Tag "wybory prezydenckie USA 2024"
Nasze lokalne Trumpiki
Nie słabną skrajne oceny ani wielkie emocje po amerykańskich wyborach. Radość polskiej prawicy z wyboru Trumpa można porównać do zachowania karpi cieszących się z nadchodzącej Wigilii. A próby budowania pod Trumpa kampanii prezydenckiej potwierdzają tylko bezradność i hipokryzję polityków. Podobnie jak fałszywe i mylące są nazwy partii, począwszy od monopartii Kaczyńskiego Prawo i Sprawiedliwość, a na Wiośnie Biedronia kończąc, także znak równości między tym, co według słownika znaczą słowa prawica i konserwatyzm, a tym, co ze sobą niesie Trump, jest wręcz modelowym oszustwem.
Od patologicznego kłamcy Macierewicza zarażają się kolejni politycy. I nawet gdy on trafi tam, gdzie powinien, odpokutować winy za zdemolowanie armii i szaleństwa wyprawiane nad ofiarami katastrofy pod Smoleńskiem, będzie miał naśladowców. Nie brakuje przecież cyników, którzy będą nieśli w lud kolejne wersje historii o zamachu. Takie są te nasze lokalne Trumpiki. Zapatrzeni w niego jak w święty obrazek. Jakże musi im imponować. Bogactwem i bezczelnością. Rozwodami i aferami seksualnymi. Trump pokazał, że skromna wiedza i lewe interesy nie są przeszkodą w marszu po Biały Dom. Nie dostałby się tam jednak, gdyby nie postawa liderów Partii Demokratycznej. To, co robili przez ostatnie dwa lata, to gotowa recepta na przegranie każdych wyborów. Nawet z kimś takim jak Trump.
W Polsce po tych wyborach zaczęto pilniej obserwować sytuację tych grup społecznych, które w Stanach poparły Trumpa. Dlaczego miliony biednych zagłosowały na miliardera? A na kogo mieli? Jaki program miała dla nich Kamala Harris? Poparły ją te grupy społeczne, do których trafiała z sensowną ofertą.
Ciągle nie widzę takich pomysłów koalicji rządowej, które miałyby trafić do części elektoratu PiS. Żelazny elektorat tylko wtedy jest żelazny, gdy partia zabezpiecza jego interesy. Przede wszystkim te ekonomiczne, bytowe. I nie grzebie mu drągiem w świecie wyznawanych przez niego wartości. Czy tak trudno to pojąć? Może wydrukujemy mapkę z miejscami, w których poparcie dla partii Kaczyńskiego przekroczyło 35%, i pojadą tam politycy koalicji? Nie raz, ale co miesiąc. Do skutku. Aż lokalne problemy zostaną choć w połowie załatwione.
Powtórz kłamstwo wystarczająco często, a stanie się prawdą
Pokaż Trumpa wystarczająco często, a stanie się kandydatem większości
Korespondencja z USA
Gdy będą państwo czytać ten tekst, świat pewnie jeszcze nie otrząśnie się z szoku, ale już pojawi się wystarczająco wiele komentarzy i analiz wyjaśniających fenomen ponownej wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. W chwili gdy siadam do pisania, mam do dyspozycji wyłącznie szok, a za towarzystwo ciemny poranek, bo w noc wyborczą z 5 na 6 listopada w Kolorado, gdzie mieszkam, spadł pierwszy śnieg. Nad głową wisi więc ciężkie, szare niebo, a ulice zasnuwa równie szara mgła. Idealna aura do rozważań, co nas teraz czeka, jak napisała z samego rana znajoma, która w ramach protestu nie wysłała nawet dzieci do szkoły.
Ustaliliśmy w redakcji, że jeśli w chwili oddawania tego numeru do druku wyniki prezydenckiej potyczki wciąż będą nieznane, napiszę, co kształtowało wybory na ostatnim odcinku przed metą. Rozpoczęłam pracę już w przeddzień elekcji, a opierałam się na notatkach robionych w podróży, bo ostatni przedwyborczy tydzień spędziłam w Chicago. W korespondencji planowałam oddać klimat zaciekłej, acz wyrównanej walki, przyglądając się obojgu kandydatom i ich kampaniom. Sondaże do ostatniej chwili pokazywały przecież niebywale wyrównany bój. Obrazek, który zaczął się wyłaniać z tych zapisków, dał mi jednak do myślenia. Kłamstwa, skandale, mowa wykluczenia i nienawiści, status osądzonego kryminalisty prowadzającego się pod rękę z rasistami i suprematystami – wszystkie te sprawy były bardzo ważne i na pewno miały odegrać rolę w tych wyborach. Jeśli mimo wszystko nie przeszkodziłyby Trumpowi w sięgnięciu po laur zwycięzcy, oznaczałoby to jedno: że wygraną dała mu jego spektakularna widoczność i oglądalność, które przełożyły się na równie spektakularną klikalność, by użyć popularnego terminu.
Na czym opierałam tę przygnębiającą konstatację? Otóż w przekazach dnia, z których miała wypłynąć opowieść o zaciekłej walce, Kamali Harris nie było prawie wcale. Pojawiała się w przypisach, podczas gdy postać Trumpa rozpychała się łokciami i codziennie wypełniała niemal całą medialną przestrzeń. Kilkanaście godzin później miałam się przekonać, że moje wnioski były słuszne.
Możemy i powinniśmy się zastanawiać, do jakiego stopnia za zwycięstwem Trumpa stanęły „tradycyjne” czynniki kształtujące postawy wyborcze Amerykanów: „ekonomia, głupcze”, stosunek do imigracji i aborcji oraz wachlarz kwestii odwołujących się do osobistych przekonań i wartości, które od kilku dekad napędzają zjawisko nazywane wojnami kulturowymi. Mamy obowiązek zwrócić uwagę na skandalicznie eksponowany w kampanii Trumpa element rasizmu i suprematyzmu, który dzieli społeczeństwo i odbudowuje armię „jedynie słusznych właścicieli Ameryki”, uzurpujących sobie specjalne miejsce i prawa tylko dlatego, że mają „właściwy” kolor skóry i korzenie etniczne. Myśląc zaś o przyszłości naszych dzieci, szczególnie córek, powinniśmy niepokoić się informacją o entuzjazmie, z jakim męska część elektoratu odpowiedziała na seksizm i maczyzm kampanii Trumpa.
Pierwsze powyborcze badania wskazują, że szczególnie podatni na tego typu treści okazali się młodzi mężczyźni oraz wszyscy mężczyźni pochodzenia latynoskiego. Nie jest tajemnicą, że kultura latynoska pozostaje smutnym zakładnikiem maczyzmu w jego najgorszym wydaniu. Ani to, że w Ameryce dokonują się historyczne zmiany demograficzne, a populacja pochodzenia latynoskiego z całym jej dziedzictwem znajduje się w ich centrum. Latynosi są dziś najszybciej powiększającą się grupą etniczną w USA, w niektórych stanach wręcz większością wśród dzieci i młodzieży poniżej 18 lat.
Najgłośniej powinniśmy rozmawiać o dezinformacji i jej rosnącej roli w wyborach, nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie. Dezinformacja, szczególnie ta dotycząca rzekomych planów demokratów, by dać dziesięcioletnim dzieciom prawo zmiany płci bez wiedzy i zgody rodziców, miała zapewne największy wpływ na postawy wyborcze matek. Poświęcenie praw reprodukcyjnych wydawało im się w tej chwili mniejszym złem.
Nie zmieniam jednak zdania i pozostaję przy wniosku, że zwycięstwo Trumpa przejdzie do historii przede wszystkim jako znak dziwnych, niebezpiecznych czasów, w których żyjemy. Jeszcze jeden dowód na to, że wygrywa nie ten, kto trzyma się zasad i zdrowego rozsądku, ale ten, kogo widać i słychać. I kto sprawia, że rzeczywistość wydaje się dużo ciekawsza i bardziej rozrywkowa, niż jest naprawdę. Nie jestem w tej opinii odosobniona. Tom Nichols, ekspert ds. bezpieczeństwa i były doradca polityczny na Kapitolu, wyjaśnia: „Oczywiście niektórzy wyborcy wciąż upierają się, że prezydenci niczym magicy kontrolują ceny podstawowych dóbr. Inni mają szczere obawy dotyczące imigracji lub odpowiedzieli na hasła, w których pobrzmiewa faszyzm i natywizm. Jeszcze inni po prostu nigdy nie zagłosowaliby na kobietę, zwłaszcza czarnoskórą. Ale ostatecznie większość wyborców wybrała Trumpa, bo łaknęła tego, co im oferował: nieprzerwanego reality show opartego na wściekłości i żalach” („The Atlantic”, 6 listopada 2024 r.).
Mój kalendarz z ostatniego przedwyborczego tygodnia jest tego najlepszym potwierdzeniem.
Środa, 30 października
Gdy wyciągam walizkę, by się pakować przed podróżą do Chicago, Donald Trump prezentuje Ameryce najnowszy skecz. W odblaskowej kamizelce śmieciarza, ma co prawda trudności ze znalezieniem klamki na drzwiach śmieciarki, a jego skok do szoferki nie przypomina ruchów supermana, za jakiego każe się Ameryce uważać, ale telewizja to transmituje, wyborcy się śmieją – i to najważniejsze. Pomysł ze śmieciarką podsunął mu prezydent Biden, któremu dzień wcześniej puściły nerwy i w emocjach nazwał wyborców Trumpa „śmieciami”. Na wiec w Wisconsin Trump przyjechał więc zebrać „swoje śmieci”. Chodzi też o odwrócenie kota ogonem po tym, jak odwiedzając w weekend Nowy Jork, Trump zaprosił na scenę komika Tony’ego Hinchcliffe’a. Nawiązując do imigracyjnej retoryki Trumpa, w której imigranci często przedstawiani są jako „śmieci”, a Ameryka jako „światowe wysypisko”, Hinchcliffe stwierdził, że „wyspą śmieci” jest także Portoryko. Portorykańczycy głosować nie mogą, ale ich krewni na kontynencie – owszem. Armia latynoskich gwiazd w USA zagotowała się z oburzenia i zapowiedziała odwet przy urnach. J.D. Vance pomaga bossowi, jak może, i już od trzech dni doradza wszystkim, by „wzięli na wstrzymanie”, a najlepiej przyłączyli się do żartów. Pod koniec dnia w sondażach słupki poparcia Latynosów dla Trumpa nie tylko nie ucierpiały, ale wręcz podskoczyły.
Hameryko, bo jo cie kochom
Krótka piłka z tymi wyborami w USA, Trump pozamiatał w kilkanaście godzin, żadnych Kapitoli szturmować nie trzeba, faszyści wszystkich krajów zachwyceni. Z głębokim rechotem czytałem polskie komentarze pełne zdziwienia: „Zaskakujące wieści z Kremla. Takiej reakcji Putina się nie spodziewano”. A cóż powiedział prezydent Rosji na wieść o wyborze przez Amerykanów Trumpa? „Mówimy o nieprzyjaznym kraju, który jest bezpośrednio i pośrednio zaangażowany w wojnę przeciwko naszemu państwu” – gratulacji nie będzie, a stosunki dwustronne są najgorsze w historii. A jeszcze wczoraj czytałem, jak Putin pompuje miliony, żeby Trump wygrał, i jak w tym celu destabilizuje sam proces wyborczy. Wszystko to jakoś się nie składa w spójną opowieść. Ale polska miłość do USA jest ślepa i, jak z definicji, nie widzi, bo nie chce i nie może widzieć, czym polityka amerykańska jest w istocie, czym są jej interesy i jak kompletnie nieważna jest w tej perspektywie jakaś tam Polska.
Sięgnąłem ostatnio do ważnej i zajmującej skądinąd książki nieżyjącego już prof. Wiktora Osiatyńskiego „Prawa człowieka i ich granice”.
Ameryka – krajobraz po bitwie
W polityce wewnętrznej USA borykają się ze zbyt wieloma problemami, aby program kontynuacji mógł być dla większości Amerykanów zadowalający
Donald Trump zwyciężył w wyborach prezydenckich. Udało mi się to przewidzieć, a może lepiej powiedzieć, że intuicyjnie wyczuć. Nie rozumowałem na podstawie sondaży. Sondaże okazały się bałamutne. Wyciągałem wnioski ze zgromadzonej wiedzy na temat Ameryki, z rozmów ze specjalistami akademikami, z pogawędek z niespecjalistami dobrze znającymi amerykańskie realia i z mieszkającymi oraz działającymi w Stanach Zjednoczonych biznesmenami. W sierpniowym „Przeglądzie” pisałem: „Amerykanie – podobnie jak wyborcy w innych krajach – w przeważającej mierze głosują na podstawie twardych faktów ekonomicznych i żadne ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona ich, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w swoich portfelach. W tym wyraża się ich pragmatyzm, który, można się obawiać, zwycięży w zderzeniu z pełnym idealizmu, chwytającym za serce hasłem o konieczności obrony ginącej demokracji”.
Nie ulega wątpliwości, że Kamali Harris nie ułatwił sprawy wciąż urzędujący prezydent Joe Biden. Nie tylko dlatego, że zbyt długo kazał się namawiać do rezygnacji z walki o reelekcję. Jeszcze większym problemem okazało się zogniskowanie kampanii Harris na tematach wymyślonych przez Mike’a Donilona, jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Bidena. Donilon był przekonany, że jest niemożliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dopuścił się zamachu na demokrację. Grubo się pomylił. Zastanawia mnie także prostota, by nie powiedzieć prymitywizm, kalkulacji w obozie demokratów, że oto wystawienie kobiety jako kandydata gwarantuje zebranie głosów znakomitej większości kobiet. Uderza mnie to, bo punkt pierwszy w elementarzu politologicznym brzmi: wyborcy, oddając głos, kierują się nie kwestią płci, lecz interesami. Gdyby zawsze głosowali na osoby własnej płci, wówczas faktycznie wszystko, co należałoby zrobić w ustroju demokratycznym, to zgłosić kobietę jako kandydatkę. Wygrana murowana z uwagi na przewagę liczebną kobiet.
Zdecydowanie logiczniej zachowywali się w okresie II Rzeczypospolitej ludowcy, odgrywający rolę wzorowych demokratów. Byli obrońcami demokracji, bo tak długo, jak odbywały się wolne wybory, mieli otwartą drogę do rządzenia, ponieważ chłopi stanowili większość społeczeństwa. Chłopi nie zawodzili ludowców w głosowaniu – tak jak białe kobiety zawiodły Harris – głosując bowiem na partie chłopskie, byli przekonani, że bronią swoich najlepiej pojętych interesów.
Zastanawia mnie również prymitywizm kalkulacji, że wystawienie czarnoskórej kandydatki daje gwarancję uzyskania miażdżącej większości głosów czarnoskórych wyborców. Dlaczego Afroamerykanin na nie najlepiej płatnej posadzie miałby głosować na wiceprezydentkę Harris, jeśli trumpiści skutecznie wbili mu do głowy, że wybór Harris oznacza zalew Ameryki przez migrantów, którzy czyhają na jego miejsce pracy? Trumpiści jako wirtuozi propagandy zrobili zresztą coś więcej. Przekonali naszego przykładowego Afroamerykanina, że to nie Trump, lecz Harris zniszczy amerykańską demokrację. To Harris – w narracji trumpistów bezrefleksyjnie opowiadająca się za polityką promigracyjną i za prędkim nadawaniem migrantom amerykańskiego obywatelstwa – chce następnie przesiedlić tych nowych obywateli do tzw. swing states rozstrzygających o wynikach wyborów w USA. Czy ci wdzięczni demokratce Harris migranci z obywatelstwem nie będą głosować na demokratów do końca życia i jeden dzień dłużej, a głosując, przesądzać o stałym zwycięstwie demokratów? Czy to nie jest prawdziwy zamach na demokrację?
Trumpiści sformułowali jeszcze jeden, znacznie poważniejszy zarzut pod adresem demokratów o instytucjonalne niszczenie demokracji. Chodzi o starania sprzed i w trakcie szczytu NATO
Polski głos w amerykańskich wyborach
Polonia w Stanach Zjednoczonych jako całość jest dla kraju swoich przodków enigmą
Korespondencja z USA
Szaleństwo wybuchło 10 września. Podczas debaty prezydenckiej Kamala Harris kilka razy użyła słów Polish oraz Polish Americans, choć kontekst jej wypowiedzi raczej mroził krew w żyłach. Wytknęła Trumpowi, że Putin „zjadłby go na lunch”, a 800 tys. Amerykanów polskiego pochodzenia z Pensylwanii na pewno by się nie ucieszyło, gdyby amerykański prezydent wycofał Stany Zjednoczone z NATO i zostawił kraj ich przodków sam na sam z rosyjskim niedźwiedziem.
Pytanie, kogo poprą Amerykanie o polskich korzeniach, rozbrzmiewało wszędzie, bo zarówno w Pensylwanii, jak i w Michigan czy Wisconsin, stanach wahających się, które przesądzą o wyniku wyborów, takich osób jest sporo. W Michigan mniej więcej tyle, co w Pensylwanii, w Wisconsin około pół miliona. W 2016 r. DonaldTrump zwyciężył w przeszło 12-milionowej Pensylwanii ledwie 3 tys. głosów.
O ile w sferze anglojęzycznej po stronie amerykańskiej dominowały pytania, czy coś takiego jak głos polskiego bloku wyborczego istnieje, o tyle przestrzeń polskojęzyczna puchła z dumy. Oto nas, Polaków, dostrzeżono i doceniono. Losy świata – stawka w tych wyborach jest wysoka – są w polskich rękach. Trafność tej konstatacji zdawały się potwierdzać dalsze działania samych kandydatów na prezydenta. Donald Trump udzielił wywiadu Telewizji Republika i podobno rozważał pomysł spotkania się z Andrzejem Dudą w Doylestown w Pensylwanii (do czego nie doszło). Kamala Harris poprosiła o pomoc w kampanii legion demokratycznych polityków i celebrytów o polsko brzmiących nazwiskach. 17 października znana aktorka polskiego pochodzenia Christine Baranski wraz ze stanowym kongresmenem Eddiem Pashinskim odwiedzała domy w hrabstwie Luzerne w Pensylwanii, gdzie wielu mieszkańców ma środkowo- i wschodnioeuropejskie korzenie.
Polonia, o której nie myślicie
Niedługo po debacie prezydenckiej opublikowałam komentarz „Polonia, o której myślicie, nie przesądzi o wyborach” („Nowy Dziennik”, Nowy Jork, 21 września 2024 r.). Skłoniła mnie do tego wymiana opinii w polskojęzycznym internecie. „Czy ktoś jest w stanie mi wyjaśnić, dlaczego amerykańska Polonia popiera Trumpa? Tego człowieka mało obchodzi jego własny naród, a co dopiero inne?”, pytał ktoś spoza USA. Wylała się na niego fala hejtu, i to z obu stron. Jedni się obrażali, że operuje szkodliwymi uogólnieniami, bo przecież nie wszyscy popierają. Drudzy stwierdzali, że jeśli nie rozumie, dlaczego należy popierać Trumpa, to ma zlasowany mózg. Tych ostatnich było znacznie więcej. Wyobraziłam sobie, że sama zadałam takie pytanie, bo moje opinie o tym, kim jest i jak głosuje amerykańska Polonia, są kształtowane przez media społecznościowe w nie mniejszym stopniu niż przez wiadomości w mediach tradycyjnych. Co istotne, są to przekazy w języku polskim od Polonii polskojęzycznej, środowiska liczącego w USA niecałe pół miliona osób.
Dlaczego to takie ważne? Bo mówiąc o polskich Amerykanach, Kamala Harris zwracała się do grupy dużo większej – do niemal 9 mln amerykańskich wyborców, którzy przyznają się do polskich korzeni i stanowią 3% wszystkich wyborców w USA (spis powszechny z 2020 r.). Polonia polskojęzyczna, czyli w przeważającej części osoby urodzone w Polsce (emigranci pierwszego pokolenia), stanowi niecałe 3% tej grupy i 0,1% ogółu amerykańskich wyborców.
Polonia, którą przeceniacie
Z przyczyn oczywistych (język!) Polonią, do której uderzają podczas wizyt w USA polscy politycy i działacze i u której najczęściej zasięgają opinii polskojęzyczne media, również jest wspomniana społeczność polskojęzyczna.
Amerykańska demokracja w opałach
Fala nowej teorii spiskowej wzbiera i nic nie może jej zatrzymać
Korespondencja z USA
Huragan Milton uderzył we Florydę 9 października wieczorem czasu lokalnego, przynosząc wiatr o prędkości ponad 195 km/godz., tornada i zagrożenie powodziami. Wyrządzone przez niego straty dokładają się do spustoszeń po Helene, która zaatakowała 26 września. Cztery dni po jej uderzeniu w mediach dominowały informacje o rosnącej liczbie ofiar historycznych powodzi i usuwaniu szkód. Również o napływającej pomocy, w tym ze strony Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego (FEMA), która była na miejscu klęski już drugiego dnia, dostarczając m.in. satelity Starlink, by można było nawiązać kontakt z mieszkańcami rejonów odciętych od świata. Władze stanów dotkniętych żywiołem, zarówno demokraci, jak i republikanie, nie szczędzili słów uznania dla prezydenta Joego Bidena, podkreślając, że skontaktował się z nimi już po pierwszych wieściach o rozmiarach katastrofy. Chwalili go za to, że chciał zaczekać z wizytą, by służby nie musiały z jego powodu wstrzymywać czy opóźniać akcji ratunkowych.
Ale mamy rok wyborów, do tego niebywale zaciętych, i nie wszyscy widzą w kryzysie wyłącznie kryzys. Donald Trump widzi w nim szansę, której nie powinien zmarnować. Do zalanej Georgii przybył już w poniedziałek 30 września i, całkowicie ignorując fakty, informował Amerykę, że rząd zawiódł na wszystkich frontach. Nigdzie śladu FEMA, a zdesperowani gubernatorzy nie mogą się dodzwonić do prezydenta. Nim wyjechał, w mediach społecznościowych pojawiło się zdjęcie, jak w odblaskowej kamizelce brnie przez zalaną ulicę.
Jeszcze tego samego dnia widzowie Fox News usłyszeli od prezenterki Laury Ingraham, że za „absolutnie katastrofalną” odpowiedzią rządu na kataklizm stoją „regulacje DEI” (Diversity, Equality, Inclusion – Różnorodność, Równość, Inkluzywność), które dla demokratów są ważniejsze od ratowania ludzkiego życia. Teoria o umyślnej bezczynności rządu rozpanoszyła się na prawicy i sprowokowała emocjonalną reakcję prezydenta Bidena. „On kłamie! – odniósł się do wypowiedzi Trumpa poruszony do żywego. – Nie mam pojęcia, dlaczego to robi. Doprowadza mnie to do wściekłości nie dlatego, że zależy mi na tym, co on myśli o mnie, ale przez to, co przekazuje ludziom w palącej potrzebie. Insynuuje, że nie robimy wszystkiego, co w naszej mocy. A my to robimy!”.
A kiedy przyjdą cię wymienić…
MAGA jednak wie swoje. Fala nowej teorii spiskowej wzbiera i nic nie może jej powstrzymać. Ani solidarność z Bidenem republikańskich gubernatorów zalanych stanów, ani wypowiedzi samych powodzian oburzonych atakami na Biały Dom, ani doniesienia, że powodziowa fotografia Trumpa jest fałszywką wygenerowaną przez sztuczną inteligencję – rzecz potwierdzona przez ekspertów. Najmniej przejmuje się tym, że konstrukcja nowej antyrządowej narracji do złudzenia przypomina scenariusz realizowany przez prawicę po tragicznych pożarach na hawajskiej wyspie Maui w sierpniu 2023 r. I że bezpodstawność oskarżeń wysuwanych przeciw służbom rządowym została wtedy dowiedziona.
Dla postronnego obserwatora najciekawszy jest oczywiście wątek DEI. Wklejony do akcji ratunkowej wygląda absurdalnie. Jednak nie dla wyznawców teorii spiskowych. Oni od dawna już wiedzą, że pieniądze z funduszy ratunkowych rozdawane są na dzień dobry gejom, migrantom i osobom kolorowym. Rząd, nawet gdyby chciał, nie ma potem z czego pomóc „normalnym obywatelom”.
Kilka dni później republikanka Marjorie Taylor Greene,
Lis o wilczych oczach
„Oni jedzą psy, należące do ludzi, którzy tam mieszkają. Jedzą koty”, postraszył podczas debaty prezydenckiej Donald Trump, oskarżając w ten sposób imigrantów z Haiti, że zjadą Amerykanom zwierzęta domowe. Bardzo cenne słowa, kolejny dowód, że to osioł i paranoik. Ale przecież to zupełnie w stylu banialuk prezesa, że imigranci roznoszą zarazki i gwałcą kobiety. Kamala Harris dobrze wypadła w tej debacie, rośnie nadzieja, że zostanie prezydentem – jakoś mi jednak trudno napisać: prezydentką.
Tego samego dnia kolejna dobra wiadomość: Ryszard Czarnecki zatrzymany na lotnisku przez CBA. Naczelny lizus Rzeczypospolitej, pieczeniarz, pączek w pisowskim maśle. A wracając do prezesa, martwię się o niego, taki ważny człowiek, a bierze udział w chuligańskich przepychankach pod pomnikiem smoleńskim; siłowanie się, duszenie, przypominało to starożytną rzeźbę Grupa Laokoona. Ów „spisek smoleński” jest czymś niesłychanym, przynajmniej w Europie, w Wenezueli by to uszło.
Po debacie remis
Kamala Harris wygrała lepszym rzemiosłem, ale niezdecydowanych wyborców nikt jeszcze nie przekonał
W kampanii wyborczej w USA Kamala Harris i Donald Trump spotkali się po raz pierwszy. To znaczy, nie tylko pierwszy raz mogli się zmierzyć na zorganizowanej w Filadelfii przez telewizję ABC debacie, ale w ogóle po raz pierwszy uścisnęli sobie dłonie (z inicjatywy Harris). Nadzieje na elektryzujący pojedynek – nie tylko z tego powodu – były zatem wysokie. Na pewno także pompowały je amerykańskie media, które obiecywały widzom „historyczne” starcie. Jak gdyby kampania, w której jeden kandydat się poddał, a drugi ledwo uszedł z życiem z zamachu, nie była sama w sobie dość emocjonująca i wyjątkowa.
Historycznego starcia nie było, powiedzmy to otwarcie. Pierwsza (i być może ostatnia) debata Trump-Harris była pokazem nie wirtuozerii i polotu, ale politycznego rzemiosła. I jeśli coś dobrze unaoczniła, to cele, które postawiły sobie sztaby wyborcze.
Format tego starcia – a nawet bardziej prezentacji, bo o realnej debacie trudno tu mówić – jest od dawna znany. Amerykańskie debaty prezydenckie są plebiscytem na człowieka, który, ubiegając się o najważniejszy urząd na świecie, najskuteczniej będzie udawał, że ma te same zmartwienia, co bezrobotny z Ohio, górnik i gospodyni domowa z Pensylwanii, świeżo upieczona absolwentka uczelni w Georgii i właściciel warsztatu samochodowego w Arizonie. W tak ustawionym konkursie Kamala Harris i Donald Trump mogli wypaść tylko źle, bardzo źle lub przeciętnie.
Z jednej strony, córka profesorów (do tego nieutrzymująca kontaktu z ojcem), robiąca karierę prawniczą i polityczną w zamożnej Kalifornii. Z drugiej – syn dewelopera milionera, robiący karierę na styku biznesu i telewizyjnego celebryctwa w Nowym Jorku.
Na szczęście dla nich obojga po tematyce gospodarczej i tym, co zwykło się w amerykańskiej retoryce wyborczej nazywać „sprawami chleba” czy „ekonomią kuchennego stołu”, wystarczyło się prześlizgnąć. Moderatorzy debaty nie byli przesadnie zainteresowani dochodzeniem do sedna poglądów i stanowisk kandydatów w sprawie inflacji, stagnacji płac realnych, coraz mniejszej dostępności mieszkań itd. I to mimo że – jak wskazują najnowsze badania Pew Research Center – gospodarka jest tematem, który jako ważny przed wyborami wskazuje najwięcej wyborców, bo aż 81%.
Decydujące stany
Dzięki temu jednak oba sztaby mogły się podjąć zadania, które przed tą debatą sobie postawiły. Celem występu w ABC dla Trumpa i Harris nie była przecież prezentacja programu czy rozwiązań dla Ameryki, o co trudno też mieć do nich pretensje w tego typu formacie. Kandydaci spotkali się nie w celu debatowania, ale by wbić widzom do głowy swoje „przekazy dnia”. Z nadzieją, że dotrą do tych mniej więcej 2% niezdecydowanych jeszcze wyborców w najważniejszych stanach wahających się (jak kluczowa dla zwycięstwa Pensylwania, a za nią Georgia i Karolina Północna). Czyli, choć widownię debaty liczyć można w dziesiątkach milionów, a na świecie pewnie i w setkach, w rzeczywistości Trump i Harris bili się o oczy, uszy i serca zaledwie tysięcy ludzi niezbędnych do zwycięstwa.
Z jakimi opowieściami przyszli dla nich na tę debatę? Demokratom od początku tej kampanii, nawet jeszcze zanim doszło do wymiany Bidena na Harris, zależało na jednym. Aby uczynić z wyścigu wyborczego referendum na temat prezydenta – nie tego obecnego, Bidena, lecz Trumpa. Jedyna droga do zwycięstwa, jaką widział przed Bidenem/Harris demokratyczny sztab, to zrobienie kampanii o kimś innym – to znaczy o Trumpie oczywiście. Pod osąd Amerykanów miały pójść jego charakter, kłopoty z prawem, sympatia do dyktatorów i autokratów, zakłamanie i niepopularna decyzja Sądu Najwyższego o delegalizacji aborcji na poziomie federalnym.
Co może Kaczyński?
PiS weszło w etap wojen wewnętrznych. To nieuniknione
PiS wchodzi w jesień 2024 r. z poczuciem nadchodzącej burzy. Ona jest nieuchronna, pytanie tylko, jak długo potrwa i jak będzie wyglądała scena polityczna po jej przejściu. Jak będzie wyglądało PiS.
Pomruki tej burzy słyszymy codziennie. Mamy kolejne pyskówki na linii Mariusz Błaszczak-Marcin Mastalerek, czyli prawa ręka Kaczyńskiego kontra prawa ręka Dudy. Mamy gry wokół Mateusza Morawieckiego, Beaty Szydło i Patryka Jakiego… To nie może się skończyć ot tak sobie. W PiS rozpoczyna się wojna domowa. A Kaczyński nie potrafi jej zatrzymać.
Skąd ta wojna? Dlaczego prezes, który twardą ręką trzymał partię, dziś może tak mało?
PESEL
Przyczyny są oczywiste. I zaczynają się na literę P. Wyliczmy je: PESEL prezesa, prokurator i pieniądze (bo jedni je mają, a drudzy – nie).
Biologii nie oszukasz. Jarosław Kaczyński to rocznik 1949, ma 75 lat. W polskiej polityce jest to wiek bardzo zaawansowany. Spójrzmy: Władysław Gomułka w roku 1970 miał 65 lat, Edward Gierek w 1980 – 67 lat, Tadeusz Mazowiecki w 1989 – 62 lata, a Jan Olszewski w 1991 – 61 lat. Na ich tle Kaczyński to matuzalem. To po pierwsze. Po drugie, każdy widzi, że polityczną formę prezentuje coraz gorszą, mówi coraz bardziej rozwlekle i coraz mniej przekonująco. Widać też, że coraz mniej rzeczy do niego dociera, przez co jest źle poinformowany i podejmuje złe decyzje.
Przykład? Ciągnie PiS w dół sprawa Ryszarda Czarneckiego. A przecież nie musiała. Bo informacji o jego cwaniactwie było aż nadto. Ale gdy wyszło na jaw, jak oszukiwał Unię Europejską, wmawiając unijnym urzędnikom, że podróżował służbowo motorowerem, ba, nawet traktorem, Kaczyński zareagował w sposób rozbrajający. Powiedział, że wcześniej sądził, że to plotki, legendy…
Dlaczego tych plotek nie sprawdził? Nie chciał? Nie potrafił? Nie ma współpracowników, którzy zrobiliby to za niego i którym by ufał? Można więc sądzić, że podobnie podchodzi do innych spraw kadrowych.
Dodajmy do tego jeszcze jeden element – kalendarz polityczny mówi, że następne wybory do Sejmu i Senatu odbędą się w roku 2027. Kaczyński będzie miał wtedy 78 lat. Czy ktoś wierzy, że będzie miał tyle werwy, by ułożyć listy wyborcze i przeprowadzić zwycięską kampanię? A potem mianować premiera i go kontrolować?
Prokuratura
Od 16 sierpnia działa w Prokuraturze Krajowej specjalny pięcioosobowy zespół badający śledztwa polityczne z czasów rządów PiS. Zarówno te prowadzone, jak i umorzone. Na przykład sprawę „dwóch wież”, które Kaczyński planował zbudować na należącej do spółki Srebrna działce w centrum Warszawy.
Poza tym prokuratura aż puchnie od wniosków i prowadzonych śledztw. Do najbardziej medialnych należy sprawa Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych, w której oskarżony jest jej były szef Michał K. Afera uderza w Mateusza Morawieckiego i jego grupę.
Jest też afera Funduszu Sprawiedliwości. W niej oskarżony został były wiceminister sprawiedliwości Marcin Romanowski z Suwerennej Polski. No i afera Collegium Humanum i dyplomów MBA. Tu oskarżonymi są Ryszard Czarnecki i jego żona, ale przecież w tle jest rzesza samorządowców, generałów, celebrytów, którzy załatwiali sobie dyplomy.
Rozwija się również afera wokół PKOl i jego szefa Radosława Piesiewicza. A sponsorujące PKOl spółki skarbu państwa nie dość, że wycofują się z umów, to jeszcze zaczynają składać zawiadomienia do prokuratury, związane z dysponowaniem pieniędzmi przekazywanymi PKOl.
Prowadzone są także śledztwa związane z Orlenem. Jest ich zresztą dużo więcej, na konferencji prasowej parę tygodni temu premier Tusk mówił, że Krajowa Administracja Skarbowa w związku z prowadzonymi kontrolami złożyła już 60 zawiadomień do prokuratury, a suma wyłudzeń sięga 3,2 mld zł. I to nie koniec.
Dla polityków PiS sytuacja jest więc z gatunku nie znasz dnia ani godziny. Nie wiedzą, do kogo teraz zapuka prokurator. W kogo uderzy. W jaką frakcję. W ten sposób, można rzec, prokuratura kształtuje układ sił wewnątrz PiS…
Droga do zaćmienia
Nie wyspałem się, bo pierwsza debata Harris z Trumpem to starcie wagi najcięższej – tu się ważą losy świata. Zgodnie z przewidywaniami reprezentantka demokratów przy stoliku wypadła o wiele lepiej, szkopuł w tym, że jej rywal w każdej chwili może ten stolik przewrócić i za to połowa kraju go wielbi. Trump jest podrzędnym demonem, prawdziwy potwór to Ameryka, która go stworzyła. A jednak jej mit jako raju na ziemi jest w eksdemoludach wciąż tak żywotny, że wszelkie bluźnierstwa przeciw USA brzmią jak świętokradztwo.
Piotr Marecki, stypendysta i profesor wizytujący szacownych amerykańskich uniwersytetów, pochodzi z polskiej wsi, gdzie kult Stanów Zjednoczonych pozostał niewygasły. Przed kilku laty przemierzał prowincjonalną „Polskę przydrożną” i rejestrował jej najdziwaczniejsze próby upodobnienia się do wyimaginowanej Ameryki. Teraz, zaopatrzony w nieodłączny termos na kawę oraz przewodnik „Roadside America”, udał się w podróż samochodem od oceanu do oceanu, poszukując „miejsc bizarnych” i zamierzając poznać ten gigantyczny kraj poza kampusowymi enklawami. Efektem jest „Ameryczka”, najbardziej zbliżona gatunkowo do reportażu i najłatwiejsza w lekturze książka autora.
Próbowałem tytułowe zdrobnienie interpretować jako pieszczotliwy oksymoron, tymczasem Marecki przyznaje, że „ameryczka” to w jego rodzinnych stronach swojski odpowiednik amerykańskiego well done. Pamiętam z wczesnych lat 90. papierosy Golden American, które zalecały się do palaczy nie tylko twardością i kolorem pudełka (w PRL takie kolekcjonowano, podobnie jak puszki po napojach), ale i napisem odwołującym się bezpośrednio do tęsknoty obywateli zza dopiero co podniesionej żelaznej kurtyny: „Oryginalny amerykański smak”. Marecki przemierza Stany wiedziony chęcią poznania tego mitycznego smaku, ale im głębiej w nie się zapuszcza, tym bardziej odnosimy wrażenie, że Ameryka nade wszystko smakuje… strachem.