby Donalda Tuska oraz jego ministrów na różne przesłuchania. Krajowa Rada Sądownictwa, Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy paraliżowałyby każde odważniejsze działanie rządu, o zmianach kadrowych w ministerstwach nie byłoby mowy, a Duda, co zresztą robi, wetowałby ustawy albo kierował je do Trybunału Konstytucyjnego. W ten sposób władza byłaby sparaliżowana. Codziennie oskarżana i wyszydzana. Przypomnijcie sobie zresztą, drodzy państwo, telewizję publiczną z grudnia 2023 r. – oni wtedy wciąż mieli nadzieję, że jakoś się wybronią, rząd jeszcze nie działał, a oni już go kopali.

W takiej atmosferze żadna władza by nie wytrwała, rozpadłaby się po paru miesiącach. Taki był zamysł PiS, zresztą nadal jest. Oficjalnie mówią, że koalicja nie da rady, spadnie jej poparcie, a wtedy PSL ze strachu przed polityczną anihilacją da się przeciągnąć na stronę nowej prawicowej koalicji. Czyli im gorzej, tym lepiej.

Tusk z tych łańcuchów, przynajmniej z większości, się wyzwolił. Ale nie ze wszystkich, widzimy to. Dzwonią głośno, walka trwa.

  1. Polska nie jest państwem demokratycznym

Powiedzmy to otwarcie, Tusk część kajdan zerwał, jadąc po bandzie. Dało mu to punktowe zwycięstwa, ale samo państwo w związku z tym prezentuje się dziwnie. Niektóre instytucje i przepisy są kwestionowane, w jednych przestrzeniach prawo działa, w drugich nie. Są sędziowie i neosędziowie, są prokuratorzy i pisowscy prokuratorzy.

Którzy są prawdziwi? Obie strony mają swoich profesorów, którzy tłumaczą, czyja jest racja. I choć tłumaczą cierpliwie, nikogo jeszcze nie przekonali. To działa na zasadzie: powiedz mi, któremu profesorowi wierzysz, a powiem ci, na kogo głosujesz. Ja mam łatwiej, zawsze wierzę w to, co mówi prof. Ewa Łętowska. Odznacza się ona umiejętnością rozwiązywania najtrudniejszych prawniczych łamigłówek, ale nie mam złudzeń – to, że jej argumenty zawsze do mnie trafiają, nie oznacza, że trafiają do wszystkich Polaków.

Takie przekrzykiwanie się powoduje, że za tym, co jest prawem, a co nie, przemawia argument siły. Pokazuje to sprawa Dariusza Barskiego, który przychodzi pod drzwi Prokuratury Krajowej i woła, że jest jej szefem, a oni go nie wpuszczają. To jest tym szefem prokuratury czy tylko tak woła?

Prokurator Dariusz Korneluk wydaje zaś polecenia, rozlicza z ich wykonania, podpisuje co miesiąc decyzje o wypłacie pensji. Ma władzę czy nie? Skoro słuchają się go, to chyba ma, prawda?

Taką więc mamy demokrację, Donald Tusk nazywa ją walczącą. OK – może być walcząca, choć mnie bardziej podoba się określenie, którego użył Waldemar Kuczyński, że to jest demokracja dotknięta nowotworem pisowskiego autorytaryzmu. Zainfekowane zostały niektóre jej organy, inne działają sprawnie, są zdrowe. A do zainfekowania doszło, to rzecz kluczowa, w grudniu 2015 r., kiedy PiS przejęło Trybunał Konstytucyjny. Między innymi wprowadzając do niego – w asyście funkcjonariuszy BOR – sędziów dublerów i nie drukując jego wyroków. Proszę, decydowała siła, borowiec ze spluwą. Wtedy tę siłę miało PiS, dziś ma ją Platforma.

Potem nowotwór przerzucił się na Sąd Najwyższy i Krajową Radę Sądownictwa. Mamy zatem chorującą onkologicznie demokrację. I tylko możemy żywić nadzieję, że po wyborach prezydenckich doczekamy się poprawy jej stanu.

  1. Polska jest wciąż państwem z dykty
Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Palikot, czyli kto?

PRZYPOMINAMY fragmenty tekstu z 31 grudnia 2012 r.

Rok temu był furkot, partia Palikota zdobyła w wyborach ponad 10% głosów, wydawało się, że świat stoi przed nią otworem. Sam Palikot mówił, że poparcie mu rośnie, że sięga 18% i to nie koniec. Od razu chciał jednoczyć lewicę; on miał być kandydatem na prezydenta, Kwaśniewski – na premiera, a SLD miał organizować kampanię. Lider Ruchu Palikota zapowiadał też, że do polityki wprowadzi nowe treści i nowe twarze. Że będzie nowa jakość.

Minął rok.

Sondaże dają partii Palikota 5% poparcia (część – 8%, ale są i takie, w których jest pod progiem, na poziomie 4%). O żadnym jednoczeniu lewicy pod jego przywództwem nie ma mowy, już wiadomo, że kto zaczyna się z nim zadawać, traci. Nowych twarzy, które miał wprowadzić do polityki, nie ma; jego sukcesy to ściąganie SLD-owskich outsiderów. Nowość i świeżość to żadna. (…)

Cóż takiego się zdarzyło w ciągu ostatnich 12 miesięcy, że nowa formacja straciła niemal połowę poparcia? Że częściej wywołuje zażenowanie niż entuzjazm?

Próbując odpowiedzieć na to pytanie, warto przez chwilę zastanowić się, na czym polegał sukces Palikota w roku 2011. Co się stało, że ugrupowanie budowane na antyklerykalnej partii Racja i wokół samego Palikota zdobyło głos co dziesiątego wyborcy? Nagle Polacy stali się wrogami Kościoła? Nagle zaimponowały im palikotowe eventy?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Teraz Kaczyński walczy z… PiS

Albo przywróci jedność, albo wszystko mu się rozpadnie

Pisowcy mogą opowiadać o sobie różne rzeczy, że są silni, zwarci, gotowi, ale gołym okiem widać, że jest dokładnie odwrotnie, a podziały się pogłębiają.

Jarosław Kaczyński ma kłopot – wszyscy widzą, że nie nadąża za rozwojem sytuacji. Coraz częściej przestaje więc być na prawicy punktem odniesienia. Pisaliśmy o tym. Kongres PiS zwołany został na 28 września do Przysuchy. Gdy Polskę południowo-zachodnią nawiedziła powódź, wydawało się, że zostanie przełożony. Ale prezes jeszcze pięć dni przed jego datą zapewniał w wywiadach, że kongres się odbędzie i nie przeszkodzi w pomocy dla powodzian. Dwa dni później zmienił decyzję, przesunął kongres na 12 października. Wszystko to działo się w atmosferze chaosu i podejrzeń, że powódź nie była jedynym powodem, że Kaczyński po prostu wciąż nie może zamknąć wielu spraw, a nie chce narażać się na różne niespodzianki, więc odwleka.

O jakie sprawy chodzi? Wymieńmy te, które wysypały się spod dywanu.

Beata Szydło – wydawało się, że kongres domknie proces jej marginalizacji, a tu proszę, może być inaczej. Szydło najpierw stoczyła bitwę o stanowisko marszałka województwa małopolskiego, wbrew Ryszardowi Terleckiemu i Jarosławowi Kaczyńskiemu. Postawiła się prezesowi i wygrała.

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Podzwonne dla starej gwardii

W wyborach prezydenckich debiutuje nowa prawica, która zmienia kurs amerykańskiego konserwatyzmu

Korespondencja z USA

Konwencje partyjne odbywające się latem w roku wyborów to w dzisiejszych czasach przede wszystkim wielka feta z udziałem partyjnej wierchuszki i występami celebrytów. Mamy oczywiście liczenie głosów i uroczyste ogłaszanie, kogo partia nominuje na kandydata w wyborach, ale to tylko formalność. Od 1912 r. kandydata wyłania nie partia – a stąd wzięła się tradycja organizowania konwencji, na której zapadała taka decyzja – lecz trwające kilka miesięcy prawybory. Od konwencji oczekuje się głównie tego, że zmobilizuje bazę wyborczą i przedstawi szerszej publiczności kandydata na wiceprezydenta. Jego wybór bowiem jest już subiektywny i niedemokratyczny, odbywa się za zamkniętymi drzwiami.

W atmosferze widowiska reżyserowanego przez najlepszych speców z branży i momentami przypominającego raczej biletowaną imprezę rozrywkową niż zjazd partii łatwo zapomnieć, że konwencja służy innym celom. Organizowana w tej formie raz na cztery lata, wprowadza do publicznej świadomości nowe nazwiska warte zapamiętania, poza tym jest swoistym przeglądem platform i stanowisk kładących podwaliny pod partyjny światopogląd i zaplecze programowe. Młodym mówcą na konwencji demokratów w 2004 r. był Barack Obama, który cztery lata później został prezydentem. Konwencje z lat 2016 (wyścig między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem) oraz 2020 (Donald Trump kontra Joe Biden) ujawniły osłabiające partie rozłamy i walki frakcji. W 2016 r. w poważnym kryzysie tożsamości byli demokraci, cztery lata później republikanie.

Zmiana kursu

Od czasu do czasu, raz na kilka dekad, jesteśmy w czasie konwencji świadkami czegoś jeszcze innego – propozycji na tyle zasadniczej zmiany kursu, że nowe oblicze partii może się stać wręcz nierozpoznawalne dla jej własnego elektoratu. Tak było w roku 1996 w Chicago podczas konwencji demokratów. Ubiegający się o reelekcję Bill Clinton przedstawił wówczas wizję rozwoju państwa promującą oportunizm ekonomiczny kosztem interesu grup, które demokraci tradycyjnie reprezentowali. Przypieczętował tę zmianę podpisaniem kilka dni później sławetnej reformy systemu pomocy socjalnej, która drastycznie przedefiniowała rolę w nim i stopień zaangażowania państwa. Jej skutkiem, choć widocznym dopiero po kilkunastu latach, było nasilenie się biedy, zwłaszcza wśród dzieci, przy historycznym wzroście nierówności ekonomicznych. Drugim skutkiem była wymiana pasażerów pędzącego w nowym kierunku pociągu demokratów. Masowo zaczęli z niego wysiadać prowincjusze i niebieskie kołnierzyki, ustępując miejsca bardziej majętnym i wykształconym mieszczuchom. Trend ten utrzymuje się do dziś.

Rok 2024 przyniósł nam podobne przeobrażenie,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat Wywiady

W cieniu Sahry Wagenknecht

Choć wiele polskich mediów nazywa partię Sahry Wagenknecht skrajną lewicą, głosi ona postulaty sprzeczne z lewicowymi i sama nie uznaje się za partię lewicową.

Dietmar Bartsch – (ur. w 1958 r.) współprzewodniczący frakcji Die Linke w Bundestagu do czasu jej rozpadu w grudniu 2023 r. 5 września uczestniczył w międzynarodowej konferencji „Trójkąt Weimarski na rzecz sprawiedliwości społecznej”, zorganizowanej w Warszawie przez Fundację im. Róży Luksemburg.

Rozmawiamy po porażce pana partii, Lewicy (Die Linke), w Turyngii i Saksonii. Dawniej wschodnie Niemcy były głównym zapleczem formacji sytuujących się na lewo od socjaldemokracji: najpierw Partii Demokratycznego Socjalizmu, potem Lewicy. W ostatnich latach ten region stał się zapleczem Alternatywy dla Niemiec, AfD. Co się stało?
– W tym czasie wydarzyło się bardzo wiele. Ale chciałbym zacząć od tego, że mimo słabszych wyników Lewica uzyskała w Turyngii więcej głosów niż wszystkie trzy partie koalicji rządzącej: SPD, Zieloni i FDP, razem, a w Saksonii także będziemy mieli frakcję w parlamencie krajowym.

Jednak w Turyngii, jedynym landzie, którego premierem jest przedstawiciel Lewicy, uzyskaliście gorszy wynik niż BSW, partia Sahry Wagenknecht.
– Sojusz Sahry Wagenknecht (Bündnis Sahra Wagenknecht) zawdzięcza dobre wyniki efektowi nowości, oczekiwaniu rozczarowanych obywateli, że nowa siła polityczna spełni ich wszystkie życzenia. To bolesne, że część polityków i polityczek lewicy zaangażowała się w projekt, który nie chce się pozycjonować na osi lewica-prawica. Działania BSW nie mają nic wspólnego z działaniami lewicy. Partia ta nie jest tworem trwałym i rozczaruje wyborców. To tylko kwestia czasu.

Jednak przed wyborami wspomniał pan o możliwości utworzenia w Turyngii czerwono-czerwono-czerwonej koalicji rządowej, złożonej z Lewicy, SPD i BSW.
– Rozważania o trójstronnej koalicji były elementem taktyki wyborczej, a nie strategii. Przecież toczyła się walka lewicy z prawicą.

Wróćmy do sukcesu AfD na wschodzie Niemiec.
–Tej partii w Turyngii – choć jej czołowi kandydaci w wyborach i znaczna część kadry pochodzą z zachodnich Niemiec – faktycznie udało się zyskać bardzo wiele głosów. Die Linke nie zdołała utrzymać wizerunku wiarygodnej siły nastawionej opozycyjnie zarówno w stosunku do rządu federalnego w Berlinie, jak i do Brukseli. Niewątpliwie wpływ miał na to fakt, że współrządziliśmy we wszystkich landach wschodnich poza Saksonią, obejmowaliśmy funkcje burmistrzów, starostów. W moim ojczystym kraju, Meklemburgii-Pomorzu Przednim, nadal współrządzimy. AfD nie ma jeszcze takich doświadczeń, dlatego przekonuje: to my jesteśmy przeciwko Berlinowi i Brukseli.

Druga rzecz – po upadku Niemieckiej Republiki Demokratycznej zawaliły się struktury państwa opiekuńczego i znaczna część społeczeństwa pozostawiona była sama sobie. PDS starała się wypełniać tę lukę, pomagaliśmy osobom dotkniętym skutkami gwałtownej transformacji ustrojowej w rozwiązywaniu problemów materialnych, mieszkaniowych itp. Lewica przez wiele lat skutecznie wypełniała funkcję opiekuńczą – była ona znakiem rozpoznawczym naszej partii. To jednak się zmieniło, wielu wyborców nie widziało w nas formacji troszczącej się o codzienne problemy zwykłych obywateli.

Jaką rolę odegrała w tych wyborach kwestia wojny rosyjsko-ukraińskiej? BSW ma poglądy zbieżne z AfD, Sahra Wagenknecht chce przywrócenia dobrych relacji z Rosją, domaga się zaprzestania dostaw broni dla Ukrainy.
– Kwestia wojny była istotna. We wschodnich landach wciąż żywa jest pamięć historyczna związana z rolą odegraną przez Związek Radziecki w czasie II wojny światowej, obawą przed ponownym staniem się strefą okupacyjną. Wezwania do pokoju padają tu na podatny grunt. BSW zarówno w wyborach do Parlamentu Europejskiego, jak i w wyborach w Turyngii i Saksonii wykorzystywał hasło „Wojna czy pokój? Teraz macie wybór”. Ale czy wolno patrzeć obojętnie na to, że rosyjskie drony i rakiety uderzają w ukraińskie miasta? Systemy obrony są bardzo ważne. Całkowite wstrzymanie dostaw broni do Ukrainy byłoby równoznaczne z jej okupacją. Sahra Wagenknecht zajmuje w kwestii wojny na wschodzie bardzo populistyczne stanowisko. Tymczasem partia lewicowa musi zdecydowanie potępić agresję Rosji na Ukrainę, uznać ją za wojnę najeźdźczą, imperialistyczną. Zarazem jednak występujemy przeciwko eskalacji konfliktu poprzez zwiększanie dostaw coraz to nowych typów broni. To nie przybliża zakończenia wojny, ona nie może być rozstrzygnięta środkami militarnymi.

Współpracował pan z Sahrą Wagenknecht, byliście współprzewodniczącymi frakcji Die Linke w Bundestagu. Czy rozłam w partii był nieuchronny?
– Nie chciałem go, bo w moim rozumieniu rozłam na lewicy zawsze służy prawicy. Byliśmy współprzewodniczącymi do 2019 r., gdy Sahra Wagenknecht zachorowała, ustąpiła z tej funkcji i zaprzestała działalności. Po powrocie do polityki jej działanie: medialne one woman show, podejście do kwestii migrantów, wojny w Ukrainie, wzbudziło wiele moich wątpliwości. Mimo to nasze relacje układały się poprawnie, mieliśmy wspólne biuro. Uważam jednak, że droga, którą obrała, jest niewłaściwa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Zabiorą, nie zabiorą?

Wojciech Hermeliński, były szef PKW: Sprawozdanie PiS powinno zostać odrzucone.

Czy PKW przyjmie, czy odrzuci sprawozdanie finansowe PiS za kampanię 2023 r.? Decyzję w tej sprawie komisja miała podjąć najpierw 11 lipca, potem 31 lipca, teraz przesunęła termin na 29 sierpnia. Tłumacząc, że czeka na dosłanie z instytucji państwowych kolejnych dokumentów. Te są dosyłane. Do PKW trafiają też materiały niezamawiane przez nią. To setki stron – z kancelarii premiera, z ministerstw, z Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej (NASK), z NIK i z prokuratury. I co w związku z tym?

Przerosła moje wyobrażenia.

Miejmy świadomość, że zarówno te dokumenty, jak i decyzja PKW będą dotyczyć tylko cząstki aktywności PiS, ograniczonej do okresu kampanii wyborczej i działań z nią związanych. PKW bada, czy kampania wyborcza była czysta, czyli jak partie wydatkowały pieniądze, które mogą pochodzić jedynie z konta funduszu wyborczego. Druk każdego plakatu musi być udokumentowany itd. Reszta grabienia państwa – wyprowadzanie pieniędzy przez instytucje państwowe, państwowe zakupy z cenami z sufitu, zatrudnianie swoich na fikcyjnych etatach i milionowych umowach, dotacje, granty, przekazywanie państwowych pieniędzy na różne fundacje – to inny obszar.

Jak wielki, mówił o tym premier, a kilka dni później szef Krajowej Administracji Skarbowej Marcin Łoboda: „Około 100 mld to kwota objęta audytem. To jest kwota, która powinna zostać sprawdzona. Czy to jest duża skala? Ona przerosła moje wyobrażenie, to jest oczywiste”. Łoboda poinformował, że jeśli chodzi o KAS, „jest już 56 zawiadomień do prokuratury na kwotę 3,4 mld zł”. I dodał: „Jest 5 mld nieprawidłowości, które już stwierdziliśmy”.

W tej dynamicznej sytuacji każdy dzień przynosi nowe odkrycia. To efekt działań prokuratury i służb. Pojawiają się również następni sygnaliści. Sensacją ostatnich dni było wydanie listu gończego za byłym prezesem Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych Michałem K. Jak powiedział rzecznik Prokuratury Krajowej prokurator Przemysław Nowak, w toku prowadzonego przez Śląski Wydział Zamiejscowy Departamentu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej śledztwa dotyczącego nieprawidłowości w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych (RARS) uzyskano materiał dowodowy pozwalający sporządzić zarzuty brania udziału w zorganizowanej grupie przestępczej oraz przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków w celu osiągnięcia korzyści majątkowej wobec dwóch kolejnych osób: Michała K. i Pawła Sz.

O sprawie RARS media piszą od paru tygodni. Po pierwsze, dotyczy ona człowieka związanego z Mateuszem Morawieckim. Po drugie, sumy, które RARS wydawała (i przepłacała), były imponujące. Agencja handlowała m.in. ze spółkami Pawła Szopy, zajmującego się produkcją tzw. odzieży patriotycznej pod marką Red is Bad. Spółki Szopy dostarczyły RARS choćby agregaty prądotwórcze, kupione w Chinach za 69 mln zł, za które dostały od RARS 350 mln zł. A to tylko jedna z transakcji.

Podsumowując te i inne działania RARS, Andrzej Stankiewicz w „Newsweeku” pisał: „Dziś wiadomo, że złodziejstwo w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych za czasów Kuczmierowskiego i Morawieckiego przekracza wszelkie znane dotąd granice. Złodziejstwo ludzi Morawieckiego może mieć dla PiS znacznie poważniejsze konsekwencje od złodziejstwa ludzi Ziobry”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Jak nas psują politycy

Sposób przedstawienia zarzutów wobec PiS nie przekonuje jego zwolenników. Przeciwnie, mobilizuje ich do solidarności.

Prof. Janusz Reykowski – zajmuje się psychologią społeczną i polityczną. W latach 1980-2002 dyrektor Instytutu Psychologii PAN. Współzałożyciel Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Od grudnia 1988 r. do stycznia 1990 r. członek Biura Politycznego KC PZPR. W czasie obrad Okrągłego Stołu współprzewodniczący (z Bronisławem Geremkiem) zespołu ds. reform politycznych.

Mamy sierpień, nie ma tygodnia, byśmy nie słyszeli o kolejnych aferach PiS, które wychodzą na światło dzienne. A PiS ciągle uzyskuje duży stopień poparcia. Dlaczego?
– Powody mogą być różne. Jednym z nich jest chyba brak wypracowanego sposobu i mechanizmów porozumiewania się z obywatelami. Przedstawiania im, co się robi, dlaczego się robi, a także dlaczego się nie robi tego, co miało się robić. Rząd powinien mieć także stały dopływ informacji dotyczącej stanu umysłów obywateli, sposobu widzenia jego polityki i nieporozumień, jakie z tym widzeniem mogą się wiązać. Być może powinien istnieć specjalny sektor, którego zadaniem byłoby całościowo spojrzenie na sferę porozumiewania się z obywatelami.

PiS komunikuje się lepiej?
– Inaczej. Jeśli jest jakiś aktualny problem przedstawiany przez media, np. poważne naruszenia prawa przez pracowników Ministerstwa Sprawiedliwości kierowanego przez ministra Zbigniewa Ziobrę, to PiS szybko przedstawia swoją narrację, która kwestionuje prawdziwość ustaleń i podważa ich legalność. Pyta: macie na to dowody? To oskarżajcie! A jak będzie wyrok sądu, to zobaczymy kto ma rację. A teraz wasze zarzuty są gołosłowne!

Albo na zarzut niezgodnego z prawem użycia środków państwowych na propagandę przedwyborczą PiS Mateusz Morawiecki odpowiada: „Nie robiliśmy nic innego niż to, co robiły inne partie”. To znakomite usprawiedliwienia, które pozwalają im utrzymywać się w przeświadczeniu, że PiS jest w porządku. Bo rzeczywiście żadnych wyroków sądowych nie ma, są tylko oskarżenia prokuratorskie, ale to niczego nie przesądza. Zwolennicy PiS mogą więc pozostawać w przekonaniu, że „nasi mają rację”! A ze strony obozu demokratycznego nie ma na to żadnej racjonalnej odpowiedzi, jest tylko powtarzanie tych samych zarzutów.

Powinno być inaczej?
– Na znaczenie przemyślanej i systematycznej komunikacji między władzą a społeczeństwem wskazują różne przykłady historyczne. Jednym z nich jest prezydent Franklin Delano Roosevelt, który rozpoczynając w Stanach Zjednoczonych gruntowne reformy ekonomiczne i społeczne, wykorzystał nowy w owym czasie instrument masowej komunikacji – radio – do tego, aby regularnie spotykać się z obywatelami, tłumacząc im, co i dlaczego robi. Miał bardzo wielu słuchaczy. To radio okazało się ważnym instrumentem polityki. U nas w mediach często występują różni przedstawiciele obozu demokratycznego, ale można odnieść wrażenie, że ich głównym celem jest dezawuowanie PiS. Przedstawiając długą listę zarzutów i oskarżeń wobec tej partii, liczą zapewne na to, że w ten sposób zniszczą jej autorytet w oczach społeczeństwa. To jednak kiepski sposób komunikowania się w sprawach polityki. Atakowani przedstawiciele PiS sami odpowiadają atakiem. W ten sposób rozmowa przekształca się w kłótnię. A w kłótniach z reguły rację mają „nasi” lub nikt.

To stara zasada pojedynków medialnych – gdy się przegrywa, wszczyna się awanturę.
– Rzadko trafiam w debatach medialnych na polityka, który jest dobrze merytorycznie przygotowany. Takiego, który może wyraźnie powiedzieć, dlaczego uważa, że jego oponent się myli lub celowo wprowadza w błąd. W dyskusjach polityk raczej stara się „zniszczyć” rozmówcę, a nie wyjaśnić, na czym polega różnica i dlaczego tak krytycznie się do niego odnosi.

Jeżeli ludzie słuchają takich polityków, ich kłótni, to działają emocjonalnie – są za swoimi.
– No właśnie. Kłótnia lub awantura to sytuacja, która przyczynia się do zwarcia szeregów. Innymi słowy, do zwiększenia identyfikacji z własną grupą. Ale rzadko sprzyja dobremu zrozumieniu sytuacji i uznaniu argumentów jakiejś strony. Jeżeli była niemała grupa, która się identyfikowała z PiS, to ona automatycznie ma tendencję do obrony tej partii.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Elektorat łaknie krwi

Wybory prezydenckie wywołają ruchy tektoniczne na scenie partyjnej.

Prof. Lech Szczegóła – socjolog polityki, profesor na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Zielonogórskiego. Autor książki „Droga do wojny kulturowej. Ideologia Dobrej Zmiany”.

Czy wyborcy koalicji po pół roku jej rządów są zadowoleni? Jak to wygląda?
– O pełnym zadowoleniu trudno mówić. Na pewno jest połowiczne, i to nawet w twardym elektoracie Koalicji Obywatelskiej. Owszem, ten elektorat jest zadowolony z tego, że PiS wreszcie nie rządzi, że odzyskano media publiczne, cieszą go pewne upokorzenia, które spotykają liderów PiS czy samego prezesa. Ale do satysfakcji jest bardzo daleko. Myślę, że ten najbardziej platformerski elektorat łaknie krwi. Tymczasem młyny prokuratury mielą powoli. Rozliczenia są w trakcie i nie wiadomo, kiedy się ich doczekamy. Ale pierwszy efekt wyborczego triumfu już przeminął.

Ludzie pewnie woleliby działania w stylu Ziobry. Konferencja prasowa, telewizja, nawet areszt, wielki huk! A zarzuty, sprawa w sądzie, wyrok – to już mało kogo interesowało.
– Oczekiwanie na większą sprawczość jest duże. Wola rozliczeń tego, co robili poprzednicy, też jest, tylko że szacunek dla procedur, plus kadry odziedziczone w prokuraturze i w sądownictwie, na wiele nie pozwalają. Ale to stały defekt naszego wymiaru sprawiedliwości – powolność nadejścia kary. Natomiast ten bardziej labilny elektorat, zwłaszcza jego młodsza część, oczekiwałby raczej planu rządzenia. Czyli wizji, a z tym nasz premier zawsze miał problem. Tymczasem prace rządu oraz parlamentu grzęzną w doraźności i w wewnętrznych sporach. Brakuje jasnego i uczciwego przedstawienia, czego nie można zrobić, dopóki prezydentem jest Andrzej Duda, i jakie działania będą możliwe po zmianie na tym fotelu.

Płynnie wchodzimy w kampanię prezydencką.
– Myślę, że tryb trzech kampanii w krótkim czasie nie pozwala ekipie rządzącej wypracować jakiejś perspektywy działań w kilku sferach podstawowych dla interesów i życia codziennego Polaków. Począwszy od energetyki, która staje się rosnącym problemem.

Gospodarstwa dostają rachunki grozy.
– Małe i średnie firmy też. Mamy rozregulowany przez osiem lat poprzednich rządów rynek gazu i prądu. Ale nie słyszymy o innych koncepcjach niż kontynuowanie
działań, które kojarzą się z przyklejaniem plastra, a nie trwałą strategią reformy tego sektora.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.