Tag "PRL"
Narutowicz zamiast Dmowskiego
Moim zadaniem jest tak przekształcić Instytut Myśli Politycznej, by był przeciwwagą dla narracji PiS o pamięci historycznej
Prof. Adam Leszczyński – p.o. dyrektor Instytutu Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza
W styczniu 2024 r. napisał pan, że Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego powinien być rozwiązany. Nie minęło parę miesięcy i został pan jego szefem, pełniącym obowiązki dyrektorem. Czyżby punkt widzenia zmienił się w zależności od punktu siedzenia? Dlaczego zmienił pan zdanie?
– Nie zmieniłem zdania. Zlikwidowałem instytut.
Owszem, ale powstał Instytut Myśli Politycznej im. Narutowicza. Cele jakby te same, tylko bez propagowania historii w wydaniu radykalnej prawicy.
– Nie chciałem być likwidatorem. Poproszono mnie zresztą o przeistoczenie go w placówkę, w której polityka historyczna pozbawiona będzie prawicowego nacjonalizmu, a zaakcentowana zostanie jej demokratyczność i wielowątkowość. Moim zadaniem jest takie przekształcenie tego instytutu, by był przeciwwagą dla pisowskiej narracji o pamięci historycznej – to po pierwsze. Po drugie, mam na celu coś, co konsumuje pewnie połowę mojego czasu pracy, mianowicie uporządkowanie spraw tej jednostki. Choćby Funduszu Patriotycznego, z którego pieniądze wypływały w sposób niekiedy wręcz skandaliczny.
Dowodzi tego raport Naczelnej Izby Kontroli.
– NIK w efekcie swojego postępowania złożyła do prokuratury zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia licznych przestępstw, ale o tym nie chcę, a nawet nie mogę mówić. Instytut złożył kolejne i złoży jeszcze następne. Zostawmy tę sprawę wymiarowi sprawiedliwości.
Co było największą patologią w Instytucie Dmowskiego?
– Najogólniej mówiąc, ideologizacja tej instytucji w jednym wymiarze, prawicowo-nacjonalistycznym. Instytut Dmowskiego, któremu dla niepoznaki dodano drugiego patrona, Paderewskiego, miał się stać ogromną instytucją z wielkim budżetem. Stąd bardzo rozległe plany inwestycyjne. Dokument z listopada 2023 r., który mam, nakreślający plany inwestycyjne dla ówczesnego Instytutu Dmowskiego, obejmował wydanie kolejnych 77 mln zł na adaptację budynku instytutu na potrzeby Muzeum Dziedzictwa Chrześcijańsko-Narodowego. Budynek ten miał pełnić funkcję tzw. hubu dla pozarządowych organizacji „patriotycznych”.
W Instytucie Dmowskiego miała pracować grubo ponad setka osób (w Instytucie Narutowicza ok. 25, z tego kilka osób w administracji). Ten instytut traktowany był jako wehikuł dla ideologii, a nie obiektywnej historii, miał być gigantycznym przedsięwzięciem, w którym pracuje się lub nie, ale nieźle się zarabia. Nie byłem w stanie ustalić zakresu zadań niektórych zatrudnionych osób.
Tak było nie tylko w tej instytucji.
– Wiem. Wprawdzie tu było mniej takich rezydentów niż w niektórych innych placówkach, ale jak na sektor kultury i tak nieźle ich opłacano.
Zamiana Dmowskiego na Narutowicza jest dość symboliczna.
Polska może być w pierwszej grupie. Tylko musi tego chcieć
Rozmowa z Aleksandrem Kwaśniewskim
Gdy myślę o pańskiej drodze i o pańskim pokoleniu, zawsze przypomina mi się opowiadana przez pana sytuacja. Gdy w roku 1974 przyjechał pan po wakacjach w Londynie na studia, zaczepił pana dr Kamiński, pytając: „Był pan w Londynie, zauważył pan, że doganiamy Zachód?”. A pan nie wiedział, co odpowiedzieć.
– To był mój pierwszy wyjazd na Zachód, w 1974 r. spędziłem prawie trzy miesiące w Londynie i pod Londynem. Doznałem szoku poznawczego, a rozmowa z dr. Kamińskim po powrocie stanowiła puentę. Kamiński był pod czterdziestkę, mógł ocenić Polskę gierkowską, porównać ją z wcześniejszą i powiedzieć, że się zbliżamy. Natomiast dla mnie, wrzuconego z realnego socjalizmu, nawet gierkowskiego, do wolnorynkowego ustroju Zjednoczonego Królestwa, był to absolutny wstrząs. Pojechałem tam na zaproszenie krewnego naszych znajomych z Białogardu, pana Józefa Dypka, robotnika, który pracował w fabryce Rovera, miał żonę Angielkę, a do Anglii trafił w czasie wojny; był z pokolenia mojego ojca. Jeździł samochodem, mieszkał w bardzo zadbanym segmencie z małym ogródkiem, podobnych segmentów na tej ulicy było zresztą mnóstwo. Teza o ustroju, który w centrum uwagi stawia klasę robotniczą, w zderzeniu z sytuacją robotnika brytyjskiego nie dała się w żaden sposób wytłumaczyć. To były dwa światy. Nie było tu czego dokładniej analizować. Szok pogłębił się parę miesięcy później.
Historia puka nam do drzwi
Bo pojechał pan do Moskwy.
– Nasza grupa studencka zorganizowała wyjazd sylwestrowy do Moskwy, Władimira i Suzdalu. Moskwa – hotel Intourist. Straszny był. Zamiast WC – stopy Lenina, czyli dziura w podłodze. Jeżeli oglądasz w roku 1974 Londyn i Moskwę, twoja podatność na propagandę o wyższości ustroju socjalistycznego nad innymi ustrojami zupełnie się rozmywa. Przepada. I w gruncie rzeczy od tamtego czasu cała postawa moja i mojego pokolenia krążyła wokół pytania: jak to zmienić? Co zrobić, żeby bardziej dogonić tych z Zachodu, a nie iść w stronę modelu, który nie był żadnym wzorem.
I się udało.
– Mam z tego powodu wielką satysfakcję. W Londynie byłem tyle razy, że nie jestem w stanie zliczyć. A gdy mnie pytają, w jakich hotelach tam mieszkałem, odpowiadam, że w wielu, także w tym najbardziej prestiżowym, w pałacu Buckingham. Bo składając oficjalną wizytę z żoną, mieszkaliśmy w Buckingham. Ale jest i innego rodzaju satysfakcja, ważniejsza: dzisiaj różnice między Warszawą a Londynem są naprawdę niewielkie, a niektóre są wręcz na korzyść Warszawy. To dopiero radość!
Spełniło się marzenie pańskiego pokolenia? Bo to przecież było marzenie pokoleniowe: przejść na tamtą stronę.
– Spełniło się w ogromnym stopniu. Powiem więcej: miałem – dzisiaj to widzę – naiwną nadzieję, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii. Dlaczego? Bo urodziłem się w 1954 r., czyli nawet fizycznie nie mogłem dotknąć stalinizmu. Polska PRL-owska była najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym, co miało znaczenie, ale przecież dała nam coś, co jest naprawdę ogromną zasługą tamtego ustroju – przyzwoite, więcej, niezwykle porządne wykształcenie. Gierek dał nam otwarcie granic. Mogliśmy zacząć ten świat zwiedzać. I kiedy byliśmy już w dobrym wieku, z tym dobrym PRL-owskim wykształceniem, z tym obejrzanym światem, z możliwością porównania i próbą zaadaptowania niektórych wzorców z zewnątrz, okazało się, że dokonuje się wielki przełom, w którym miałem satysfakcję wziąć istotny udział. Polska staje się demokratyczna, my robimy kariery – jedni polityczne, drudzy biznesowe, jeszcze inni dziennikarskie. Kraj się rozwija…
Jak powiedział Fukuyama, koniec historii! Jest wspaniale!
I nagle historia zapukała!
– Pierwszym sygnałem, że wizja pokolenia, które omija wszystkie wojny i rafy, może zostać zachwiana, był dla mnie covid. Stanowił pierwszy szok: ten świat nie jest tak poukładany i bezpieczny. A później nastąpił szok absolutny, czyli agresja rosyjska na Ukrainę. I wszystko się pozmieniało. Raz, mamy wojnę za granicą. Dwa, mamy miliony uchodźców. Trzy, cała architektura świata się zmienia. Na razie jesteśmy na etapie chaosu, a co z tego chaosu się urodzi, nie wiemy. I to nie musi być lepszy świat.
Donald Tusk mówi, że żyjemy w epoce przedwojennej.
– Choć trzeba dzisiaj zachowywać bardzo dużo realizmu, a nawet w niektórych sytuacjach trochę wyostrzać, to przecież tego scenariusza odrzucić się nie da. Jeśli ktoś by pytał 10 lat temu, czy Polsce grozi fizyczna, wojskowa, bezpośrednia konfrontacja, odpowiedź brzmiałaby „nie”. Tym bardziej że jesteśmy w NATO, a kto by się chciał bić z NATO… Do dziś uważam, że to jest najlepsza tarcza i że Putin, chociaż coraz starszy i coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, nie będzie się rzucał na NATO, bo nawet rzucenie się na Ukrainę nie przyniosło mu zwycięstwa szybko i łatwo, tylko krwawi. Jednak poczucie, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii, zostało mocno zachwiane.
Moje rozmowy z Putinem
Parokrotnie spotykał się pan z Władimirem Putinem. Rozmawialiście też o Ukrainie. Co zaskakujące, Putin myślał, że Ukraina to taki obszar, o który Polska rywalizuje z Rosją.
– Tymi kategoriami myślał! Podczas jednej z rozmów powiedział: Ukraina to walka dwóch imperiów. Pierwsze imperium przyszło mi do głowy natychmiast, a drugie… Już bardziej myślałem o Turcji. A on twardo o Polsce. Tłumaczyłem więc: nasze imperialne ambicje ustały wraz z końcem I Rzeczypospolitej, zresztą brutalnie przez was zdławione, to odległa historia. Ja tego nie widzę nawet w polskiej mentalności.
Tak to przedstawiałem.
Przekonał go pan?
– Nie wiem. Ale był to dla mnie praktyczny powód do przyjazdu, kiedy Leonid Kuczma poprosił mnie o pomoc w czasie pomarańczowej rewolucji. Dołączył się do tego Wiktor Juszczenko, od razu zacząłem dzwonić do Javiera Solany i Valdasa Adamkusa, żeby nie być samemu. Bo jak przyjadę sam, będzie to absolutne potwierdzenie tezy, że dwa imperia walczą o Ukrainę. Przyjechaliśmy we trzech, to była międzynarodowa misja, co miało sens. Natomiast gdy mówimy o Putinie, moja całkiem intensywna znajomość z nim przypadła na lata 2000-2005. To był Putin numer 1. Gdy patrzę dzisiaj na jego ewolucję i rozwój putinizmu jako swoistej ideologii, która organizuje to państwo, myślę, że musimy mówić o Putinie numer 4, a nawet numer 5.
Tak bardzo się zmienił?
– Putin numer 1 chciał rozmawiać i słuchać. W 2002 r. po inauguracji piłkarskich mistrzostw świata w Korei, wracając do Warszawy, zatrzymałem się w Moskwie. Rozmawialiśmy prawie cztery godziny! W cztery oczy, bez tłumacza, co wszyscy liderzy bloku poradzieckiego lubią. W obecności tłumacza są bardziej usztywnieni. Bo nie wiadomo… Putin już wtedy wyłożył mi, mówiąc wprost, główne cele, które chce osiągnąć. Pierwszy – odbudowanie silnej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej. To dla mnie cel oczywisty, każdy przywódca chce budować silną pozycję swojego państwa. A drugi cel to odbudować silną Rosję. No, jak słyszysz Wielikaja Rossija i jak jeszcze on powiedział, z kogo czerpie i kogo uważa za największych przywódców w historii tego kraju, czyli Piotra Wielkiego, Katarzynę Wielką i Iosifa Wissarionowicza, to wiemy, o jaką wielką Rosję chodzi! O wielką Rosję imperialną. A skoro on mówi o wielkiej Rosji, to Ukraina jest tu kluczowa, bo wielkiej Rosji bez Ukrainy zbudować się nie da. To oczywiście też oznacza, że w strefie rosyjskich wpływów są Białoruś, Kaukaz, Mołdawia, Azja Centralna… Ale Ukraina jest kluczowa.
Zatem już wtedy chciał ją podporządkować.
– To było jego marzenie. Ale później przyszła pomarańczowa rewolucja, która stanowiła dla niego szok. Uznał, że jeśli w Kijowie ulica może wymóc uczciwe wybory i zmiany polityczne, to oczywiste jest, że podobnie może być w Moskwie. I od roku 2004, od pomarańczowej rewolucji, marzenie Putina staje się planem Putina. Ten plan stara się on konsekwentnie realizować. Poprzez umocnienie wpływów politycznych na Ukrainie, poprzez prorosyjskie partie, poprzez odpychanie Kijowa od kontaktów z Zachodem. A od 2014 r., od Majdanu, od aneksji Krymu i Donbasu, zaczyna się już obsesja. Rezultatem owej obsesji jest ta wojna, absolutnie bezrozumna.
Gdyby Putin chciał mieć Ukrainę w strefie swoich wpływów, to metody soft power dałyby nieporównanie większy efekt. A tak tworzy podstawy do konfliktu ukraińsko-rosyjskiego na pokolenia. Bo nawet jeśli którego dnia – mam nadzieję, że tak się nie stanie – będzie miał całą Ukrainę w swojej strefie wpływów, to będzie ją miał razem z terroryzmem, partyzantami, wrogimi aktami i niską efektywnością pracy. Z niewolnika nie będzie miał przyjaciela. Duch ukraiński, który wzmocnił się za sprawą agresji Putina, będzie już stałym elementem.
I Zachód, i Rosja zmarnowały swój czas
Książki z gwarancją poziomu i 11 120 tytułów na koncie
Czytelnik ma 80 lat
Wojna jeszcze trwała, gdy w październiku 1944 r. w Lublinie powstała Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik. Była to jedna z pierwszych decyzji nowej władzy, która od początku za swój cel uznała także demokratyzację kultury, ułatwienie szerokim rzeszom obywateli dostępu do kultury wysokiej. I w zrujnowanym kraju, gdy ciągle jeszcze trwała wojna, zaczęto wydawać masowo książki.
Temu właśnie miał służyć Czytelnik, po kilku miesiącach przeniesiony do Łodzi, a od 1945 r. działający w Warszawie. Już w tymże roku ukazały się wznowienia powieści Sienkiewicza i Żeromskiego, próbujące zaspokoić ogromny po wojnie głód polskiej książki. Jednocześnie publikowano nowe utwory, będące świadectwem przeżyć wojennych, takie jak „Krata” Poli Gojawiczyńskiej, „Dymy nad Birkenau” Seweryny Szmaglewskiej, „Noc” Jerzego Andrzejewskiego, „Z kraju milczenia” Wojciecha Żukrowskiego. Już w 1946 r. ukazały się 123 książki w łącznym nakładzie niemal 2 mln egzemplarzy.
Jednak Czytelnik stał się wkrótce instytucją znacznie poważniejszą niż typowe wydawnictwo książkowe. Był to prawdziwy koncern wydający także dzienniki i czasopisma („Życie Warszawy”, „Dziennik Polski”, „Szpilki”, „Kuźnicę”, „Przekrój”, „Przyjaciółkę” i wiele innych) oraz podręczniki szkolne, prowadzący drukarnie, biblioteki i księgarnie. Krótko mówiąc, starał się robić wszystko, co potrzebne do „zaspokojenia potrzeb kulturalnych mas pracujących”. Tak błyskawiczny rozwój zapewne nie byłby możliwy, gdyby nie pojawił się Jerzy Borejsza, założyciel i pierwszy prezes Czytelnika (1944-1948) oraz spiritus movens ówczesnej polityki kulturalnej; jak pisał Miłosz w „Roku myśliwego”, „władca udzielny prasy i literatury”, który stworzył „swoje państwo w państwie”.
Borejsza starał się przyciągnąć do Czytelnika (i pośrednio do nowej władzy) znanych pisarzy, którzy autorytet zdobyli w 20-leciu międzywojennym, również tych, którzy przebywali na emigracji. I to mu się udało. Wśród autorów, których książki zaczęły się ukazywać w masowych, wcześniej niewyobrażalnych nakładach, szybko znaleźli się Maria Dąbrowska i Zofia Nałkowska, Julian Tuwim i Konstanty Ildefons Gałczyński, Jarosław Iwaszkiewicz i Czesław Miłosz („Byłem w jego stajni, wszyscy byliśmy”). Równolegle Czytelnik umożliwiał publikacje pisarzom młodym i początkującym, którzy nieraz stawali się jego autorami i wiązali się z oficyną na Wiejskiej na długie lata. Wymienić tu można Tadeusza Konwickiego, Kazimierza Brandysa, Igora Newerlego, Juliana Stryjkowskiego, Bohdana Czeszkę i wielu innych.
Borejsza stał się symbolem „łagodnej rewolucji” (określenie z jednego z jego artykułów), polityki kulturalnej otwartej, starającej się przyciągać, nie odpychać, rozumiejącej twórców, ich ambicje i potrzeby. Ale ta rewolucja trwała zaledwie kilka lat. Usztywnienie kursu politycznego osłabiło pozycję Borejszy, doprowadziło do odsunięcia go od kierowania Czytelnikiem. Ponadto zdarzył mu się fatalny wypadek samochodowy, którego skutki niewątpliwie przyśpieszyły jego śmierć (1952).
Stopniowo imperium Czytelnika kurczyło się. Literaturę popularnonaukową przejęło wydawnictwo Wiedza Powszechna
Którędy wyciekł tajny referat Chruszczowa?
W założeniu „tajny” stał się tajemnicą poliszynela, numerowane broszurki z jego treścią krążyły po kraju
25 lutego 1956 r., w ostatnim dniu obrad XX Zjazdu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego w Moskwie, na zamkniętym posiedzeniu bez delegacji zagranicznych, I sekretarz Komitetu Centralnego Nikita S. Chruszczow wygłosił niezapowiedziany w programie zjazdu obszerny referat „O kulcie jednostki i jego następstwach”, potępiający zbrodniczy terror panujący pod rządami Józefa Stalina. Zapoczątkował w ten sposób pierwszą fazę destalinizacji.
Trwała ona krótko, ale miała poważne konsekwencje dla Związku Radzieckiego i państw bloku radzieckiego, a także dla ruchu komunistycznego. Referat, traktowany jako tajny, bardzo szybko nabrał wielkiego rozgłosu w całym świecie. W Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich był czytany na zebraniach aktywu partyjnego. Kierownictwa partii komunistycznych z państw bloku otrzymały tekst bez prawa publikacji, ale ze zgodą na zapoznanie „aktywu”. Delegacje zachodnich partii komunistycznych, obecne na zjeździe, zostały o treści referatu poinformowane, tekstu jednak nie otrzymały. Prasa światowa stosunkowo szybko dowiedziała się o wydarzeniu; już po dwóch tygodniach relacjonowała rewelacje Chruszczowa, pełny tekst referatu został opublikowany przez amerykański Departament Stanu USA na początku czerwca. Trochę wcześniej, bo już w maju, w języku polskim referat nadało Radio Wolna Europa i w tzw. akcji balonowej był on masowo ekspediowany do Polski w postaci małej broszurki. Dość powszechnie się sądzi, że tekst referatu Chruszczowa „wyciekł” do amerykańskich służb propagandowych z Polski. Jest to bardzo prawdopodobne, choć źródłowo wciąż niepotwierdzone.
Niniejszy tekst pochodzi z II tomu zbioru prac prof. Andrzeja Werblana pt. Prawda i realizm, wydanego przez „Przegląd”.
Na co choruje polska lewica?
Posłanka Żukowska walczy z gen. Jaruzelskim
To tylko z pozoru drobna sprawa – ot, kłótnia w mediach społecznościowych. W istocie jednak to objaw ciężkiej choroby. Politycznej.
Wszystko zaczęło się od wydrukowanego w „Gazecie Wyborczej” eseju prof. Andrzeja Romanowskiego, poświęconego gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu. To tekst wygłoszony przez profesora podczas niedawnej konferencji zorganizowanej w 10. rocznicę śmierci Generała. Krzysztof Janik, organizator konferencji, pisał na Facebooku: „To tekst wygłoszony na niedawnej konferencji, który zresztą ukaże się drukiem w materiałach pokonferencyjnych. Jego dawny przeciwnik polityczny usiłuje – nie zmieniając swego krytycznego stosunku wobec Generała – zrozumieć Jego decyzje i postępowanie. Kim był Jaruzelski na początku i na końcu swojego życia?”.
Odpowiedziała na to na portalu Elona Muska Anna Maria Żukowska. Brzmi to tak: „Był karierowiczem, który robił czystkę antysemicką w wojsku, dławił Praską Wiosnę i który wprowadził stan wojenny niezgodnie z konstytucją. Autor zaczyna od romantyzowania jego szlacheckiego pochodzenia. Że w GW? Nie dziwi. To ona zbudowała jego jasną legendę”.
Człowiek to czyta i oczy przeciera. Bo to na serio? Tyle ma do powiedzenia o gen. Wojciechu Jaruzelskim Anna Maria Żukowska? Tyle rozumie? Nie zdaje sobie sprawy, że takimi wpisami kompromituje i siebie, i własną partię?
Szkalować Generała można z dwóch powodów. Albo z kompletnej ignorancji, nieuctwa, niezrozumienia polskiej historii i polskiej polityki, albo z politycznego interesu. Oczywiście w przypadku Anny Marii Żukowskiej ten pierwszy powód nasuwa się sam, Żukowska nie wie, co czyni, to wiele wyjaśnia. W polskiej polityce nie jest zbyt długo, ale w tym czasie dała się poznać jako autorka głupich i skandalizujących komentarzy. Jest z tego znana, nic więc dziwnego, że w ostatnich wyborach do Sejmu, mimo że była warszawską dwójką (za Adrianem Zandbergiem), przeskoczyła ją startująca z numeru czwartego Dorota Olko.
Ale rzecz jest poważniejsza niż deficyty intelektualne jednej posłanki. Nie zapominajmy, że
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Punkty za pochodzenie
Otwarcie uczelni dla dzieci chłopskich i robotniczych
Dr Agata Zysiak – socjolożka specjalizująca się w socjologii historycznej, studiach nad Europą Wschodnią oraz modernizacją i mobilnością społeczną. Pracuje w Research Center for the History of Transformations (RECET) na Uniwersytecie Wiedeńskim oraz w Instytucie Socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. Jej książka „Punkty za pochodzenie. Powojenna modernizacja i uniwersytet w robotniczym mieście” (2016) zdobyła wiele nagród w konkursach na książki historyczne. W USA ukazało się nowe wydanie dla anglojęzycznego czytelnika „Limiting Privilege. Upward Mobility Within Higher Education in Socialist Poland” (2023)
Dlaczego władze Polski Ludowej zdecydowały się na wprowadzenie w rekrutacji na studia takiego instrumentu jak punkty za pochodzenie?
– Punkty za pochodzenie wprowadzono w połowie lat 60. XX w., ale już w latach 40. i 50. władza dążyła do tego, by dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich stanowiły znaczący odsetek studentów. Na zbyt dużą elitarność w zdobywaniu wiedzy, szczególnie na poziomie wyższym, zwracano uwagę już w międzywojniu, i to w wielu środowiskach, nie tylko lewicowych, ale i ludowych czy nauczycielskich. Rewolucja społeczna, która dokonała się w Polsce w trakcie II wojny światowej i po 1945 r., przyśpieszyła pewne zmiany w strukturze studiujących, umożliwiła przedefiniowanie społeczeństwa i wizji uniwersytetu.
Warto zauważyć, że punkty za pochodzenie były elementem większego procesu zachodzącego nie tylko w Europie Środkowej, bo postulaty otwarcia uniwersytetów i bardziej egalitarnej edukacji pojawiały się również na Zachodzie, choćby w Wielkiej Brytanii przy okazji debaty wokół tzw. uniwersytetów czerwonej cegły. Punkty nie były więc jedynie pomysłem związanym z PRL czy z państwowym socjalizmem, choć na pewno są symbolem wizji społeczeństwa, którą nowa, powojenna Polska miała wdrażać.
Skoro tak, to dlaczego władza ludowa tak późno wprowadziła punkty za pochodzenie?
– Najpierw uściślijmy znaczenie tego pojęcia. To nic innego jak punkty rekrutacyjne, które zresztą stosujemy do dzisiaj, bo przecież obowiązuje punktacja przy zdawaniu na studia – kluczowe jest to, za co się je przyznaje. W III RP punkty za pochodzenie niesłusznie stały się określeniem zabarwionym negatywnie, jedną ze zbitek pojęciowych mających dyskredytować PRL. Punkty za pochodzenie wprowadzono, kiedy stalinowskie reformy, które oczywiście miały tę samą logikę, czyli szersze otwarcie uczelni dla klas ludowych, nie przynosiły oczekiwanych efektów. Gdy po odwilży liczne badania socjologów wykazały, że edukacja na poziomie wyższym znowu stała się bardziej elitarna.
Na czym polegała próba podwyższenia w czasach stalinowskich udziału studentów z ludowym rodowodem?
– Logika działania w procesie rekrutacji już od pierwszych lat powojennych była taka: trzeba patrzeć na pochodzenie społeczne kandydatów na studia, jaki zawód ma ich ojciec, skąd się wywodzą – z dużych miast czy z prowincji. Władza postulowała radykalne zwiększenie liczby studentów z klas ludowych. W prasie przekonywano, że nawet dziewczyna spod Łowicza może pomyśleć o pójściu na uczelnię, że jest to w ogóle do wyobrażenia. Zapewniano, że w powojennej Polsce będzie praca dla ludzi wykształconych. Wskazywano, że to bezpieczna droga życiowa. Ty, dziecko robotnicze, dziecko chłopskie, możesz nam zaufać i zaryzykować kolejne lata edukacji, bo dostaniesz wsparcie, stołówkę, miejsce w akademiku, a przede wszystkim zatrudnienie w przyszłości.
Duch strategicznego partnerstwa
Premier Indii w Polsce
Narendra Modi w Warszawie! To była historyczna wizyta. Tak ją przedstawiano w mediach, podkreślając, że to pierwsza wizyta premiera Indii w Polsce od 45 lat. Na tym relacja się kończyła. Ewentualnie uzupełniano ją informacją, że odbyła się w 70. rocznicę nawiązania stosunków dyplomatycznych między naszymi państwami. I cytowano premiera Modiego: „Z tej okazji postanowiliśmy podnieść nasze relacje do poziomu partnerstwa strategicznego. Relacje między Indiami a Polską opierają się na wspólnych wartościach, takich jak demokracja i praworządność”.
Uzupełnijmy te lakoniczne informacje. Historia stosunków polsko-indyjskich nie zaczyna się dziś. Były już one kiedyś bliskie, a towarzyszyły temu intensywne kontakty gospodarcze. Bardziej intensywne niż obecnie.
Gwoli przypomnienia, rządy obu państw nawiązały stosunki dyplomatyczne 30 marca 1954 r. na szczeblu ambasad. Już rok później, w 1955, oficjalną wizytę w Polsce złożył pierwszy premier Indii Jawaharlal Nehru. W 1967 r. składała wizytę w Polsce Indira Gandhi. A 12 lat później, w 1979 r., kolejny premier Indii – Morarji Desai. Były też rewizyty: w 1977 r. w Indiach przebywał I sekretarz KC PZPR Edward Gierek, a w 1985 r. Wojciech Jaruzelski.
Bliskie kontakty były nieprzypadkowe. Oba państwa łączyła współpraca polityczna, Warszawie na niej zależało, dawała nam głęboki oddech i budowała naszą pozycję w świecie. Oba kraje współpracowały też gospodarczo i w dziedzinie tzw. produkcji specjalnej. W czasach PRL wyrobiliśmy sobie w Indiach dobrą markę. Polskie firmy wybudowały tam m.in. 12 elektrowni węglowych, 13 kopalń itd. Energetyka, górnictwo, przemysł stoczniowy, kolejnictwo, hutnictwo, wiercenia studni, zbrojeniówka – tu współpraca znakomicie się rozwijała. Wszystko to gwałtownie zahamowało po roku 1989. W 2000 r. polski eksport do Indii był dużo niższy niż w 1989 r.
Oficjalne kontakty stawały się zaś raczej protokolarne. W 1994 r. w Indiach przebywał prezydent Lech Wałęsa, w 1998 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski. W 2009 r. Polskę odwiedziła prezydent Pratibha Patil, a w 2017 r. wiceprezydent Indii Mohammad Hamid Ansari. Dodajmy, że we wrześniu 2010 r. wizytował Indie premier Donald Tusk.
Miejmy świadomość, że dziś Indie to najludniejszy kraj świata. Ich tempo rozwoju gospodarczego jest wyższe niż Chin. Według prognoz MFW w 2024 r. wzrost PKB w Indiach będzie wynosił 6,7-7%, a w Chinach – 4,6%. W 2028 r. Indie mają wyprzedzić gospodarczo Japonię i Niemcy (Wielką Brytanię już przegoniły), co da im trzecie miejsce na świecie, po Stanach Zjednoczonych i Chinach. Dodajmy wagę polityczną – Indie to lider światowego Południa. A Polska?
To dobrze, że Polska dostrzegła wreszcie Indie i że dokument o strategicznym partnerstwie zawiera też listę działań. Dopiszmy do niej jeden punkt – Polska musi mieć ambasadora w New Delhi. Bo od marca 2023 r. go nie mamy.
Pokolenie ustrojowej transformacji
Tempo wzrostu dochodu narodowego w latach 1945-1989, w PRL, której obraz jest przez prawicową propagandę zakłamywany, było wyższe niż w 35-leciu po 1989 r.
Historia się dzieje. Dla Polski takim historycznym pasmem wydarzeń był rok 1989 z obradami Okrągłego Stołu, wyborami parlamentarnymi i desygnowaniem premiera Tadeusza Mazowieckiego dokładnie 35 lat temu. Był to przełom polityczny, który umożliwił po niekonsekwentnych prorynkowych reformach systemu państwowego socjalizmu nieodwracalne pchnięcie do przodu procesu transformacji ustrojowej – liberalizacji politycznej i gospodarczej, które wiodły do demokracji i gospodarki rynkowej. Podczas epokowych przemian ustrojowych mamy do czynienia z dialektyką ciągłości i zmiany, o czym trzeba pamiętać, aby dobrze pojąć istotę wielkiej zmiany.
Spuścizna państwowego socjalizmu.
Pokolenie temu liderem prorynkowych reform i choć ograniczonej, to jednak również politycznej liberalizacji była Polska. Szczególnie w drugiej połowie lat 80. stworzono relatywnie korzystne w porównaniu z innymi krajami socjalistycznymi warunki startu do przyśpieszenia transformacji, której symptomy zrodziły się już wcześniej. Przedsiębiorstwa państwowe i spółdzielcze miały rosnący zakres autonomii; nie była to jeszcze gospodarka rynkowa, ale na pewno już nie była to gospodarka centralnie planowana. Po wyłączeniu z uprzednio funkcjonującego jako monobank Narodowego Banku Polskiego sieci dziewięciu banków i ich skomercjalizowaniu działał zdecentralizowany system bankowy. Zliberalizowany został w pełni dla ludności, a częściowo dla przedsiębiorstw rynek walutowy. Wartościowo biorąc, od lata 1989 r. ponad połowa towarów nabywanych przez gospodarstwa domowe była sprzedawana po cenach wolnych. Istniało prawo regulujące dopływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych, prawo antymonopolowe oraz regulacje dotyczące upadłości firm. Polska była członkiem General Agreement on Tariffs and Trade (GATT), poprzednika Światowej Organizacji Handlu (WTO), a od 1986 r. stała się pełnoprawnym członkiem Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ponad połowa obrotów handlu zagranicznego dokonywała się poprzez wymianę towarową z Zachodem. Nie mniej niż 20% dochodu narodowego wytwarzał sektor prywatny – indywidualne rolnictwo oraz rzemiosło i drobna wytwórczość, które obecnie określa się jako przedsiębiorstwa małe i średnie (MŚP).
Tak zaawansowaną decentralizacją i deregulacją oraz zasięgiem prywatnego sektora nie mógł wtedy pochwalić się żaden kraj socjalistyczny. Znaczenie rynkowych reform poprzedzających powstanie pierwszego posocjalistycznego rządu historyk Tomasz Kozłowski postrzega wręcz jako kluczowe dla późniejszych przemian: „Rząd Rakowskiego miał już przygotowany plan. Obejmował on: liberalizację; prywatyzację (w tym stworzenie spółek akcyjnych oraz giełdy!); pozyskiwanie zachodnich inwestycji; drastyczną walkę z inflacją m.in. poprzez zahamowanie wzrostu dochodów realnych; likwidację nierentownych przedsiębiorstw, a nawet całych branż (…). Gdyby historia potoczyła się inaczej, premier Rakowski, wicepremier Sekuła oraz prezydent Jaruzelski przeszliby do historii jako twórcy kapitalistycznej gospodarki w Polsce”. Wypada tu dodać ówczesnego ministra finansów Andrzeja Wróblewskiego, który również był głęboko zaangażowany we wdrażanie zmian prorynkowych.
Zarazem sytuacja była niesprzyjająca ze względu na największą pośród państw socjalistycznych skalę inflacji cenowo-zasobowej. Syndrom shortageflation, jak to nazwałem w literaturze anglojęzycznej, był szczególnie dotkliwy, co stawiało liberalizację gospodarki i politykę stabilizacyjną przed poważnymi problemami. To wszakże nie brak woli i kompetencji rządów lat 80. doprowadził do opłakanej sytuacji gospodarki w końcu tamtego dziesięciolecia, ale zimne wojny: ta polska domowa i ta światowa. Zarówno mocarstwa zachodnie, które nałożyły na Polskę sankcje gospodarcze po wprowadzeniu stanu wojennego w końcu 1981 r., jak i wewnętrzna antyrządowa opozycja konsekwentnie stosowały zasadę „im gorzej, tym lepiej”. Blokując pożądane reformy, sprzyjało to dalszemu strukturalnemu erodowaniu systemu państwowego socjalizmu. Uginał się on coraz bardziej nie tylko pod ciężarem własnej nieudolności i nieumiejętności dostosowania się do wyzwań nabierającego rozpędu procesu globalizacji, lecz także wskutek celowego osłabiania przez antysystemowe siły wewnętrzne i zewnętrzne. Przełom polityczny 1989 r. zmienił sytuację zasadniczo; co wcześniej było niewykonalne, stało się możliwe. Nic przeto dziwnego, że we wszystkich ministerstwach, poczynając od najważniejszego Ministerstwa Finansów, sięgnięto do szuflad, by wyciągnąć zalegające tam propozycje programowe. Po odkurzeniu wiele z nich teraz już mogło się przydać.
Zgubne doktrynerstwo.
Niestety, ewidentna przesada w ostrości pakietu stabilizacyjnego miast ograniczyć skalę wzrostu cen, wpierw ją znacznie przyśpieszyła. W rezultacie wychodzeniu z gospodarki niedoborów towarzyszyła slumpflacja; głębokie załamanie produkcji sprzęgło się z galopującą inflacją przeradzającą się w hiperinflację. Mimo że w końcowych miesiącach 1989 r. tempo wzrostu cen już spadało, tzw. szokowa terapia radykalnie odwróciła tę tendencję na początku 1990 r. Minister finansów i jego doradcy zapewniali, że inflacja w ujęciu miesiąc do poprzedniego miesiąca już po kwartale wyniesie zaledwie 1%; stało się tak dopiero po siedmiu latach. Rząd obiecywał krótkotrwałą, jednoroczną recesję wynoszącą 3,1%; trwała trzy lata (12 kwartałów od drugiej połowy 1989 r., kiedy to Solidarność przejęła władzę, do pierwszego półrocza 1992 r.) i PKB spadł w sumie o niemal 20%. Bezrobocie, które po osiągnięciu pułapu 400 tys. według rządowych zapowiedzi miało już nie rosnąć, przekroczyło 2,5 mln i zaczęło spadać dopiero po czterech latach dzięki wdrażaniu „Strategii dla Polski”. Wskutek dwóch lat walki metodą „terapii szokowej” z inflacją cenowo-zasobową dochód narodowy był o jedną piątą mniejszy (produkcja przemysłowa o prawie jedną trzecią), a ceny prawie 12-krotnie wyższe!
Kluczowe dla uruchomienia transformacji ustrojowej pełną parą były przeobrażenia 1989 r., jednakże coś ważnego działo się w tej materii już wcześniej. Konsekwentnie jednak odróżniam reformy gospodarki socjalistycznej od zwrotu ku gospodarce kapitalistycznej. Do 1989 r. chodziło o możliwe w tamtych realiach społecznych i geopolitycznych urynkowienie gospodarki, o stworzenie swego rodzaju socjalizmu rynkowego czy też, jak kto woli, rynku socjalistycznego. To był okres reform systemowych – nie wszędzie, na pewno nie w Albanii czy w Rumunii albo daleko od Europy, w Mongolii czy na Kubie – a nie transformacji polegającej na jakościowym przejściu ze starego do nowego ustroju.
Sytuacja komplikuje się ze względu na nieostrość pojęć, jakimi się posługujemy. Przy Okrągłym Stole zależało nam – przynajmniej ja tak to rozumiałem, a na pewno również Jacek Kuroń i niektórzy ekonomiści z kręgów Solidarności, w tym profesorowie Jan Mujżel i Witold Trzeciakowski, współprzewodniczący obrad sekcji ekonomicznej – na znalezieniu sposobów przejścia do społecznej gospodarki rynkowej. Nie bez powodu stwierdzenie o takich ambicjach politycznych znalazło się w wystąpieniu sejmowym premiera Mazowieckiego 12 września 1989 r. W pierwszym przemówieniu – zaraz po desygnacji na stanowisko premiera, a jeszcze przed powołaniem rządu – nie użył tego terminu, mówiąc: „Długofalowym strategicznym celem poczynań rządu będzie przywrócenie Polsce instytucji gospodarczych od dawna znanych i sprawdzonych. Rozumiem przez to powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów. Polski nie stać już na ideologiczne eksperymenty”. Niestety, wkrótce potem jego rząd podjął eksperymenty w postaci „terapii szokowej”, która miała stworzyć w istocie neoliberalną gospodarkę kapitalistyczną. Ekonomiczne straty poniesione w rezultacie tego eksperymentu były ogromne, a polityczne koszty poniósł wkrótce sam Mazowiecki, przegrywając wybory prezydenckie w 1990 r. i podając się do dymisji.
Witold Kieżun formułuje jednoznaczną opinię o faktycznym winowajcy tej dymisji, Leszku Balcerowiczu – który był odpowiedzialny za politykę gospodarczą w rządzie Mazowieckiego – zarzucając mu, że „(…) należał do grupy kapitalistycznie »zindoktrynowanych« w ramach programu United States Information Agency dla młodych partyjnych naukowców, którym umożliwiono studia w USA”. (Ten przytyk o partyjności zapewne wiąże się z wcześniejszą pracą Balcerowicza w Instytucie Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej). Akurat tu przesadza, nie trzeba było bowiem wyjeżdżać po nauki do USA, aby ulec neoliberalnej czy wręcz libertariańskiej ideologii. Inni też wyjeżdżali i nie dali się jej zauroczyć. Nie lekceważąc bynajmniej wpływu zachodnich kręgów politycznych, intelektualnych i naukowych na sposób myślenia niejednego polskiego ekonomisty czy luminarza innych nauk społecznych, powiedzmy sobie, że nadwiślańskie doktrynerstwo i neoliberalny dogmatyzm były zasadniczo domowego chowu.
Przychodzimy, odchodzimy
Wieczorem 22 lipca 2024 r. w Szczecinie zmarł Andrzej Milczanowski. Następnego dnia fakt ten odnotowały wszystkie ważniejsze serwisy informacyjne. Większości Polaków, zwłaszcza młodszego pokolenia, nazwisko to z niczym już się nie kojarzyło. Nic dziwnego. Od niemal 30 lat Andrzej Milczanowski nie był obecny ani w polityce, ani w debacie publicznej. Po odejściu w 1995 r. z funkcji ministra spraw wewnętrznych wrócił do Szczecina, gdzie najpierw prowadził wspólnie z żoną kancelarię notarialną, później, zmagając się z różnymi poważnymi chorobami, korzystał z zasłużonej emerytury. Niektórym, zwłaszcza reprezentującym starsze pokolenie, nazwisko ministra Milczanowskiego kojarzyło się najwyżej z kontrowersyjną i na dobrą sprawę do końca niewyjaśnioną aferą „Olina”.
Mało kto już pamięta, jak ważną postacią początków III Rzeczypospolitej był Andrzej Milczanowski. Jak wielkie zasługi położył przy tworzeniu wywiadu i kontrwywiadu suwerennej Polski. Chodzi nie tylko o organizację tych służb, ale także, a może nawet przede wszystkim, o tworzenie ich nowej orientacji, o budowanie etosu. W ostatnich latach wielu ludzi przypisywało sobie udział w tworzeniu tych służb. Czasem tylko subiektywnie wyolbrzymiając i przeceniając swoje zasługi, co można jeszcze po ludzku zrozumieć i wybaczyć albo najwyżej skwitować uśmiechem politowania. Gorzej, gdy te zasługi przypisywano sobie, umniejszając lub zgoła ignorując osiągnięcia takich ludzi jak Milczanowski. A prawda jest taka, że to Andrzej Milczanowski był głównym twórcą, organizatorem, a później szefem Urzędu Ochrony Państwa.
Między Lublinem a Londynem
Manifest ogłoszony 22 lipca 1944 r. wyraźnie wskazywał, że celem PKWN jest odbudowa Polski, a nie włączenie jej do sowieckiego imperium.
Lublin trzykrotnie był miejscem kluczowych wydarzeń w polskiej historii. Po raz pierwszy w 1569 r., gdy na sejmie lubelskim doszło do zawarcia ścisłej unii polsko-litewskiej, przeforsowanej przez króla Zygmunta Augusta. Po raz drugi w listopadzie 1918 r., gdy w Lublinie utworzono Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej – pierwszy gabinet II Rzeczypospolitej, kierowany przez przywódcę galicyjskich socjalistów Ignacego Daszyńskiego. I wreszcie trzeci raz – w drugiej połowie 1944 r., gdy Lublin stał się pierwszą stolicą nowej Polski, odbudowanej na terenach wyzwalanych spod niemieckiej okupacji.
„Rząd lubelski” – takiej nazwy, chcąc podkreślić jego nieprawomocność, a pewnie i gorszość wobec „prawowitego rządu RP na wychodźstwie” czy też „rządu londyńskiego”, używa się dziś w antykomunistycznej polityce historycznej. Londyn brzmi bowiem o wiele lepiej niż prowincjonalny Lublin, bardziej światowo i zachodnio. Jednak rzeczywistość historyczna była inna, to w Lublinie odradzała się prawdziwa Polska, która swoją prawomocność budowała siłą faktów dokonanych. Prawdziwa, bo obejmująca polską ziemię i zamieszkującą na niej ludność, a nie tylko bezsilną i w gruncie rzeczy tragiczną, choć bez wątpienia patriotyczną emigrację na Zachodzie.
Wybór Lublina na siedzibę władz tej nowej Polski nie był przypadkowy. Trudno powiedzieć, czy Stalin – od którego w tamtym czasie zależały dalsze losy naszego kraju – znał tradycję unii lubelskiej i rządu Daszyńskiego, ale z całą pewnością znał geografię i wiedział, że Lublin to pierwsze duże miasto na zachód od linii Curzona, która miała być nową granicą polsko-radziecką. Warto przy okazji wspomnieć, że granicy tej nie wymyślili moskiewscy komuniści. Jej nazwa pochodzi od nazwiska brytyjskiego ministra spraw zagranicznych George’a Curzona, który w lipcu 1920 r. zaproponował linię demarkacyjną pomiędzy wojskami polskimi i bolszewickimi, biorąc za podstawę zachodnią granicę zaboru rosyjskiego po III rozbiorze Polski. Brytyjska geneza tej linii niewątpliwie pomogła Stalinowi w uzyskaniu jej akceptacji przez Churchilla w 1943 r. i od tego czasu było oczywiste, że przyszła Polska na wschodzie będzie się zaczynała od Bugu.
20 lipca 1944 r. tę właśnie rzekę przekroczyły wojska 1. Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej, a wraz z nimi pierwsze jednostki 1. Armii Polskiej w ZSRR. Tego samego dnia odbyło się w Moskwie zebranie „Polaków Stalina”, czyli przedstawicieli Krajowej Rady Narodowej i Związku Patriotów Polskich, oraz władz radzieckich w celu ukonstytuowania Delegatury KRN dla terenów wyzwolonych. Ostatecznie jednak z woli Stalina przyjęto nazwę Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego na wzór analogicznych tymczasowych organów władzy we Francji (pod przywództwem gen. de Gaulle’a) i we Włoszech.