Tag "wojna w Ukrainie"
Kto się boi Sahry Wagenknecht?
Sama jej obecność na scenie politycznej będzie powodować dalszy spadek poparcia dla koalicji rządzącej
31 sierpnia br. w witrynie internetowej UnHerd ukazał się tekst o Sahrze Wagenknecht autorstwa Thomasa Faziego – dziennikarza i współautora (z Tobym Greenem) książki „The Covid Consensus”. Fragmenty tego obszernego artykułu prezentujemy poniżej. Z całością można się zapoznać pod adresem: unherd.com/2024/08/whos-afraid-of-sahra-wagenknecht/.
Fazi daje dość gruntowne wprowadzenie do sposobu myślenia niemieckiej polityczki, której niedawno założona partia uzyskuje, począwszy od czerwcowych wyborów europejskich, bardzo dobre wyniki. Ostatnio w wyborach w Turyngii i w Saksonii zdobyła odpowiednio 16% i 12% głosów. Czytelników, których nie zadowoli dziennikarski opis podstaw ideowych tego ugrupowania i będą szukać pogłębionej analizy, zainteresować może praca Patricka Moreau „The Emergence of a Conservative Left in Germany. The Sahra Wagenknecht Alliance – Reason and Justice (BSW)” (Wyłonienie się konserwatywnej lewicy w Niemczech. Sojusz Sahry Wagenknecht – Rozsądek i Sprawiedliwość). Darmowy plik pdf udostępniony przez Fondation pour l’Innovation Politique znajduje się pod adresem: www.fondapol.org/app/uploads/ 2024/02/237-moreau-gb-2024-02-13-w.pdf.
Niewielu przewidywało, że Niemcy – długo uchodzące za kraj o najnudniejszej polityce na kontynencie europejskim – staną się centrum nowej rewolty populistycznej, i to atakującej zarówno z prawa, jak z lewa. (…)
Prawdziwą niespodzianką (w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego – przyp. P.K.) jest wynik nowej, lewicowo-populistycznej partii Sojusz Sahry Wagenknecht (BSW), założonej kilka miesięcy temu przez ikonę niemieckiej radykalnej lewicy. Partia ta uzyskała w sumie 6,2% głosów i tak jak w poprzednich wyborach Alternatywa dla Niemiec (AfD) cieszy się o wiele większym poparciem na wschodzie kraju (…). Wybory ukazały ponad wszelką wątpliwość, że Niemcy po zjednoczeniu pozostają podzielone wedle ich przeszłych granic. Choć obywatele żyjący na zachodzie kraju też wyrażają rosnące niezadowolenie z koalicji SPD-Zieloni-FDP, pozostają w obrębie głównego nurtu polityki, Niemcy na wschodzie zaś buntują się przeciw establishmentowi. (…)
Wagenknecht – na razie – wykluczyła formowanie koalicyjnych rządów na poziomie landów z AfD, ale i z każdą partią, która popiera dostarczanie broni Ukrainie (czyli z większością partii głównego nurtu). Sama jej obecność na scenie politycznej będzie powodować dalszy spadek poparcia dla koalicji rządzącej. Utrudni partiom rządzącym, o ile nie uniemożliwi, sformowanie centrowej koalicji na poziomie federalnym.
Fenomen Wagenknecht jest fascynujący z kilku przyczyn.
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Żyjemy w czasach epokowej zmiany
Stany Zjednoczone tracą wyłączność na roszczenie sobie prawa do przywództwa w świecie.
Frank Deppe – (ur. w 1941 r.) emerytowany profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Philippsa w Marburgu, gdzie wykładał w latach 1968-2006 (jako profesor od 1972 r.). W 2010 r. ukończył pięciotomową serię książek „Myśl polityczna w XXI wieku”. Zasiadał m.in. w zarządzie niemieckiej Fundacji im. Róży Luksemburg, regularnie publikuje w czasopismach.
W ostatniej książce, noszącej tytuł „Zeitenwenden?” („Zmiana czasów?”), analizuje pan starą zimną wojnę w porównaniu z tym, co określa pan jako nową zimną wojnę. Chodzi o konflikt między USA – lub ogólniej Zachodem – a Chinami i Rosją albo, szerzej, państwami BRICS, czyli poza tymi dwoma Brazylią, Indiami i RPA. Jak można porównać te konflikty?
– Urodziłem się w 1941 r., co oznacza, że przeżyłem II wojnę światową i jej koniec. Dorastałem zaś we Frankfurcie nad Menem w czasach zimnej wojny, a później zaangażowałem się w ruch pokojowy. Protesty były skierowane przeciwko stacjonowaniu broni nuklearnej. W latach 70. ruchy protestacyjne i pokojowe zyskały większy wpływ na politykę. Świadczą o tym polityka wschodnia niemieckiego kanclerza Willy’ego Brandta i konferencje helsińskie w latach 70. Była to era odprężenia, choć ograniczonego. Z tego powodu możliwy powrót do ery zimnej wojny wywołuje u mnie wiele negatywnych wspomnień i obaw; zwłaszcza z powodu wojny w Ukrainie i w Strefie Gazy widzimy tendencję do zbrojeń i kolejnych konfrontacji. Niesie to niebezpieczeństwo eskalacji, szczególnie w przypadku wojny w Ukrainie, która może również doprowadzić do konfliktu nuklearnego.
Jako politologa, który zajmuje się kwestiami międzynarodowych stosunków sił, interesują mnie podobieństwa między tamtymi a dzisiejszymi czasami. Istnieją one np. w prymacie polityki zbrojeniowej i konfrontacji ideologicznej, mającym obecnie miejsce.
Dla przykładu niszczycielska wojna koreańska toczyła się w latach 1950-1953, mniej więcej na początku zimnej wojny. Czy można ją porównać z obecną wojną Rosji przeciwko Ukrainie, wspieranej przez Zachód?
– Należy wspomnieć, że jeszcze przed tym, co działo się w Korei, w następstwie II wojny doszło do całej serii konfliktów zbrojnych, szczególnie w Azji: w Chinach wojna domowa między Czang Kaj-szekiem i Mao Zedongiem, a także wojny w Malezji, Indonezji i oczywiście w Wietnamie. Wszystkie one toczyły się na tle starych warunków kolonialnych w Azji Wschodniej. Wojna koreańska pochłonęła straszliwe ofiary. Amerykanie zrzucili na Koreę więcej bomb niż na Niemcy podczas II wojny światowej, a liczbę zabitych szacuje się dziś na 4,5 mln. Był to rezultat niemożności uzgodnienia przez USA i Związek Radziecki, kto przejmie przywództwo w Korei po zakończeniu II wojny światowej. Pamiętam, że jako dziecko w 1950 r. słyszałem, jak mama w rozmowie ze znajomą pyta z przerażeniem: „Czy będzie kolejna wojna?”. To był strach, który ogarniał społeczeństwo i który zwłaszcza w Europie doprowadził do zaostrzenia frontów podczas zimnej wojny. Był on stałym towarzyszem i przedmiotem politycznej manipulacji, tak jak dzisiaj manipuluje się strachem przed inwazją lub agresją ze strony Rosji.
Czy także pod względem skutków istnieją podobieństwa między wojną koreańską a wojną w Ukrainie?
– Wojna w Korei – wraz z innymi czynnikami, takimi jak plan Marshalla i wprowadzenie marki niemieckiej w 1948 r. – jest uważana za początek długiej fazy wzrostu gospodarczego na Zachodzie, tzw. cudu gospodarczego lub złotego wieku kapitalizmu. Faza ta trwała do lat 70. XX w. Branże eksportowe w RFN doświadczyły w tym okresie mocnego ożywienia, bo w tym samym czasie w USA nastąpiła ponowna, jak podczas II wojny światowej, ogromna koncentracja na sektorze obronnym. Zapanował „militarny keynesizm”. Oznaczało to olbrzymi wzrost wydatków na obronę, który jednocześnie napędzał wzrost gospodarczy – w przemyśle obronnym poprzez miejsca pracy, ale przede wszystkim w systemie naukowo-badawczym, łączącym badania z wojskiem.
Wojsko od pikników
Kto sprawdzał, jak działają na wojnie w Ukrainie nasze kraby? Nie było takich zespołów.
Gen. Wiesław Kukuła, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, to teoretycznie najważniejszy generał. Edyta Żemła, dziennikarka pisząca o wojsku od 20 lat, nazwała go w swojej książce „Armia w ruinie” „Nikodemem Dyzmą polskiej armii”*. Trudno z tą opinią polemizować. Kukuła – jak zaznacza Żemła – „nie był nawet żołnierzem wojsk specjalnych. Nie przeszedł selekcji, nie ma szlaku bojowego. Był łącznościowcem. Jako dowódca pułku nigdy nie był też na szczeblu wyższym, operacyjnym, strategicznym”.
Jest produktem armii PiS – bo takich ludzi lubili wyciągać do góry pisowscy szefowie MON Antoni Macierewicz i Mariusz Błaszczak. Poszło im o tyle łatwiej, że Antoni Macierewicz, przejmując MON, zlikwidował Akademię Obrony Narodowej (AON) w Rembertowie, w jej miejsce powołując Akademię Sztuki Wojennej (ASW). To nie była prosta zmiana szyldu – likwidując AON, zwolniono jej kadrę, pozbyto się profesorów belwederskich.
Rektorem ASW został ppłk Ryszard Parafianowicz, który obronił dwa lata wcześniej doktorat o żołnierzach wyklętych na Suwalszczyźnie. Zmianę komentuje jeden z rozmówców Edyty Żemły: „Podpułkownik, bez znajomości języka angielskiego, bez doświadczenia dowódczego, ze świeżym doktoratem o żołnierzach wyklętych, zastąpił płk. Kozerawskiego, profesora belwederskiego, cenionego na świecie fachowca z dziedziny bezpieczeństwa międzynarodowego oraz konfliktów zbrojnych, który brał udział w misjach wojskowych w Kosowie, Bośni, Mołdawii, Iraku i Afganistanie. Przecież to kpina”.
Zmiana rektora i kadry wykładowców miała swoje konsekwencje. Zlikwidowano m.in. roczne studia „generalskie”, składające się z pogłębionych kursów i z podróży studyjnych do państw NATO. Co w zamian? W zamian wprowadzono podyplomowe studia polityki obronnej ze zredukowanymi godzinami szkoleń, które można było ukończyć zaocznie. A przyszłych generałów na sobotnio-niedzielnych kursach „uczyli” porucznicy i kapitanowie. Tak się zaczęła wielka wymiana w polskich siłach zbrojnych. I podział na „weekendowych generałów PiS” oraz na „starych generałów PO”
Olimpijskie mordobicie
I znowu rocznica powstania warszawskiego. O godzinie 17 wyją syreny, słychać je nawet u nas, chociaż mieszkamy z boku miasta. Próbuję tym jakoś poruszyć moje dzieci, nie dają się. A sam mam mieszane uczucia, pisałem już o tym nieraz. W końcu to było krwawe głupstwo, jedno z największych w naszej historii, w której głupstw nie brakuje. Mimo że zdarzenie oddala się w czasie, skala żalu i celebracji narasta. Bo wszystko jest sztucznie napędzane w ramach walki politycznej, by pokazać, kto jest większym patriotą. Nie ma wątpliwości, że rocznica powinna być obchodzona, ale czy na taką skalę? Politycy mówią o powstaniu jako o wielkiej lekcji historii. Ale jeśli tak je potraktować, to myśląc trzeźwo… powstanie było straszliwym błędem, nie miało szans, żadnych, było więc bohaterskim głupstwem – piszę teraz banały – zginęło 200 tys. ludzi, a piękne miasto zostało obrócone w ruinę. Czyli to karygodny błąd, który doprowadził do katastrofy. Jaka z tego lekcja? Nigdy więcej takiego bohaterstwa. Solidarność wyciągnęła z tego wnioski i przejęcie władzy po 1989 r. było pokojowe. Teraz na naszych oczach doczołgują się do mety życia najstarsi uczestnicy powstania, z tego zdarzenia robi się spektakl. Kto będzie ostatnim? Dostanie złoty medal po tamtej stronie.
Moja mama pracowała chwilę w szpitalu powstańczym, ale ciągle mdlała, więc przeniesiono ją do kuchni. Byliśmy niedawno rodzinnie na dachu biblioteki uniwersyteckiej, jest na nim piękny i słynny ogród. Z tego dachu widziałem pobliski klasztor sióstr Urszulanek, tam mieszkała w czasie okupacji mama, tam znajdował się szpital polowy i wydawano posiłki. Mama zawsze uważała powstanie za kompletny nonsens.
Na olimpiadzie coraz więcej osobliwych, kontrowersyjnych konkurencji. Na pewno taką jest boks kobiet. Okładanie się kobiet pięściami po twarzy – jakie to nieestetyczne. Ale feminizm chce, by kobiety mogły robić wszystko to, co faceci. Oglądałem walkę Polki z Włoszką, mikrofon czasami wychwytuje niedyskrecje z zaplecza. Gdy nasza zawodniczka po przerwie wychodziła z narożnika na ring, trener wykrzyczał: „A teraz k… rozp… ją”. No, bardzo pięknie.
Gra na czas
Armia, którą przejął Kosiniak-Kamysz, nie jest ani tak silna, ani tak dziarska, jak chcieliby politycy i wspierający ich dziennikarze.
W marcu br. stanowisko dowódcy Eurokorpusu stracił gen. Jarosław Gromadziński w związku ze wszczęciem przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) postępowania kontrolnego dotyczącego poświadczenia bezpieczeństwa osobowego. Cztery miesiące później, 22 lipca, SKW poinformowała o cofnięciu mu tych poświadczeń i w ten sposób generał utracił dostęp do informacji niejawnych, co de facto oznacza koniec jego kariery wojskowej.
Na początku sierpnia br. Ministerstwo Obrony Narodowej wszczęło na wniosek sojuszników procedurę odwołania gen. Artura Jakubczyka z Międzynarodowego Sztabu Wojskowego w Kwaterze Głównej NATO. Generałowi zarzucono nieprawidłowości w trakcie konkursu na szefa oddziału ds. polityki wywiadowczej w połączonym departamencie wywiadu i bezpieczeństwa Kwatery Głównej NATO. Jakubczyk zasiadał w komisji konkursowej i miał faworyzować kandydatkę z naszego kraju. Poza tym zarzucono mu zachowania rasistowskie i homofobiczne. Generał wszystkiemu zaprzeczył i stwierdził, że zarzuty są niepoważne i godzą w jego dobre imię.
Niemal jednocześnie pojawiła się informacja, że minister obrony narodowej Władysław Kosiniak- -Kamysz nie przedłuży trzyletniej kadencji gen. Roberta Głąba na stanowisku zastępcy szefa sztabu ds. zarządzania zasobami NATO w Sojuszniczym Dowództwie Transformacyjnym w Norfolk, na które w roku 2021 oddelegował go ówczesny szef MON Mariusz Błaszczak. Generał został przeniesiony do dyspozycji kadrowej. Zrobiło się o nim głośno, gdy w roku 2016 z rekomendacji ministra Antoniego Macierewicza został dowódcą garnizonu warszawskiego. Podobno miał wydać rozkaz, by podstawowym źródłem informacji pozyskiwanych przez żołnierzy z mediów były programy telewizji publicznej, szczególnie TVP Info. Ze stanowisk zostali też odwołani generałowie Ryszard Parafianowicz, Roman Kopka i Grzegorz Skorupski. Błyskotliwe kariery zrobili oni za rządów Prawa i Sprawiedliwości.
Obecna opozycja oskarżyła szefa MON o brutalną czystkę w korpusie generalskim, zapominając, że za jej czasów decyzje kadrowe były znacznie częstsze i znacznie głębsze. To jednak najmniejsze zmartwienie Władysława Kosiniaka-Kamysza, któremu politycy Platformy Obywatelskiej jeszcze niedawno zarzucali, że zmiany personalne w Wojsku Polskim idą zbyt wolno. Wyzwania, przed którymi stoi, a odziedziczył je po poprzednikach, są o wiele poważniejsze. Armia, którą przejął, nie jest ani tak silna, ani tak dziarska, jak chcieliby politycy i wspierający ich dziennikarze telewizyjni. Bardziej liczymy na NATO niż na własne siły. W przeszłości życzeniowe myślenie, że inni nam pomogą, prowadziło jednak do narodowych katastrof.
Rezygnacja przed czy po czasie?
Wystarczyło zrezygnować z kandydowania, by niemały chór ogłosił, że prezydent Joe Biden jest najwybitniejszym prezydentem USA od niepamiętnych czasów. Bardzo to ryzykowne. Takie oceny, zwłaszcza gdy są przedstawione na gorąco, rzadko trafiają na karty podręczników. Wielu ludziom prezydent Biden będzie się kojarzył z Afganistanem. I obrazkami panicznej ucieczki najpotężniejszego mocarstwa przed talibami. Amerykanie postawili wtedy sojuszników przed faktem dokonanym. A ludności, która z nimi, w tym także z nami, współpracowała, zgotowali paskudny los. Czy ktoś by chciał być kobietą w kraju rządzonym przez talibów? Jeśli taki był stosunek władz amerykańskich do sojuszników w Afganistanie, gdzie żołnierze z NATO służyli ramię w ramię, to jaki może być wobec innych państw? W innych okolicznościach, ale też wobec zagrożenia wojną.
Relacje USA z Ukrainą, zwłaszcza po 2014 r., i składane Ukraińcom deklaracje, też nie wystawiają administracji amerykańskiej, a w ostatnich latach Bidenowi, oceny partnera poważnego i odpowiedzialnego za własne deklaracje. Co obiecywano Ukrainie przed wybuchem wojny z Rosją? A co później zrobiono? Owszem, wsparcie militarne jest na skalę gigantyczną, choć niewystarczającą do obrony całego terytorium tego państwa. Ukraina bardziej wygląda jak poligon niż państwo, za które Amerykanie będą umierać. Słowa o wolności, tak jak słowa o demokracji, mają niestety coraz mniejszą wartość.
Każdy profesjonalny polityk, a mąż stanu obowiązkowo, musi dbać o sukcesję. Nikt przecież nie jest wieczny. Biden nie przygotował dobrze swojej rezygnacji. Rozumiem, jak trudno było mu się rozstać z przekonaniem, że skoro już raz pokonał Trumpa, to teraz może wygraną powtórzyć. Taki był główny argument, by trwać przy decyzji o kandydowaniu. Czy zrezygnował minutę przed czy minutę po czasie? Dowiemy się w listopadzie. A do wyborów Amerykanów i zależny od USA świat czeka bezwzględna, brutalna wojna dwóch obozów, które różnią się między sobą prawie wszystkim. Jak w tej sytuacji realizować pobożne życzenie naszych polityków, by w relacjach ze Stanami grać na dwóch fortepianach? Takich wirtuozów w dyplomacji to my niestety nie mamy. Kolejne ekipy skutecznie, pod różnymi pretekstami, wyeliminowały profesjonalistów.
A prezydent Duda jaki jest, każdy widzi. Do Kamali Harris będzie pasował jak lakierki do trampek. Dla niego wymarzonym prezydentem byłby Trump. Bo któż inny może mu zaproponować dobrą robotę?
Czy Hindus płakał, jak zamykał?
Produkcja stali w Polsce osiągnęła w ubiegłym roku poziom taki jak w latach 50. XX w. Czyli 6,75 mln ton.
19 lipca br. media obiegła informacja, że spółka ArcelorMittal Poland, największy w kraju producent stali, poinformowała o wygaszeniu jedynej działającej w krakowskiej Hucie Sendzimira baterii koksowniczej. Decyzja była konsekwencją tego, że ostatni wielki piec w hucie wygaszono pod koniec 2019 r., wstrzymując jednocześnie pracę stalowni i linii ciągłego odlewu stali. Pod koniec zeszłego roku kierownictwo spółki wiedziało, że produkcja koksu stała się nieopłacalna i trzeba ją zamknąć. Pracownicy otrzymali propozycje podjęcia pracy w innych firmach. Można powiedzieć, że Hindus płakał, jak zamykał.
20 maja br. zarząd spółki Alchemia z grupy Boryszew podjął decyzję w sprawie rozpoczęcia procesu likwidacji Walcowni Rur „Andrzej” w Zawadzkiem w województwie opolskim. Tamtejsza Solidarność liczy, że zakład uratuje prywatny inwestor z Ukrainy i będzie można dalej walcować.
Prawda jest taka, że po 1990 r. pozbyliśmy się przemysłu ciężkiego. Jeśli wtedy wytwarzaliśmy 13,6 mln ton stali surowej, to w 2023 r. zaledwie 6,5 mln ton.
W 2022 r. zapotrzebowanie kraju na wyroby stalowe wyniosło 15,3 mln ton. Co oznacza, że jesteśmy zależni od zagranicznych dostawców. I pomyśleć, że 20 lat temu 57% dostępnych na rynku wyrobów stalowych produkowanych było w kraju, a reszta, czyli 43%, pochodziła z importu. W przypadku stalowych wyrobów płaskich jedynie 4% produkowano w Polsce, a 96% importowano!
Zużycie stali to papierek lakmusowy aktywności inwestycyjnej w danym kraju. Wielkość sprzedaży blach, rur, prętów stalowych informuje o poziomie inwestycji i produkcji w wielu gałęziach gospodarki, od budownictwa do produkcji maszyn i samochodów.
Od lat wiele się mówi i pisze o planach transformacji sektora energetycznego i o potrzebie stawiania farm wiatrowych. Polacy narzekają na rosnące ceny nowych mieszkań, a politycy w związku z rosyjskim zagrożeniem od dwóch lat biją na alarm, domagając się zwiększenia produkcji zbrojeniowej. Rozwiązaniem jest zwiększenie dostaw stali z importu. Co oznacza wzrost kosztów. I jeszcze jedno – sprowadzając stal z zagranicy, uzależniamy się od tamtejszych producentów. Trzeba wyraźnie powiedzieć – państwo polskie już dawno utraciło kontrolę nad produkcją tego strategicznego materiału.
Każdy Niemiec wie, co znaczy słowo Kruppstahl – stal Kruppa. W kajzerowskich i hitlerowskich czasach produkowana przez koncern Kruppa stal, słynąca z wysokiej jakości, była fundamentem zbrojeń i potęgi Rzeszy. Zakłady w Essen dostarczały Wehrmachtowi armaty, amunicję, płyty pancerne i wszystko, czego potrzebował. Założyciela koncernu Alfreda Kruppa nazywano „Królem armat”.
Agresja Rosji na Ukrainę uświadomiła rządom krajów europejskich, że zapasy uzbrojenia ich armii wymagają uzupełnień, a moce produkcyjne przemysłu ciężkiego są niewystarczające, gdyż po zakończeniu zimnej wojny ograniczono zamówienia dla armii. W ramach globalizacji zaś produkcja stali została przeniesiona do Turcji, Indii, Chin i innych państw, w których było taniej.
Król bidoków
J.D. Vance wykiwał już chyba wszystkich w amerykańskiej polityce – ale musi uważać, żeby nie wykiwać też samego siebie.
Na początek odrobina prywaty, żeby czytelnicy mogli dobrze mnie zrozumieć. Ja też przeczytałem książkę Vance’a i przez długi czas byłem pod jej silnym wpływem. „Elegia dla bidoków” ukazała się w czerwcu 2016 r. i natychmiast stała się absolutnym hitem. Sprzedażowym oraz intelektualnym, co ma miejsce coraz rzadziej, zwłaszcza w przypadku autorów nieznanych i debiutujących. Świat wyglądał wtedy nieco inaczej niż teraz, na pewno jeśli patrzy się na niego z pozycji szeroko pojętego liberalizmu. Donald Trump coraz wyraźniej czołgał się po republikańską nominację prezydencką, żeby kilka miesięcy później pokonać Hillary Clinton w wyborach, które zdefiniowały politykę pierwszych dekad XXI w. Na początku, jeśli czytelnicy wybaczą tę wycieczkę w przeszłość, nikt Trumpa ani do końca nie rozumiał, ani nie brał na poważnie. Dopiero kiedy ten zmiótł z planszy Clinton, modelową kandydatkę liberalnych elit, stał się poważnym graczem i obiektem zaawansowanych badań czy diagnoz społecznych.
Podłoże.
Wpisany w szerszy kontekst Trump nie był oczywiście aż takim odchyleniem od normy. W końcu chwilę wcześniej wydarzył się brexit, inny polityczny happening. Na Węgrzech szalał Viktor Orbán, a w Polsce trwał już demontaż instytucji państwowych pod szyldem Zjednoczonej Prawicy. Narendra Modi cementował swoje poparcie w Indiach, a Jair Bolsonaro właśnie wjeżdżał na autostradę po prezydenturę w Brazylii. Niby ta populistyczno-antyestablishmentowa rewolucja była wokół nas wszędzie, niby formacje sceptyczne wobec liberalnej demokracji pokonywały centrum atakami z lewa i z prawa, a jednak wciąż brakowało odpowiedzi na kluczowe pytanie: dlaczego?
W świecie nauk społecznych furorę robił wtedy artykuł Pippy Norris i Ronalda Ingleharta, naukowców z Uniwersytetu Harvarda. Dowodzili oni, że eksplozja poparcia dla populistów wzięła się z wybuchowej mieszanki marginalizacji ekonomicznej i poczucia wykluczenia kulturowego. Ludzie, którzy głosowali na Trumpa, europejskich antyliberałów czy torysów chcących rozwodu z Brukselą, przez lata odczuwali pogorszenie swojego statusu materialnego, głównie z powodu procesów związanych z globalizacją, takich jak automatyzacja produkcji, przenoszenie jej do Azji czy Ameryki Łacińskiej. Jednocześnie mieli wrażenie, że nie rozpoznają już świata, który ich otacza. Nie rozumieją i nie akceptują procesów społecznych uderzających w ich fundamenty kulturowe: sekularyzacji, zmiany modelu rodziny, emancypacji kobiet czy pełniejszego włączania mniejszości w życie społeczne. Cytując tytuł innej głośnej książki z tego okresu, popularnej również w Polsce monografii Arlie Russell Hochschild, stali się „Obcymi we własnym kraju”.
Nie brakowało więc analiz tego, co działo się w rozwiniętych społeczeństwach. Co nie znaczy, że stało się to zrozumiałe, bo język analiz socjologicznych, nawet najbardziej przystępny, był wciąż wyłącznie zestawem skomplikowanych diagnoz, opatrzonych komentarzami o złożoności tych procesów. Naukowcy, zgodnie z podstawowymi zasadami ich zawodu, zastrzegali, że mogą się mylić, a w różnych krajach przyczyny eksplozji populizmu mogą być diametralnie różne. Brakowało kogoś, kto powiedziałby światowej opinii publicznej, na czym naprawdę polegały te marginalizacje i wykluczenia. Ale w życiu codziennym, w zmaganiach z rzeczywistością, a nie na wykresach opatrzonych zdaniami długimi na kilkanaście linijek.
Spokojny pan od wojny
Mark Rutte był i jest bardzo dobrym politykiem z europejskiego centrum. Czy to wystarczy, by uratować NATO przed starciem z Rosją?
Oficjalna intronizacja nastąpi zapewne w okolicach najbliższego szczytu NATO, który odbędzie się w Waszyngtonie 9-11 lipca. Pod wieloma względami będzie to impreza newralgiczna. Sojusz jest wprawdzie liczniejszy niż kiedykolwiek, ale też pierwszy raz w pozimnowojennej historii w podejmowaniu decyzji bierze pod uwagę realną perspektywę bezpośredniej wojny z wrogim mocarstwem. W dodatku wbrew zapewnieniom sprzed dekady zaledwie 11 państw członkowskich wydaje co najmniej 2% swojego PKB na obronność.
Szczyt odbędzie się także na podwórku Joego Bidena, którego listopadowa walka o reelekcję ma silniejszy niż kiedykolwiek wymiar multilateralny. Od jego zwycięstwa zależy nie tylko wszystko, co kluczowe w amerykańskiej polityce krajowej, ale również, bez cienia przesady, przetrwanie powojennego liberalnego systemu międzynarodowego. Jeśli do Białego Domu wróci Donald Trump, USA nie opuszczą NATO całkowicie – głównie dlatego, że wcale nie muszą. Wystarczy, że wstrzymają lub ograniczą swoje zaangażowanie, w krytycznym momencie przysyłając np. okrojone siły wojskowe do Europy Wschodniej zaatakowanej przez Rosjan. Dla mniejszych krajów członkowskich byłby to wyrok śmierci, dla Trumpa triumf izolacjonizmu w białych rękawiczkach.
Twój ugodowy sąsiad.
Tę listę można długo rozwijać. Wojna hybrydowa, coraz wyraźniejsza aktywność rosyjskich agentów wpływu na terytorium NATO, mnożące się zagrożenia na Południu. Choć teoretycznie nie jest to obszar działalności Sojuszu Północnoatlantyckiego, nikt w jego dowództwie nie może sobie pozwolić na całkowite ignorowanie eskalacji konfliktu na Bliskim Wschodzie. Ewentualne kłopoty Izraela pochłoną niemałą część amerykańskiej uwagi politycznej i zasobów militarnych, a coraz bardziej prawdopodobne włączenie się w konflikt Hezbollahu grozi migracją terroryzmu do krajów europejskich. To ostatnie byłoby już natowskim kłopotem.
Na tę gęstą mapę wyzwań i zagrożeń nakłada się krucha konstrukcja polityczna. Viktor Orbán, naczelny hamulcowy rozwoju NATO, musi być nieustannie przekupywany, by łaskawie zgodził się na wpuszczenie nowego członka sojuszu czy na kolejny transfer broni i pieniędzy dla Kijowa.