Tag "polityka"
Galopująca głupota w czasie postępu cywilizacyjnego
We współczesnych społeczeństwach traci na znaczeniu kategoria ludzi, którą uznajemy za intelektualistów
W obecnych czasach wielu ludziom ubywa naturalnego dostatku mądrości i inteligencji. Dzieje się tak mimo wciąż relatywnie wysokiego poziomu powszechnej edukacji, choć znajduje się ona w znacznym kryzysie, oraz imponującego postępu technologicznego. Niektóre dane naukowe, a zwłaszcza liczne, dostępne w obserwacji fakty wskazują, że rozpoczęła się dziejowa faza spadku czy pomniejszania wyższych zdolności intelektualnych i emocjonalnych człowieka. Wyraziście uwidacznia się ten proces m.in. w mentalności i stylach życia takich niektórych współczesnych niechlubnych „reprezentantów” rodzaju ludzkiego – jeśli użyć charakterystycznej terminologii – jak „potato man” (człowiek ziemniak), czyli głupek, „couch man” (człowiek kanapowy), czyli osobnik, który czas wolny spędza na kanapie, oglądając telewizję, czy „iPad man”, człowiek nierozstający się ze swoim tabletem. Te negatywnie wyróżniające się typy człowieka cywilizacji współczesnej – ale też inne jego odmiany – niepokojąco potwierdzają głośną tezę naukową, że „ludzkość prawie na pewno traci swoje wyższe zdolności emocjonalne i intelektualne” (Gerald R. Crabtree, „Our Fragile Intellect”, „Trends in Genetics” 2012).
Ta nasilająca się niemądrość, czyli narastający i coraz bardziej uwidaczniający się swoisty deficyt myślenia racjonalnego lub, mówiąc dosadniej, pewne rozszerzające się „upośledzenie umysłowe”, często jest powiązana z poważnym „upośledzeniem emocjonalnym”. Prowadzi to do wielu różnorakich i rozrastających się w swej „ciemnej masie” skutków i konsekwencji; skutków mających początek we wcześniejszych błędnych i nietrafionych wyborach oraz projektach i rozwiązaniach cywilizacyjnych.
Zaznaczają się one niemal we wszystkich dziedzinach obecnego życia zbiorowego i jednostkowego człowieka: społecznej, ekonomicznej, ekologicznej, kulturowej, obyczajowej, a zwłaszcza politycznej. W tej ostatniej nie brakuje, mówiąc dosadnie, „politycznych idiotów”, polidiotów – szkodników uprawiających politykę głupią i przynoszącą wiele nieszczęść, cierpień, dramatów i zagrożeń społecznych. Współczesne wojny są tego drastycznym przykładem. Trudno więc nie zauważyć, że jedną z największych postaci współczesnej głupoty, niemądrości szerokiego wymiaru, często już globalnego, jest głupota polityczna. Przejawia się ona zarówno w sposobie uprawiania polityki, np. w pojmowaniu głównej formy rządzenia jako stałej obecności w mediach, jak i w stawianiu zasadniczych celów politycznych, często krótkowzrocznych, ideologicznie zindoktrynowanych i społecznie nieodpowiedzialnych, a zwłaszcza w „rekrutacji” osób do tzw. elit politycznych – osób często niegrzeszących mądrością, zaletami osobowymi i moralnymi, niezbędnymi w tej działalności.
Przejawy niepokojąco szkodliwej głupoty występują też w sferze ekonomicznej, ekologicznej, obyczajowej, a nawet prawnej i technologicznej. Do tych sfer działalności człowieka w wielu przypadkach odnosi się stwierdzenie niemieckiego filozofa Michaela Schmidta-Salomona: „Największym zagrożeniem dla ludzkości nie są trzęsienia ziemi i tsunami ani pozbawieni skrupułów politycy, chciwi menedżerowie lub złowrodzy spiskowcy, ale niezwykły i wielowymiarowy OGROM GŁUPOTY” („Keine Macht den Doofen: Eine Streitschrift”, 2012).
I jeszcze przestroga odnosząca się już do niemal wszystkich sfer działania człowieka, w których dominuje współcześnie głupota: „Jeżeli ludzie nie zmądrzeją w porę, na co się raczej nie zanosi, ponieważ głupieją tym bardziej, im więcej korzystają z »inteligentnych urządzeń«, to coraz trudniej będzie im przetrwać i na własne życzenie coraz szybciej będą zmierzać ku autodestrukcji” (Wiesław Sztumski, „Rozważania futurologiczne z perspektywy ekofilozofii”, 2023).
Kłopotliwy paradoks współczesności
Jednym z najbardziej zadziwiających i kłopotliwych paradoksów współczesności jest więc to, że w miarę postępu w rozwoju cywilizacyjnym, zwłaszcza technologicznym i informatycznym, coraz wyraźniej i niekorzystnie dla przyszłości człowieka pomniejsza się sfera ludzkiej mądrości, niepohamowanie zaś narasta dziedzina niemądrości, czyli obszar różnorakich przejawów głupoty, a nawet mentalnego idiotyzmu i infantylizmu. Wraz z przyśpieszonym wzrostem wiedzy naukowej, technicznej i informatycznej oraz lawiną nowoczesnych urządzeń technologicznych coraz szerzej ogarnia nas i niekorzystnie wpływa na postawy życiowe różnego rodzaju niewiedza i dezinformacja. Uprawnione obawy wzbudza w kontekście tego zdumiewającego cywilizacyjnego procesu sprawa dalszego intelektualnego rozwoju człowieka i ewolucji mentalnej społeczeństw ludzkich. Bliższe obserwacje i badania empiryczne – nieliczne – tego stanu rzeczy nie dostarczają satysfakcjonujących danych, a raczej wskazują, że regres mentalny człowieka w zakresie cech umysłowości, które konstytuują mądrość (brak głupoty), nie tylko jest możliwy, ale w wielu przypadkach już jest dokonującym się faktem empirycznym.
Przejawy tego negatywnego procesu uwidoczniły się dobitnie na przełomie XX i XXI w. i niepokojąco nasilają się obecnie. Heglowski „pochód rozumu”, czyli progresywny rozwój intelektualny cywilizacyjnie kształtowanego człowieka, zakończył się według badaczy tego zagadnienia na schyłku XX w. i odtąd – jak pisze jeden z nich – zaczął się globalny „pochód głupoty”, który przeradza się
Pięknoduch z bejsbolem
Nie musisz się interesować polityką, ale na pewno polityka zainteresuje się tobą
To stare powiedzenie winno budzić pięknoduchów, którzy, jak to śpiewał Młynarski, chcieliby „Pszczele mleczko duszkiem pić / I po mieście hasać”. Przyznam, że i ja, i duża część redakcji magazynu „Kraków i Świat” do takich pięknoduchów należy. Och, czytać poezje Ewy Lipskiej i chodzić do Teatru STU. Tyle że gdy dopadła nas polityka, zostaliśmy ze swoimi wyrafinowanymi smakami jak Himilsbach z angielskim. Bo przez osiem lat pałkarze z Nowogrodzkiej glajchszaltowali kulturę: musiała być katolicka w formie i narodowa w treści.
Lecz jest jeszcze gorszy przejaw pięknoduchostwa – wciskanie go w świat polityki.
Na przykład nie brakowało opinii, że Trump nie ma szans z Kamalą, bo ona jest miła. Ale przecież to już Franklin Delano Roosevelt, gdy w trakcie kampanii usłyszał, że mądry człowiek na pewno na niego zagłosuje, zaripostował: „To za mało. Potrzebuję poparcia 51% wyborców”. Dziś w Polsce trwa debata, kto z koalicji będzie prezydentem RP. Ba, przeczytałem apel pięknoduchów, że będzie im równie dobrze z prezydentem Trzaskowskim, jak i prezydentem Sikorskim.
Halo, czy jest na sali lekarz? Bo zamki na piasku to pięknoduchostwo najgorsze. Nie potrafimy wprowadzać zmian w zdewastowanym państwie, bo wszystko blokuje nieduży geniusz ziemi małopolskiej, Andrzej Sebastian. A my już wiemy, że wygramy, i jedynym problemem jest to, czy przyszły kandydat pozyska życzliwość nowego prezydenta USA! Wygląda na to, że niektórzy pozamieniali się na mózgi z papugą kakadu i potrafią tylko bezmyślnie potakiwać Większemu Bratu. A może najpierw się zastanówmy, co mamy do zaproponowania? Jak skłonić już dziś rozczarowanych wyborców wolnościowych, aby jutro w ogóle wzięli udział w wyborach?
Dla jasności: Trzaskowski to w stu procentach mój światopogląd. Ale to Sikorski daje nadzieję (niedużą) na ewentualne zwycięstwo. Może dlatego, że nie jest ładny i sympatyczny. Bo kampania Trumpa nauczyła nas jednego – idzie czas większej polaryzacji, negatywnych emocji i bejsbola. Do kosza z mrzonkami o przemarszu środkiem polskiej drogi i o kandydacie łączącym – te czasy skończyły się wraz z chwilą, gdy brat zabił brata (i nie ma tu żadnych aluzji do 10 kwietnia).
Oni wystawią – bo łakną wojny – pana Czarnkopodobnego i będzie się liczyła tylko bezwzględna walka na noże. Tak, to fatalne. I mamy na to wpływ jak na tornado. Jedyne co, to trzeba liczyć, że po katastrofie szybko odbudujemy kraj.
Jako ludzie kultury i mediów deklarujemy w winiecie magazynu „Kraków i Świat”, że kultura ma być otwarta, ale przede wszystkim bezpartyjna. Co nie znaczy – obojętna. Na szczęście konstytucja nie wymusza kochania przeciwników. Nie. Różnimy się i to jest piękne. Ba, mamy prawo do mocnych emocji: miłości, a nawet nienawiści (w granicach prawa).
Jeśli też tak uważacie, zaprenumerujcie magazyn „Kraków i Świat”. Pierwszy nowo-stary numer ukaże się 20 stycznia 2025 r. Ci, którzy do 30 grudnia wpłacą 300 zł na przedpłatę prenumeraty, otrzymają dodatkowo piękną krakowską, dziękczynną grafikę autorstwa Beaty Malinowskiej-Petelenz.
Zerknijcie więc na www.PanaceumStudio.pl. A na wszelki wypadek: Bereś Media sp. z o.o., nr konta: 38 1240 4575 1111 0011 3361 8881, z dopiskiem „redakcja Kraków i Świat”.
Mamy obowiązek okazywać swój światopogląd. Za różnymi wartościami demokratycznymi. Ale zawsze przeciwko łajdactwom autorytaryzmu.
Trump w Białym Domu
Chyba jeszcze nigdy Polacy nie byli tak przejęci wyborami prezydenckimi w USA. Nawet przed czterema laty, gdy Donald Trump przegrał z Joem Bidenem, zainteresowanie amerykańskimi wyborami było w Polsce mniejsze, a dopiero szturm na Kapitol w wykonaniu zwolenników przegranego wówczas Trumpa pokazał, że w polityce amerykańskiej coś się skończyło, nastaje nowa, niebezpieczna epoka, której twarzą jest właśnie Donald Trump. Stąd to rozemocjonowanie ostatnimi wyborami. Ale mamy je już za sobą.
Dla zwolenników Trumpa w Polsce, skupionych głównie wokół konserwatywnej prawicy, nic zupełnie nie znaczy to, że jest on rozwodnikiem, rozpustnikiem i oszustem podatkowym. Nawiasem mówiąc, te akurat cechy nie odróżniają wielu prominentnych polityków polskiej konserwatywnej – jak sami deklarują – prawicy od prezydenta elekta Stanów Zjednoczonych Ameryki. No, może jeszcze takiego jak on majątku nie udało im się zrobić. Mniejsza z tym. Jakikolwiek by ten Trump był, przez cztery najbliższe lata sprawować będzie urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Prezydenta największej potęgi militarnej i gospodarczej świata, najpotężniejszego członka NATO
Sztuczna inteligencja nie boi się autorytetów
Stopniowo tracimy autonomię i podmiotowość na rzecz rosnącej roli AI w codziennym życiu
Dr Berenika Dyczek – doktor nauk społecznych, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Naukowo zajmuje się socjologią kultury i sztuki, a przede wszystkim socjologią cyberprzestrzeni i socjoinformatyką. Prowadzi badania nad wpływem sztucznej inteligencji na społeczeństwo. Autorka dwóch monografii i licznych artykułów publikowanych w czasopismach międzynarodowych.
W jak dużym stopniu sztuczna inteligencja oddziałuje dziś na społeczeństwo?
– Z moich badań wynika, że stopniowo tracimy autonomię i podmiotowość na rzecz rosnącej roli sztucznej inteligencji w codziennym życiu. Wpływa to na organizację naszego dnia, który coraz częściej kształtują technologie. „Pamięć ciała” wymusza na nas sprawdzanie telefonu, w którym czeka już gotowy scenariusz: zaplanowane zadania, artykuły do przeczytania czy treści, które będziemy oglądać. Wielu już się nie zastanawia, co będą dzisiaj robić, czytać i myśleć.
Zdecydowanie coraz mniej osób odwiedza strony konkretnych redakcji, żeby czegoś się dowiedzieć. I sprawdza kilka, aby zobiektywizować sobie przekaz.
– Przegląd codziennej prasy staje się reliktem przeszłości. To media społecznościowe – za pomocą precyzyjnie zaprogramowanych algorytmów – decydują, co zostanie nam „podane na tacy”. Inaczej mówiąc, to one dyktują, czym dziś nasycimy umysły. Obecnie mamy do czynienia z zaawansowanymi systemami manipulacji – zwanymi systemami rekomendacyjnymi – które w rzeczywistości sprawują nad nami kontrolę. Jednak utrzymuje się nas w iluzji, że to my mamy władzę. Bo decydujemy, w który artykuł klikniemy. Tymczasem nasze cyfrowe „ja” jest już nakarmione. Moje badania pokazują, że ludzie rzadko analizują ten wpływ sztucznej inteligencji na swoje życie.
Coraz więcej osób korzysta również z czatów GPT. Wydaje się jednak, że mamy małą świadomość tego, jak one działają. Ta technologia wcale nie jest neutralna i bezstronna.
– Przede wszystkim czat GPT wciąż się zmienia, ponieważ ciągle się uczy. Na początku model ten był trenowany na ogromnych ilościach danych pochodzących z różnorodnych źródeł, takich jak teksty z internetu, artykuły czy książki. W pewnym momencie do poprawy jego działania zaczęto wykorzystywać również crowdsourcing. To proces, w którym grupy ludzi oceniają i poprawiają odpowiedzi AI.
Poglądy ludzi z tych grup wpływają więc na „światopogląd” AI?
– Z naukowego punktu widzenia w crowdsourcingu
Czy Tusk jest liberałem?
Elastyczność personalna Donalda Tuska doskonale łączy się z elastycznością programową, dzięki której Platforma wciąż zajmuje czołowe miejsce w polskiej polityce
Donald Tusk już jest ważną postacią w naszej historii najnowszej. Choćby dlatego, że tylko dwóch premierów od 1918 r. urzędowało dłużej niż on: Józef Cyrankiewicz i Piotr Jaroszewicz. Przy czym o ile Tusk zapewne przebije wynik Jaroszewicza, kierującego rządem PRL nieco ponad dziewięć lat, o tyle rekordu Cyrankiewicza – prawie 22 lata na stanowisku premiera – z pewnością nie pobije ani on, ani żaden inny polityk w III RP. W przeciwieństwie jednak do Cyrankiewicza i Jaroszewicza obecny szef rządu jest nie tylko administratorem państwa, ale też twórcą i niekwestionowanym liderem (by nie powiedzieć wodzem) swojego obozu politycznego, a także jedynym czynnym polskim politykiem, który przez dłuższy czas sprawował istotną funkcję w skali międzynarodowej.
Można Tuska nie lubić, można – a nieraz wręcz należy – go krytykować, lecz nie sposób mu odmówić na tle całej polskiej „klasy politycznej” największego doświadczenia. Jest to doświadczenie człowieka, który wie, jak funkcjonuje państwo oraz jak działa polityka europejska i światowa. Z pewnością nie da się z tym porównać doświadczenia innych liderów partyjnych, nawet tak długoletnich jak Jarosław Kaczyński, których główną umiejętnością jest gra w sejmowe szachy i wewnątrzpartyjne warcaby.
Jest jednak coś, co powoduje, że Tusk w polskiej polityce czuje się niepewnie. Coś, co sprawiało, że przez lata mało kto wierzył w możliwość ponownego odsunięcia przez niego PiS od władzy, a dziś np. wygrania wyborów prezydenckich – chyba nawet on sam nie bardzo w to wierzy. Przyczyną tej niepewnej pozycji Tuska na scenie politycznej jest określenie liberał, którego używają wobec niego przeciwnicy zarówno z prawej, jak i z lewej strony. A ktoś, kto uchodzi za liberała, żadnych wyborów w Polsce nie wygra – takie przekonanie dominuje od lat. Najwyraźniej i on w to uwierzył, bo właściwie nigdy nie określa się jako liberał. Ale czy to oznacza, że przestał być liberałem? A może tylko zręcznie unika tego słowa, które szczęścia w polityce mu nie przyniosło?
Trzeba wszak pamiętać, że Donald Tusk zaczął karierę jako jeden z twórców środowiska gdańskich liberałów w latach 80. Na początku następnej dekady weszło ono na scenę polityczną III RP jako Kongres Liberalno-Demokratyczny, a było to wejście bardzo nietypowe. Oto zaraz po wygraniu wyborów prezydenckich w grudniu 1990 r. Lech Wałęsa powołał na stanowisko premiera mało znanego posła Jana Krzysztofa Bieleckiego z niewielkiej wówczas partyjki KLD. Wraz z Bieleckim weszło do rządu kilku innych gdańskich liberałów, m.in. Janusz Lewandowski, który został ministrem przekształceń własnościowych. Na czele ugrupowania stanął wówczas młodszy od nich o kilka lat Donald Tusk i to on w październiku 1991 r. poprowadził Kongres do wyborów parlamentarnych, w których liberałowie zdobyli 7,5% głosów i 37 mandatów poselskich. Niestety, duża część tych mandatów przypadła nowobogackim biznesmenom, którzy związali się z KLD jako partią rządzącą, a wkrótce okazało się, że nie brakuje wśród nich pospolitych aferzystów.
Ten fakt, jak również liczne afery gospodarcze z okresu rządu Bieleckiego i polityka prywatyzacyjna ministra Lewandowskiego (wyprzedaż najlepszych polskich przedsiębiorstw zagranicznemu kapitałowi) spowodowały, że partia Tuska szybko dorobiła się opinii „liberałów-aferałów”.
Konserwatyści rządzą tylko raz
W Europie Środkowo-Wschodniej lewica przechodzi kryzys, tymczasem na Litwie po raz piąty w historii wygrała wybory do Sejmu
W większości krajów Europy Środkowo-Wschodniej lewica przechodzi kryzys. Na Litwie jednak po raz piąty w historii wygrała wybory sejmowe. W ich wyniku partii kierowanej przez Viliję Blinkevičiūtė przypadną 52 mandaty (na 141 posłów, których liczy Sejm), konserwatystom 28, a mniejsze partie muszą się zadowolić liczbą od 3 do 20 mandatów. Choć nowa koalicja wydaje się jasna, nie wiadomo, kto zostanie premierem. Największe szanse na to ma Gintautas Paluckas, polityk młodego pokolenia. Ciekawe jest także, jaka będzie rola populistów w nowym Sejmie.
Konserwatywne czterolecie
Jeszcze jesienią 2020 r. na Litwie triumfowali konserwatyści (zdobyli wówczas 50 mandatów), którzy stworzyli rząd z dwiema partiami liberalnymi: Ruchem Liberałów (13 mandatów) oraz Partią Wolności (11 mandatów). Teraz to drugie ugrupowanie, będące w awangardzie „praw jednostki”, najsilniej upominające się o sprawy osób LGBT, w ogóle nie weszło do Sejmu, Ruch Liberałów zaś będzie miał natomiast w nowej kadencji 12 posłów. Za mało, by kontynuować konserwatywno-liberalną koalicję pod kierownictwem premier Ingridy Šimonytė.
Powiedzenie, że konserwatyści „rządzą tylko raz”, znowu się sprawdziło. – Rządy koalicji konserwatystów i liberałów przypadły na czasy kryzysów. Pandemia, kryzys migracyjny, wojna na Ukrainie, inflacja źródeł energii, wszelkiego rodzaju skandale finansowe, pedofilskie. Litwa wyszła z nich obronną ręką, ale władze, szczególnie konserwatyści, nie próbowały nawet dyskutować ze społeczeństwem na temat działań antykryzysowych – tłumaczy Aleksander Radczenko, doradca liberalnej przewodniczącej Sejmu Viktorii Čmilytė-Nielsen, który precyzuje, że w rozmowie z „Przeglądem” reprezentuje własne stanowisko, a nie swojej szefowej.
Jak podkreśla Radczenko, społeczeństwo, a nawet mniejsi partnerzy koalicyjni byli często stawiani przed faktami dokonanymi. Premierka Ingrida Šimonytė zasłynęła wypowiedzią: „Jeśli wam się nie podoba nasza władza, to za kilka lat będą wybory i będziecie mogli wybrać sobie inną”.
– Właśnie ta arogancja konserwatystów, a nie sytuacja gospodarcza, która jest w sumie dobra, zmobilizowała większość wyborców do głosowania przeciwko, na kogokolwiek, byle nie na konserwatystę – dodaje Radczenko.
Swoje zrobiła także ordynacja większościowa – w drugiej turze dała przewagę wszystkim tym kandydatom, bardzo szerokiego spektrum centrolewicy, którzy nie byli związani z konserwatystami. Do rangi symbolu urósł fakt, że w centrum Kowna Gabrielius Landsbergis, autor „jastrzębiej polityki” wobec Rosji i Chin, przegrał wybory z obecnym ministrem kultury z Ruchu Liberałów Simonasem Kairysem. Z jednym zastrzeżeniem – ukarano go nie za politykę zagraniczną, ale za przewodniczenie partii konserwatywnej. Landsbergis, lider ugrupowania, które przechodzi teraz do opozycji, podał się właśnie do dymisji z funkcji przewodniczącego. Być może w przyszłości zastąpi go odchodząca premier Šimonytė.
Lewica triumfowała 12 lat temu
Decyzji o powstaniu nowej koalicji jeszcze nie podjęto, Litwą zapewne rządzić będzie jednak centrolewicowy triumwirat, podobnie jak w 2012 r., gdy ostatni raz w historii lewica przejmowała władzę. Byłych partnerów koalicyjnych Litewskiej Partii Socjaldemokratycznej (LSDP) Algirdasa Butkevičiusa: Partię Pracy oraz Porządek i Sprawiedliwość, o których istnieniu nikt już na Litwie nie pamięta, zastąpią najprawdopodobniej Związek Demokratyczny „W imię Litwy” byłego premiera Sauliusa Skvernelisa (sprawował władzę w latach 2016-2020, stojąc na czele centrolewicowej koalicji) oraz Związek Chłopów i Zielonych, którym kieruje litewski oligarcha, właściciel ziemski Ramūnas Karbauskis (do 2022 r. był patronem politycznym Skvernelisa).
Kraj jałowych wyborów
W Bułgarii w siłę rosną ugrupowania antyeuropejskie
Przedterminowe wybory parlamentarne w Bułgarii wygrała koalicja GERB-SDS (Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii-Związek Sił Demokratycznych). Na te proeuropejskie, centroprawicowe ugrupowania głosowało ponad 26% wyborców. Drugie miejsce zajęła inna proeuropejska i centroprawicowa koalicja, PP-DB (Kontynuujemy Zmianę-Demokratyczna Bułgaria), uzyskując 14,3%. Na trzecim uplasowała się prorosyjska i antyzachodnia formacja Wyzrażdane (Odrodzenie) – 13,4%. Zmiana w porównaniu z ostatnimi wyborami to nowa partia tajemniczego Deljana Peewskiego. Jego DPS Nowo Naczało (Nowy Początek) powstała na skutek podziału partii tureckiej i dostała ponad 11%. Bezbarwni socjaliści zadowolili się tym, co zwykle – nieco ponad 7%.
Łącznie do parlamentu dostało się dziewięć partii. Sporo, co nie wróży niczego dobrego. Połowa to ugrupowania populistyczne, prorosyjskie (czy bardziej antyukraińskie) i antysystemowe. Frekwencja wyniosła 37,5% i była drugą najgorszą w historii Bułgarii.
Warto zaznaczyć, że poprzednio Bułgarzy udali się do urn… 9 czerwca br. Może dlatego teraz mało ich interesowało w powyborczy poniedziałek, kto wygrał. Wszystkich bardziej zajmowało sprawdzanie, czy i jak wyniki z 27 października różnią się od tych z czerwca. Bo im więcej zmian, tym większe szanse na coś trwałego. Tymczasem korekt jest niewiele, a te, które się pojawiły, nie przyniosą pozytywnych efektów.
Ludzi interesuje, czy uda się sklecić koalicję, która będzie w stanie rządzić dłużej niż trzy miesiące. Posłanka Lena Borisławowa, absolwentka Harvardu, 35-letnia polityczka partii Kontynuujemy Zmianę (nr 2 w parlamencie), idzie jeszcze dalej. Jej zdaniem nie chodzi wyłącznie o stałego premiera i rząd, kraj potrzebuje parlamentarnej większości antykorupcyjnej. „Nie chcę prorokować, co się stanie, jeśli takiej nie znajdziemy”, przestrzega deputowana.
Wszyscy przeciwko wszystkim
Dlaczego od trzech lat w Bułgarii nie można stworzyć stabilnego rządu? Bo wszyscy są przeciwko wszystkim i każdemu zależy na szukaniu kompromitujących materiałów na konkurencję. Bułgarzy z zazdrością spoglądają więc na sytuację nad Wisłą. Dla nich Polska pod wieloma względami pozostaje niedoścignionym wzorem państwa sukcesu, które po zeszłorocznych październikowych wyborach zbudowało trwałą koalicję, choć partie wchodzące w jej skład tak dużo dzieli. Bułgarskie media mówią wręcz o „polskim syndromie odpowiedzialności za kraj”. To zjawisko w Bułgarii kompletnie nieznane.
Podobnie jak w czerwcu wybory z 27 października wygrały partie proeuropejskie. Elementów wspólnych dla koalicji GERB-SDS i PP-DB znajdziemy sporo. Ale tak naprawdę partie te, które teoretycznie nie powinny mieć problemów z dobraniem sobie trzeciego koalicjanta, ponoszą największą odpowiedzialność za trwający już 36 miesięcy kryzys polityczny.
Na 100-lecie urodzin
O Gomułce, Dmowskim, Piłsudskim i Jaruzelskim
W Polsce jest ok. 5 tys. osób, które mają 100 i więcej lat. 30 października do tego grona dołączy prof. Andrzej Werblan. Będzie wśród nich jedynym z takim życiorysem i takim dorobkiem zawodowym. Biografia urodzonego w 1924 r. w Tarnopolu Andrzeja Werblana jest gotowym scenariuszem filmowym. Zesłany wraz z rodziną w 1940 r. na Syberię pracował w radzieckich kołchozach. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski w 1941 r. chciał się znaleźć w armii gen. Andersa, ale choroba (tyfus) stanęła tym planom na przeszkodzie. Dwa lata później wstąpił do Wojska Polskiego, dowodzonego przez gen. Berlinga, i służył w nim do 1947 r. Jako czołgista walczył pod Studziankami, a szlak bojowy zakończył pod Gdańskiem.
W 1948 r. został członkiem Rady Naczelnej PPS (jest ostatnim z żyjących), a po zjednoczeniu tej partii z PPR piastował w PZPR wysokie funkcje. Był kierownikiem Wydziału Propagandy (1956-1960), potem, do 1971 r., kierownikiem Wydziału Nauki i Oświaty. W latach 1974-1980 był sekretarzem KC, a w 1980 r. członkiem Biura Politycznego KC. Był też wicemarszałkiem Sejmu (1971-1982). W czasie karnawału Solidarności współtworzył tzw. struktury poziome w partii.
Od 1982 r. skupił się na pracy naukowej, czego efektem są liczne prace poświęcone głównie Władysławowi Gomułce i stalinizmowi. W opinii historyków jest najlepszym w kraju znawcą tych zagadnień. Choć z końcem lat 70. przestał był czynnym politykiem, to w polu jego widzenia zawsze były bieżące wydarzenia w Polsce i na świecie. Jego list do premiera Rakowskiego z czasów Okrągłego Stołu, zapowiadający, że w wyborach do Senatu partia poniesie całkowitą klęskę, wszedł do kanonu opisu minionych wydarzeń, dokonywanego przez badaczy historii najnowszej.
Nie zaprzestał działalności publicystycznej, kierując swoje teksty do „Przeglądu”, „Nie” i „Dziś”. Jego bieżące artykuły dowodzą niebywałej pamięci i umiejętności analizy. Wybór najważniejszych tekstów publicystycznych prof. Werblana z ostatnich dziesięcioleci ukazał się w wydanym przez „Przegląd” dwutomowym dziele „Prawda i realizm”.
Kup dwa tomy Prawdy i realizmu Andrzeja Werblana
Poznał pan prawie wszystkich powojennych polskich polityków. Każdy działał w innych okolicznościach, miał inne pole manewru. Którzy są godni przypomnienia? O kim ma pan najlepsze zdanie?
– Wśród tych polityków są tacy, których znam tylko z lektur, i tacy, których znałem bardzo blisko. W mej pamięci najwybitniejszą postacią był Władysław Gomułka. Ale nie ważyłbym między nim a np. Piłsudskim, bo to inne postacie.
Bo żyli i działali w innych epokach?
– Nie ulega wątpliwości, że Piłsudski był najwybitniejszą postacią okresu przedwojennego. Sprzed I wojny i po I wojnie światowej. Na złe i na dobre. Bo on i tak, i tak się zapisał. W ogóle Polska przedwojenna miała tak naprawdę dwie wybitne postacie: Piłsudskiego i Dmowskiego. Pozostali to już nie to.
Dmowski był jednym z najwybitniejszych pisarzy politycznych w historii Polski. Jego teksty są porażające, można powiedzieć, doskonałością, precyzją. Dmowski był nacjonalistą. Dość brzydkim. Nienawidził Żydów, w pogardzie miał Ukraińców, szanował Rosjan, bał się Niemców. Ale jego wielkość polegała nie na nacjonalizmie, bo byli bardziej zajadli od niego, lecz na tym, że wniósł do Polski nowoczesną myśl realizmu politycznego. I takie różne określenia – że gardzi takimi patriotami polskimi, którzy myślą przede wszystkim o tym, jak zaszkodzić Moskwie, a nie o tym, jak wspomóc Polskę. Albo gdy słuchał fragmentu „Warszawianki”: „Powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój triumf albo zgon”, pisał, że fragment ten zawsze budził w nim najgłębszy sprzeciw moralny. Że ten, kto myślałby tak, jak śpiewa, byłby przestępcą.
Bo życiem narodu nie można frymarczyć, że albo się uda, albo nie.
– Potem jest rozwinięcie tej myśli, sprowadza się do tego, że ci, którzy wywoływali powstania, zwłaszcza styczniowe, byli przestępcami. To się zaczyna od takich słów: wolno każdemu zaryzykować wszystkim, co ma, życiem nawet, w osobistej sprawie. Ale zaryzykować dobrem narodu to przestępstwo!
Był w swoich analizach chłodny. Dość precyzyjnie oceniał interesy innych narodów. Jak mówił o interesach, wyzbywał się uczuć. Nawet o Żydach pisał spokojnie i z szacunkiem, kiedy rozważał, co leży w ich interesie.
A o Ukraińcach?
– Jest jego duży tekst, napisany w 1930 r., w książce poświęconej polityce międzynarodowej. Proroczy! Zaczyna się od myśli: Ukraina jest teraz częścią Rosji radzieckiej. Ale Ukraina odzyska niepodległość. To wielki, 40-milionowy naród, oni odzyskają niepodległość. I będzie to bardzo ważna zmiana w Europie. Czy ona będzie dobra dla Ukraińców? Odpowiedział: tego nie wiem. I prawie proroczo przewidział to wszystko, co się dzieje, i wojnę rosyjsko-ukraińską. Odniósł się do niej z chłodem. Powiedział, że Rosjanie musieliby być najniedołężniejszym w świecie narodem, gdyby spokojnie pogodzili się z utratą Ukrainy. Przewidział nawet takie rzeczy, że Ukraińcy będą mieli kłopot z rządzeniem się, że będą zatrudniać obcokrajowców do rządzenia. Zaraz mi się Saakaszwili przypomina i ten nasz minister od zegarków… A zakończył to, cały ten tekst, że radzi Polsce, choć tego nie dożyje, bo minie parę dziesięcioleci, zanim Ukraina odzyska niepodległość, by nie mieszać się do tego.
To jest w ogóle interesujące, że Polska, ani międzywojenna, ani powojenna, ja nie mówię o Polsce Ludowej, bo Polska Ludowa miała hyzia na punkcie antysemityzmu i Dmowski był wyklęty, ale ta Polska, III RP, która stawia mu pomniki i czci go jako ojca niepodległości, żadnej rady Dmowskiego nie realizuje. Żadnej! Ona wielbi wszystkie powstania, a on organizatorów tych powstań potępiał jako przestępców. Ona na całego się miesza do Ukrainy, a on całą książeczkę napisał, żeby Polsce radzić: nie mieszajcie się, panowie, do tego.
Piłsudski i Gomułka. Mieli jakieś wspólne cechy?
Pan Tupecik, terminator diabła
Zawsze atakuj, nigdy nie przyznawaj się do błędu, nigdy nie uznawaj porażki – ten trójpak zasad ofensywnego makiawelizmu, którym konsekwentnie kieruje się Pan Tupecik w swojej strategii politycznej, wręczył mu niegdyś Roy Cohn, najbardziej diaboliczna postać w historii amerykańskiej palestry XX w. Wściekły pies makkartyzmu, oskarżyciel Rosenbergów, skazanych na śmierć za szpiegostwo, później niezawodny adwokat nowojorskich mafiosów i miliarderów, żyd antysemita, gej homofob, istota tak perfidna i odrażająca, że aż fascynująca. Al Pacino wcielił się w niego w serialowych „Aniołach w Ameryce”, Andrzej Chyra w teatralnej wersji i w obu przypadkach były to ich role wybitne.
A teraz, tuż przed wyborami prezydenckimi w USA, na ekrany polskich kin wszedł „Wybraniec”, w którym Cohna gra fenomenalnie Jeremy Strong, wcześniej gwiazda „Sukcesji”. Reżyser, irański ekscentryk Ali Abbasi, zadziwił już świat filmem o trollicy w duńskiej służbie celnej („Granica”) czy też seryjnym mordercy, „czyszczącym” islamskie miasto z nierządnic („Holy spider”). I choć jego nowy film to perfekcyjnie zrealizowane kino polityczne, ewidentnie antytrumpowskie w wymowie, mam mieszane uczucia.
Austria według Kickla
Szef zwycięskich nacjonalistów chce obalić fundamenty liberalnej demokracji
„Bądź wola Twoja” – to jedno z haseł minionej kampanii wyborczej do austriackiego parlamentu. Wola wolą, a względna większość Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) nie oznacza przejęcia steru rządów. Wygrana antyimigranckiego i nacjonalistycznego ugrupowania – taka była wola wyborców. 29 września zagłosowało na FPÖ 28,8%, o 13% więcej niż w poprzednich wyborach. Stan jej posiadania w izbie niższej, Nationalrat, zwiększył się z 31 mandatów do 57, to największa liczba posłów jednej partii w 183-osobowej izbie.
Nie tylko wola, ale i serce chciało. „Twoje serce mówi tak”, widniało na plakatach z przywódcą partii, Herbertem Kicklem. Wolnościowcom, przyjaciołom Putina i Orbána, formacji antyunijnej, kontestującej porządek europejski, kampania się udała. Sondaże przed wyborami dawały im pierwsze miejsce, mogą więc polegać na swoich wyborcach. Zadbali też, by nie odstraszyć od siebie tych, którzy rozważali ich wybór po raz pierwszy. 55-letni Kickl, agresywny, krzyczący, szczujący, na czas kampanii zamienił się w „oswojonego pana Kickla”. Małą prowokacją miało być tylko to hasło „Bądź wola Twoja”, oparte na modlitwie. FPÖ organizowała zresztą ostatnie kampanijne wydarzenie na placu św. Szczepana, przed wiedeńską katedrą. Zakończenie kampanii u wejścia do najważniejszej austriackiej świątyni uznano za szyderstwo.
Strach się bać
Jörg Haider, uważany za ojca europejskiego prawicowego populizmu, byłby dumny z FPÖ. Po skandalu z 2019 r., nazwanym Ibiza-Affäre, kiedy jako koalicjant współrządzący Austrią z ludowcami (ÖVP) z hukiem wypadł z gry w oparach alkoholu, podejrzanych geszeftów i rosyjskich kontaktów, zniknął też ze sceny politycznej Heinz-Christian Strache, lider wolnościowców. Średnio charyzmatyczny, ale dość wyrazisty technik dentystyczny wypadał blado na tle nieżyjącego już Haidera. Jeszcze mizerniej wypada Kickl. Ale jest skuteczny – wyniki wyborcze ma najlepsze w historii tej partii. Podejrzliwy, nieufny, niespecjalnie lubiany zwolennik hasła „Twierdza Europa” dąży do likwidacji mediów publicznych. Wchodzi w spory z dziennikarzami, udziela wywiadów tylko zaufanym, nie wyklucza powrotu do kary śmierci. Czego chce, jak ustawia partię?
Praworządność oraz prawa człowieka i mniejszości mają być regulowane przez „ustawy nadzwyczajne”, zawieszające np. prawo do azylu.