Tag "sport"
Szybowcem nad K2
Pokazaliśmy z kolegami, że latanie nad Karakorum jest możliwe, i to właściwie codziennie
Sebastian Kawa – wielokrotny mistrz świata w szybownictwie, entuzjasta gór i latania eksploracyjnego. W tym roku zrezygnował z walki o kolejny złoty medal. Zebrał ekipę, zapakował pożyczony szybowiec do pożyczonego samochodu i wyruszył w liczącą 9 tys. km drogę do Pakistanu.
Jak zaczęła się fascynacja szybownictwem?
– Wychowywałem się na lotnisku, bo mój tata latał na szybowcach, uprawiał akrobacje samolotowe, a także zrzucał skoczków spadochronowych. Letni czas z mamą spędzałem najczęściej tam. Pamiętam wielkie hangary w Gliwicach, w których układano szybowce niczym puzzle. Można było pod nimi się przeciskać i chować. Ten klimat od zawsze mi się podobał. Gdy tata był w powietrzu, całe popołudnia słuchałem opowieści lotników czekających na swoją kolejkę lotów. Chciałem robić to samo, co tata.
Zaczynał pan jednak od żeglarstwa.
– Przeszedłem drogę juniora od klasy Optimist, potem Cadet i 420. A zaczęło się od tego, że pływaliśmy na omedze z tatą na Jeziorze Żywieckim, jak miałem kilka lat. Gdy byłem mały, przeprowadziliśmy się z Zabrza do Międzybrodzia Żywieckiego, więc jezioro było pod nosem. Później zapisałem się do klubu Neptun FSM Bielsko-Biała.
Żeglowanie pomogło w karierze pilota?
– Technicznie niewiele, ale jeśli chodzi o kwestie psychologiczne w sporcie, to jasne, że tak. Nieważne, jaki sport się uprawia, zasady wszędzie są podobne: walka ze stresem, wyznaczanie sobie celów i ich realizacja. Obowiązuje zasada: chcę wygrać i do tego dążę, co nie zawsze jest oczywiste, szczególnie gdy jest się dzieckiem. Zawodnika zrobili ze mnie właśnie w klubie żeglarskim Neptun FSM Bielsko-Biała. To zasługa naszego trenera Zygmunta Leśniaka.
Odnosił pan sukcesy?
– Pierwszy sukces to mistrzostwa Polski na jeziorku w Przeczycach w Zawodach Ligi Obrony Kraju. Było to wielkie zaskoczenie, bo nasz klub pojechał tam zobaczyć, jak jest na takich zawodach, tymczasem ja wygrałem w optymistach. Trochę przechytrzyłem zawodnika, z którym ostatecznie walczyłem o pierwsze miejsce. Udawałem, że płyniemy razem, a potem odbiłem dookoła zakotwiczonego jachtu i kolega został na zawietrznej. Dzięki temu wygrałem. Mówimy tu o dzieciach z drugiej klasy podstawówki.
Co sprawia, że jest się dobrym pilotem? Cechy osobowości, doświadczenie, a może główną rolę gra intuicja i przewidywanie warunków?
– Myślę, że potrzeba wszystkiego po trochu: woli walki, umiejętności kalkulowania, doświadczenia, odporności psychicznej. Jesteśmy w powietrzu przez wiele godzin, a na zawodach przez dwa-trzy tygodnie. W locie trzeba podejmować wiele kluczowych decyzji, na które nie ma dużo czasu, więc trzeba to robić niejako automatycznie. Niektórzy zawodnicy latają za innymi, inni próbują znaleźć własną drogę w powietrzu. Wcale nie jest powiedziane, kto wygra. Szczególnie przy współczesnej technice, dzięki której widzimy wszystkich na ekranie komputera i wiemy, jakie mają warunki. Przez to ta dyscyplina trochę traci sens. Zamiast odczytywać chmury, latamy za innymi.
Jak wygląda trening w tym sporcie i przygotowywanie się do zawodów? Przecież nie jest to sport kondycyjny.
– Trochę jednak jest. Trzeba być w odpowiedniej formie, aby sobie poradzić z długotrwałymi lotami, z wysiłkiem w wysokich temperaturach w odległych miejscach i ze stresem. Na treningu przede wszystkim trzeba dobrze poznać rejon i zachodzące tam zjawiska meteorologiczne. Im więcej tej wiedzy jesteśmy w stanie sobie przyswoić syntetycznie, śledząc wcześniejsze zapisy lotów, tym lepiej, ale nic nie zastąpi latania na miejscu. Trzeba też trenować współpracę, mieć zgrany zespół, bo latanie we dwójkę jest dużo skuteczniejsze. Często musimy szybować na granicy przeciągnięcia i doskonałe zgranie z szybowcem, czucie tego, co się z nim dzieje, oraz automatyczne reakcje są bardzo ważne. Przeciągnięcie można porównać do poślizgu w zakręcie – jeszcze trochę i już się wyleci.
I zaczniemy spadać?
Na Szkotów bez Lewego
Lewandowski może jeszcze sprawić psikusa i odebrać za rok to, co mu się należało w 2020. Anulowanie wtedy Złotej Piłki było historycznym przekrętem, psiakrew, antypolskim!
Biję się w piersi nabrzmiałe od piwnych estrogenów. Przed miesiącem, przy okazji bojów naszej reprezentacji na Stadionie Narodowym, napisałem, że to dla nas mecze zupełnie bezstresowe, bo i tak do utrzymania się w elicie piłkarskiej Ligi Narodów wystarczy nam poradzić sobie ze Szkocją.
Otóż nie wystarczy – ta wstrętna UEFA postanowiła utrudnić nam sprawę zmianami regulaminowymi. Przedostatnie miejsce w tabeli daje prawo gry w wiosennych barażach z wylosowanym wiceliderem jednej z niższych grup.
Piszę te słowa, nie wiedząc, jak zakończyła się nasza podróż do Portugalii, porażki z góry nie zakładam, ale podejrzewam, że limit naszego fuksa na sto lat do przodu wyczerpał Jacek Krzynówek 8 września 2007 r., kiedy w ostatnich chwilach meczu oddał strzał rozpaczy, a piłka odbiła się od słupka i pleców bramkarza Ricardo.
Łatwo zatem nie będzie, zwłaszcza że Michał Probierz to jeden z tych trenerów, którzy lubią odpuszczać. Odpuszczamy puchary, aby skupić się na lidze. Odpuszczamy Ligę Narodów, aby skupić się na eliminacjach mundialu (może lepiej od razu odpuścić mecze, aby skupić się na treningach?). Jeśli jedne rozgrywki mają być poligonem doświadczalnym dla drugich, to chciałoby się w końcu zobaczyć, żeśmy coś wyćwiczyli, oprócz negatywnej selekcji kolejnych niespełnionych kandydatów.
Gramy dziś zatem ze Szkocją, wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że nie o pietruszkę to granie. Ale cóż ja w czwartek mogę wiedzieć o piątku? Piszę po omacku, przeto łacniej mi będzie oddać się wspomnieniom, niż przewidywać przyszłość.
Mam córkę w Szkocji, jej brat pożytkuje ADHD
Tak możemy konferować
Tej jesieni na czwartkowych imprezach wiedziemy prym. Jaga i Legia rywalizują wręcz o tytuł królowej balu
Trwaj, chwilo, jakże jesteś piękna! Dwutygodniowe interwały w europejskich pucharach mają moc utrwalania chwil – właśnie czas zastygł na tych kilkanaście dni, kiedy wszyscy powinniśmy wydrukować sobie statystyki Ligi Konferencji, oprawić je i powiesić w widocznym miejscu. Napawajmy się, bo tak pięknie jeszcze nie było.
Nasze dwa kluby na półmetku rozgrywek zajmują miejsca na podium w 36-zespołowej tabeli, a gdyby ktoś marudził, że to specjalnie dla nas stworzony Puchar Łamag i Patałachów, niechże spojrzy, kto tej lidze przewodzi. Legia i Jagiellonia ustępują bowiem stosunkiem bramek tylko londyńskiej Chelsea, a nasz najlepszy snajper, Afimico „Piętaszek” Pululu (w czwartek po raz pierwszy w fazie grupowej zakończył mecz bez gola zdobytego piętą), jest na szczycie listy snajperów, razem z Portugalczykiem João Félixem i Francuzem Christopherem Nkunku, gwiazdami światowego formatu.
Wygraliśmy dotąd wszystkie mecze, tracąc zaledwie jednego gola. Legia pozostaje w Lidze Konferencji jedyną drużyną z czystym kontem. Ba, wliczając rundy eliminacyjne, wygrała w bieżącym sezonie 11 z 12 rozegranych spotkań, raz tylko remisując z duńskim Brøndby. Ten mecz faktycznie kosztował sporo nerwów, zarówno kibiców, jak i trenera Gonçalo Feio, który od tego momentu znalazł się na celowniku wszystkich strażników dobrych obyczajów i arbitrów manier. Owszem, środkowy palec pokazany przyjezdnym kibicom nie przystoi coachowi, ale stanowczo zbyt wiele uwagi poświęca się pozaboiskowym wyczynom portugalskiego trenera.
Kazimierz Górski miał talent do błyskotliwych bon motów, które na stałe zagościły w słowniku futbolowym. Niegdyś rzekł był o Januszu Wójciku, że to „dobry trener, ale nie ma wyników”. W ten sposób kurtuazyjnie usprawiedliwiano zwolnienia coachów w polskich ligach, a wiemy, że nad Wisłą nie ma posady bardziej nietrwałej niż stołek trenerski. Zwalnianie trenerów stało się w Polsce sztuką dla sztuki, robi się to nie tylko spontanicznie, ale i, by tak rzec, profilaktycznie, prewencyjnie, bez związku z boiskową rzeczywistością. Teraz zdaje się obowiązywać zasada: „Zły trener, chociaż ma wyniki”.
Kampania medialna na rzecz zwolnienia Bestii,
Profesorowie bez dyplomów
Poldi włada biegle językami krajów, w których robił karierę
Ekscentryczna promocja radia-którego-nikt-nie słuchał udała się w stu procentach. Deepfake’owy wywiad bota dziennikarskiego z botem noblowskim, czyli niejakiej Emi z Wisławą Szymborską, nieżyjącą od 12 lat, pokazał, co już może sztuczna inteligencja w służbie mediów i jakie wynikają z tego niebezpieczeństwa. Otóż AI może manipulować perfekcyjnie i bezkonkurencyjnie – wskrzeszona poetka komentowała własnym głosem twórczość tegorocznej laureatki z Korei tak zmyślnie, że przyklasnął temu sam najjaśniejszy sekretarz Fundacji Wisławy Szymborskiej, Michał Rusinek.
Ta kuriozalna „rozmowa” dowiodła, że w świecie symulakrów nikt nie może się czuć bezpiecznie – nie tylko szeregowi pracownicy (jak dziennikarze rzeczonego radia, którym rozwiązano umowy, bo AI może wybierać listę utworów do grania za darmo), lecz także pracownicy zasłużeni i legendarni (jak lektor Jarosław Juszkiewicz, którego po wielu latach Google Maps właśnie zastąpiło głosem bota), a nawet zmarli wieszcze. Groza i lament, do których nie mogę się nie przyłączyć, chociaż z czystej przekory dodam, że lepsza sztuczna inteligencja niż jej naturalny brak, którym grzeszy cała armia dostarczycieli kontentu, uważających się za aktywnych dziennikarzy.
Dla przykładu przeanalizujmy przypadek pana Pipsztyckiego z pewnego tabloidu, który w ubiegłym tygodniu postanowił zarobić na życie tekstem o wybitnym sportowcu. Owóż ten nieborak zechciał przyciągnąć uwagę „sensacyjną” wiadomością o wykształceniu Lukasa Podolskiego; najwyraźniej algorytm podsunął Poldiego jako gorącą postać po hucznym benefisie w Kolonii. Kilkanaście dni temu dziesiątki tysięcy fanów przyszło zobaczyć mecz, w którym Górnik Zabrze zasilony jednorazowo gwiazdami Bundesligi (m.in. Manuelem Neuerem w bramce i Matthiasem Ginterem w obronie) wygrał z FC Köln – macierzystym klubem Poldiego, który zagrał po połowie w obu drużynach. To był hołd dla mistrza świata, najlepszej lewej nogi w historii niemieckiej piłki, człowieka, który doskonale pojął gramatykę futbolu, ale włada też biegle językami krajów, w których robił karierę – mówi po niemiecku, angielsku, polsku, śląsku, a i po turecku zagadać potrafi.
Najkrótsza emerytura nowoczesnej Europy
Chciałoby się, aby droga sportowa Wojciecha Szczęsnego trwała i trwała
No dobra, nie mogę dłużej czekać, jest środa, 2 października 2024 r., godziny wczesnopopołudniowe, trzeba oddać tekst, więc zakładam, że kolejny twist w tej historii nie nastąpi. Już za chwileczkę, już za momencik Wojciech Szczęsny, składając podpis na umowie z FC Barcelona, zakończy najkrótszą emeryturę nowoczesnego futbolu.
Przed miesiącem na łamach PRZEGLĄDU, podsumowując karierę Szczęsnego, wielkiego fana Oasis, pisałem: „Nie zapominajmy jednak, że pierwszy album zespołu nosił tytuł »Definitely Maybe«. Wstrzymajmy się zatem z ceremoniami pożegnalnymi. Mimo wszystko trudno uwierzyć, że to już koniec”. Decyzja o zakończeniu uprawiania wyczynowego sportu nie była spowodowana względami zdrowotnymi ani wypaleniem zawodowym, po prostu Szczęsny przywykł do gry w klubach światowego topu, a żaden taki po niego się nie zgłosił. Miałem więc podejrzenia, a nawet nadzieję, że nasz golkiper będzie się borykał z niejaką nostalgią i być może odwoła swoje odejście na emeryturę. Los jednakowoż sprawił, że moje przeczucia ziściły się zdumiewająco prędko. Jak do tego doszło?
22 września pod koniec pierwszej połowy wyjazdowego meczu FC Barcelona z Villarrealem Marc-André ter Stegen, bramkarz Blaugrany i reprezentacji Niemiec, upadł tak niefortunnie, że zerwał więzadło rzepki, co automatycznie wykluczyło go z gry do końca sezonu. Kontuzje kolan są największą zmorą piłkarzy, a już urwanie więzadeł oznacza operacyjną rekonstrukcję i wielomiesięczną rehabilitację. Nagle okazało się, że jeden z najlepszych i najbogatszych klubów świata, z apetytami na odzyskanie mistrzostwa Hiszpanii i wygranie
Iga Świątek skarbem narodowym: jest powszechną troską
Celem tej analizy jest zapewnienie prawidłowego treningu Idze Świątek tak by dominowała w światowym rankingu przez następne 10+ lat. Taką pozycję obecnie zajmuje, ale jej poziom wyszkolenia techniczno-taktycznego budzi duże wątpliwości wobec faktu, że Iga nieraz za łatwo
Hity i egzekucje
O nowej formule Ligi Mistrzów
Snu z powiek włodarzom UEFA nie przestaje spędzać widmo secesji najbogatszych klubów, ów demon pod nazwą Superliga, którym zawsze straszą Goliaci, kiedy powinie im się noga w sportowej rywalizacji z Dawidami. Dlatego nowa formuła Ligi Mistrzów ma tego demona imitować, tak by na jakiś czas uspokoić apetyty rekinów. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi w nowym regulaminie, wiadomo zatem, o co chodzi, jak zawsze. Bogaci mają wycisnąć jeszcze więcej hajsu, wysilając się mniej, ale kibicom trzeba wmówić, że jest wręcz przeciwnie – jeszcze więcej hitów przez trzy, a nie dwa dni tygodniowo. Czyli 30-zespołowa liga, w której tabelę zamyka się po ośmiu kolejkach? „Parszywa dwunastka” odpada z rozgrywek, średniacy będą się bili w repasażach, a pierwszych osiem drużyn wchodzi do fazy pucharowej automatycznie. Champions League do niedawna była ligą tylko metaforycznie, w nowej formule to słowo Champions ma wymiar poniekąd bałamutny – zwycięzców krajowych rozgrywek jest bowiem mniej niż połowa, a taka Atalanta Bergamo, RB Lipsk, Brest czy Girona tytułu mistrzowskiego nie zaznały nigdy. Bo też od kilku dekad nie chodzi o mistrzów wszystkich państw zrzeszonych w UEFA, lecz o mistrzostwo zdefiniowane bardziej ogólnie – to de facto klubowe mistrzostwa Europy, zmagania największych, najlepszych i z nielicznymi wyjątkami najbogatszych.
Nowa formuła ma wyeliminować martwe mecze pod koniec fazy grupowej, kiedy najlepsi, już pewni awansu, wystawiali rezerwy przeciw słabeuszom, a starcia gigantów, którzy sprawę promocji załatwili wcześniej, miały charakter towarzyski. Tyle że najmocniejsi i tak załapią się do ósemki już w pierwszych miesiącach, zimowe hity wciąż zatem będą grami o uśmiech prezesa. Faworyci zapewne i tak wygryzą wszystkich najpóźniej na etapie ćwierćfinałów. Ale również to ścisłe grono tytanów jest tak szerokie, że kilku potentatów po odpadnięciu będzie zgrzytało zębami, że nawet tak rozbudowaną i doładowaną finansowo LM oni czniają; znów zaczną się marudzenia, że trzeba stworzyć Superligę, w której bogaci nigdy nie odpadają, tylko grają z innymi krezusami ku pomnożeniu dochodów.
Kapiszony i fajerwerki
Probierz od poprzednika różni się na razie tym, że słabość polskiej piłki nie jest dla niego zaskoczeniem
Tylko nałogowi malkontenci mogą narzekać na ideę Ligi Narodów, dzięki której przeżywamy coś w rodzaju całorocznych piłkarskich mistrzostw Europy z finałami w czasie czerwcowych interregnów między mundialami i Euro. Gadanie, że nikt tego nie traktuje poważnie, a najlepsi te rozgrywki odpuszczają, jest bezczelnym kłamstwem lub niewczesną pociechą przegranych – dość było spojrzeć na pierwsze kilka minut potyczki Francji z Belgią, kiedy sędzia zdążył wlepić trzy żółte kartki, a rywale omal się nie pobili.
Dla najsilniejszych to okazja do ustawienia nowego fantu w pucharowej gablocie, a gdyby syci nie mieli apetytu, 1% ludzkości zdołałby wyeliminować problem głodu i nędzy na naszej planecie. Z kolei dla nieatrakcyjnych przeciętniaków, do których należy reprezentacja Polski, to okazja do konfrontacji z topowymi drużynami kontynentu, które nigdy by nas nie rozpatrywały jako partnerów spotkań towarzyskich. Dla outsiderów z mikropaństewek zaś to jedyna szansa, by ucieszyć się zwycięstwami, a nawet poliderować choć przez chwilę w grupie – jak San Marino, najgorsza drużyna świata, która właśnie pierwszy raz w historii wygrała mecz o punkty (1:0 z Liechtensteinem). Stworzono bowiem grupy wedle poziomów sportowych – mocni biją się z mocnymi, słabi ze słabymi i tylko Polska jakimś cudem od początku istnienia tych rozgrywek pomimo ewidentnej słabości wciąż utrzymuje się w grupie najmocniejszych.
W Glasgow starły się dwie najgorsze drużyny ostatniego Euro: Polska i Szkocja. Wygraliśmy, ale cokolwiek szczęśliwie – tylko dlatego, że obrońcy Szkotów głupieli na widok Zalewskiego wjeżdżającego w ich pole karne. Przeciw Chorwatom Nicola mógł szarżować już tylko we własnym polu karnym, czemu zresztą zaskoczeni rywale przyglądali się równie biernie – gdyby któryś z nich wpadł na pomysł, żeby mu piłkę odebrać, przegralibyśmy wyżej – zasłużenie. Dwa mecze kadry Probierza utrwaliły stan rzeczy i pokazały, żeśmy odzyskali dawną regularność – silnym nie dajemy rady podskoczyć, ale słabych odprawiamy z kwitkiem. Feralna kadencja Fernanda Santosa była jak wstawienie kozy do ciasnego domostwa z talmudycznej przypowieści – wystarczyło się go pozbyć i już czujemy powszechną ulgę.
Percie, granie i zerwy
O wspinaczce na czas i czasie na wspinaczkę
Andrzej Marcisz – taternik, zdobywca wszystkich wierzchołków Tatr Andrzej Marcisz – (ur. w 1961 r.) wielokrotny mistrz Polski we wspinaniu w konkurencjach szybkościowych i na trudność. Brązowy medalista Pucharu Świata (1989) i mistrzostw Europy (1992). Wytyczył kilkadziesiąt nowych, ekstremalnie trudnych dróg wspinaczkowych w Tatrach i skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W 2015 r. dokonał samotnego przejścia głównej grani Tatr Wysokich. Dotknął każdego nazwanego wierzchołka tatrzańskiego (jest ich prawie 1,2 tys.!). Ostatnio wydał przewodnik „Żelazne percie Tatr” w wydawnictwie Bezdroża.
Mam ochotę cię przedstawić jako największego żyjącego znawcę Tatr. Chyba nie ma w tym przesady, jesteś jedyną osobą, która w tych górach była WSZĘDZIE?
– Powszechnie uważa się, że następcą Włodka Cywińskiego jest Grzesiek Folta, zna Tatry bardzo dobrze, jest młodszy i bardzo aktywny – jest duże prawdopodobieństwo, że też był wszędzie. Przeszedł również główną grań Tatr solo.
Ale w wielu miejscach to ty byłeś pierwszy. Rozmawiamy przy okazji twojej nowej książki, „Żelazne percie Tatr”, która jest w zasadzie pierwszym twoim przewodnikiem całkowicie turystycznym.
– Ta pozycja powstała rozpędem, była skutkiem moich przygotowań do większego przewodnikowego projektu. W ostatnich latach chodziłem po Tatrach bardzo intensywnie, zrobiłem dziesiątki tysięcy zdjęć, mogłem je spożytkować w książce skierowanej do szerszego grona miłośników Tatr. Przeszedłem kolejny raz te wszystkie szlaki tatrzańskie, na których są zainstalowane dodatkowe zabezpieczenia.
Dodajmy, że nie tylko na powierzchni, bo opisujesz także szlaki jaskiniowe. W Mylnej, Raptawickiej i Smoczej Jamie też są klamry lub łańcuchy.
– Przyjąłem zasadę, że jeśli na szlaku jest chociaż jeden krótki łańcuch, to już się załapuje do przewodnika – czasem to tylko jedno miejsce na długiej, łatwej drodze, jak w przypadku dojścia do Zbójnickiej Chaty. Oczywiście w Słowackich Tatrach jest tych zabezpieczonych dróg znacznie więcej, choćby na trasie na Gerlach czy Łomnicę, które opisałem w poprzednim przewodniku „Wielka Korona Tatr”. Teraz skupiłem się na drogach znakowanych, które każdy może przejść samodzielnie i legalnie.
Tytuł nawiązuje do przewodników ferratowych, ten rodzaj wykwalifikowanej turystyki staje się coraz popularniejszy, ale Tatry są pod tym względem górami szczególnymi – nie ma w nich stalowych lin, tylko łańcuchy, do których nie jest przystosowany sprzęt ferratowy.
– To prawda, nigdzie poza Tatrami nie spotkamy łańcuchów. Występuje w związku z tym problem z asekuracją. Przeprowadziłem długą rozmowę z ekspertami z firmy Petzl – niby nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby używać tych ferratowych karabińczyków i lonży, ale żaden producent nie daje gwarancji, że to zadziała przy takim łańcuchowym oporęczowaniu. Żadna firma nie robiła atestów lonży z absorberem na łańcuchy, bo w innych górach typu alpejskiego ich nie uświadczysz.
Kiedy jako dzieciaki śmigaliśmy po Orlej Perci, nie śniło nam się jeszcze, żeby zakładać w tym celu kaski i uprzęże, ale styl turystyki wysokogórskiej się zmienił, tymczasem w Tatrach zabezpieczenia w trudnych miejscach pozostały rodem z XX w.
– Liczba turystów na szlakach też wzrosła ogromnie, ale warto nadmienić, że po polskiej stronie w dużej mierze łańcuchy zostały wymienione na nowe, na Słowacji jest różnie, bywa wręcz fatalnie niebezpiecznie – wiele łańcuchów jest przerwanych…
…tylko że łańcuchy po polskiej stronie wciąż często są w fatalnych miejscach, jak choćby w Żlebie Honoratki, gdzie jeszcze w lipcu znajdują się częściowo pod stwardniałym śniegiem i nie da się z nich korzystać. To bodaj najbardziej feralny, wypadkowy punkt Orlej Perci.
– Honoratka, żleb z Granackiej i Buczynowej Przełęczy to rzeczywiście niebezpieczne miejsca, gdzie nawet w lipcu należałoby mieć raki. Ale kto o tym myśli, kiedy wychodzi w góry w 30-stopniowym upale? Tu można by próbować zasugerować Tatrzańskiemu Parkowi Narodowemu, żeby, podobnie jak to się robi w Alpach, wprowadził dodatkowy poziom zabezpieczeń, drugą linię łańcuchów, zamontowaną wyżej.