Tag "wybory prezydenckie USA 2024"
Unicestwianie Polski
Greckie ostatki. Lunch i samochodem do Pargi. Półtorej godziny jazdy, górskie drogi z prześwitami, w których widać błękitne morze. Miasteczko skupione wokół przystani, domy gęsto wspinają się na wzgórze, jak kolorowe schody. Zęby skał wystają z wody, ruiny zamku na wysokiej skarpie. – Pamiętasz? – zapytała Ewa. – Chyba widziałem to miejsce na fotografii – powiedziałem. Okazuje się, że już kiedyś tu byliśmy, przypłynęliśmy statkiem z Korfu na dzień. Niemal 20 lat temu. Przeszłość jest malowana wodnymi farbami, które zmywa upływ czasu.
Powrót do Polski bezbolesny, chociaż przez Radom; puste lotnisko na chwilę zaludniło się pasażerami z naszego samolotu. Też pustym busem Lotu do Warszawy. Polska o zmroku wygląda na kraj dostatni, też w kontraście z Grecją, chociaż ona jest kolebką naszej cywilizacji, o czym we współczesnej Grecji, jeśli nie ma ruin, łatwo się zapomina, inna sprawa, że byliśmy tam głównie na prowincji. Na tej prowincji robiły wrażenie sterty śmieci na poboczach dróg, nieprawdopodobne niechlujstwo.
Warszawa piątkową nocą jawi się jako miasto bogate i tętniące życiem, moje, a już nie moje; w centrum rój nowych szklanych domów, luksusowo, ale obco.
Sensacja, bo Państwowa Komisja Wyborcza zabrała Prawu i Sprawiedliwości kilkadziesiąt milionów na kampanię wyborczą. Reżim Tuska nas ograbił, krzyczy PiS. Nie szkodzi, że w PKW są ludzie z różnych opcji politycznych i bardzo stateczni. Jak się wydaje, nie mieli wyjścia, fakty były takie, że PiS wydało 3,6 mln zł na kampanię z pieniędzy publicznych. Teraz prezes zarządza comiesięczną składkę od swoich posłów i senatorów, będzie też żebrał o pieniądze u wyznawców sekty.
Czy w Ameryce idealizm może pokonać pragmatyzm?
Ideologiczne zaklinanie rzeczywistości nie przekona Amerykanów, że jest świetnie, jeśli nie odczuwają tego w portfelach.
Zaczynamy się oswajać z trzęsieniem ziemi w amerykańskiej polityce, jakim było wycofanie się Joego Bidena z walki o reelekcję na stanowisko prezydenta USA. Ta szokująca decyzja wydaje się nagła, ale jest zwieńczeniem procesu. Już w grudniu ub.r. zaangażowany w kampanie wyborcze od 1968 r. Harold Meyerson otwarcie mówił o kryzysie przywództwa po stronie demokratów. Kryzysie spowodowanym niesłyszalnością głosu prezydenta Bidena, którą rozumieć należało zarówno przenośnie, jak i dosłownie. Tym niesłyszalnym głosem Biden nie był w stanie przekonująco uargumentować korzystnych dla Amerykanów zmian, które wprowadził i zamierza wprowadzić. Nie był w stanie ogłosić wydobycia amerykańskiej gospodarki z popandemicznego kryzysu. Meyerson wskazywał to w wywiadzie udzielonym magazynowi „The Nation”, zwracając jednocześnie uwagę na niekorzystne dla Bidena trendy unaoczniane przez ośrodki badań opinii publicznej sprzyjające demokratom. Trendy te pokazywały, że Biden przegrywa z Donaldem Trumpem nawet w grupach wyborców tradycyjnie głosujących na demokratów, takich jak ludzie młodzi, samotne matki, mniejszości rasowe (z wyjątkiem Azjatów). Notabene Czytelnicy PRZEGLĄDU mogą odczuwać satysfakcję, bo jako jedyni w Polsce mieli możliwość zapoznania się z fragmentami tego w pewnym sensie proroczego wywiadu („Demokraci lunatykują ku zwycięstwu Trumpa”, 8 stycznia 2024).
Politolodzy, dziennikarze i wszyscy interesujący się polityką zadają sobie obecnie pytanie, czy Kamala Harris dysponuje na tyle donośnym głosem, aby została usłyszana i odwróciła niekorzystne trendy. Czy jej pochodzenie, osobowość, poglądy i program okażą się na tyle poważnymi atutami, aby pokonać byłego prezydenta Trumpa? Czy w końcu jej zdolności retoryczno-perswazyjne dorównują Barackowi Obamie w najlepszych latach, bo wielu podziela opinię, że tylko w takiej formie oratorskiej można myśleć o odniesieniu zwycięstwa nad Trumpem. A ten ma się obecnie za człowieka ocalonego boską ręką. Herosa, który kulom się nie kłania. Nie jest w tym myśleniu odosobniony, podzielają je miliony amerykańskich wyborców.
Zatrzymajmy się na chwilę przy poglądach Harris, które przekładają się na ofertę programową. W polityce zagranicznej jej zapatrywania nie są jasno zdefiniowane. Dotychczasowa kariera kandydatki koncentrowała się na zagadnieniach z dziedziny polityki wewnętrznej. W wystąpieniach na forum międzynarodowym odzwierciedlała poglądy swojego zwierzchnika. Zresztą taka była jej rola i taki obowiązek. Wiceprezydent nie jest znaczącą figurą w amerykańskim systemie politycznym, tak długo, jak urzędujący prezydent żyje i cieszy się zdrowiem. Z trzema zastrzeżeniami. Po pierwsze, wiceprezydent jest przewodniczącym Senatu i dysponuje głosem rozstrzygającym w wypadku równego rozłożenia głosów w określonej sprawie (Harris korzystała w trakcie swojej kadencji z tego uprawnienia). Po drugie, stanowisko wiceprezydenta jest dogodną platformą do ubiegania się o prezydenturę, gdy urzędujący prezydent odbędzie dwie kadencje. Po trzecie, wiceprezydent ogłasza wyniki wyborów prezydenckich na poziomie federalnym. Ta mało znacząca, wydawałoby się, funkcja, sprowadzająca się do przeliczenia głosów elektorskich i oficjalnego przedstawienia ich opinii publicznej, okazała się kluczowa pod koniec kadencji Trumpa. Ustępujący wiceprezydent Mike Pence, poddany przez Trumpa silnej presji, potrafił się jej oprzeć. Ogłosił prawdziwe wyniki, podpisując tym na siebie wyrok śmierci w obozie MAGA (skrót hasła wyborczego pierwszej kampanii Trumpa, Make America Great Again, określający jego zwolenników). Nie przeszkadza to, rzecz jasna, Trumpowi w kontynuowaniu narracji o „skradzionych” wyborach.
Wracając do kwestii polityki zagranicznej Harris, można zakładać kontynuację linii Bidena. Naturalnie z pewnymi niuansami, trochę inaczej rozłożonymi akcentami. Nieco ostrożniej i mądrzej może wyglądać amerykańska polityka bliskowschodnia z uwagi na osobę Philipa Gordona, przymierzanego do stanowiska doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Gordon jest autorem rozumnej książki o wiele mówiącym tytule „Przegrywając długą grę. Zwodnicza obietnica zmian rządów na Bliskim Wschodzie” („Losing the Long Game: The False Promise of Regime Change in the Middle East”). Z pewnością niezachwiane pozostanie poparcie dla Izraela w ogólności oraz w prowadzonej przez ten kraj wojnie w Gazie. Jednak z mocniejszym naciskiem na poszanowanie praw ludności cywilnej, czemu Harris już dała wyraz. W kwestii Ukrainy wypowiedziała się na konferencji bezpieczeństwa w Monachium, gdzie zabrała głos pod nieobecność prezydenta Bidena. Podkreślała wagę obowiązywania prawa międzynarodowego. „Żaden naród nie jest bezpieczny w świecie, w którym jeden kraj może pogwałcić suwerenność i integralność terytorialną drugiego, w którym zbrodnie przeciwko ludzkości są popełniane bezkarnie, w którym nikt nie przeciwstawia się państwu o imperialistycznych ambicjach. (…) Naszą odpowiedzią na rosyjską inwazję jest ukazanie zbiorowego przywiązania do międzynarodowych reguł i norm. Reguł i norm, które – od końca II wojny światowej – zapewniły bezprecedensowe bezpieczeństwo i dobrobyt nie tylko Amerykanom, nie tylko Europejczykom, ale ludziom na całym świecie”.
Kwestia przywiązania do reguł jest kluczowa dla Harris także w polityce wewnętrznej, w której przeciwstawia się dyskryminacji rasowej, popiera małżeństwa osób tej samej płci, opowiada się za prawem kobiet do przerywania ciąży, za płacą minimalną ustanawianą na poziomie federalnym, za powszechną służbą zdrowia. Zasadnicza pozostaje jednak sprawa utrzymania Ameryki jako państwa nomokratycznego – opartego na zasadach i prawie. Jak się wyraziła, „wierność rządom prawa to fundament naszej demokracji”. Nie ulega wątpliwości, że pomimo zmiany kandydata centralny temat obecnej kampanii wyborczej po stronie demokratów się nie zmieni. Ów centralny temat zdefiniował jeden z najbliższych doradców prezydenta Bidena Mike Donilon. W jego ujęciu obecne wybory w Stanach Zjednoczonych są batalią w obronie ustroju demokratycznego. Takie ujęcie ma dawać przewagę demokratom, ponieważ zakłada ono, że nie jest możliwe, aby większość Amerykanów zagłosowała na człowieka, który dokonał zamachu na amerykańską demokrację i nie chciał pokojowo przekazać władzy po przegranych wyborach.
Pojawia się zatem zasadnicze pytanie: czy prawdziwie wzniosła idea obrony demokracji, połączona z wyłonieniem nowej kandydatki, dużo młodszej od obecnego prezydenta, oraz zestawem haseł o charakterze obyczajowym i socjalnym może wziąć górę nad pragmatyzmem Amerykanów, który w większym stopniu uosabia Trump? Faktem jest, że były prezydent w trakcie kadencji nieraz demonstrował swój luźny stosunek do reguł prawnych i jest to zasadniczy punkt odróżniający od niego nową kandydatkę demokratów. Weźmy wzmiankowany wcześniej polityczny nacisk wywierany na Pence’a. Nie jest tajemnicą, że Trump dąży do budowy silnego, osobistego przywództwa i podziwia liderów politycznych, którym udało się zbudować tego typu pozycję.
Nie przeszkadza mu przy tym naruszanie przez nich prawa. Tak jest w przypadku chwalonego przez niego Viktora Orbána, tak jest w przypadku Władimira Putina i tak jest w przypadku Xi Jinpinga.
Prof. UJ dr hab. Piotr Kimla jest pracownikiem Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego
Kamala Harris w Białym Domu
Czy to się może udać?
Korespondencja z USA
Niosąca nadzieję i patrząca w przyszłość Kamala Harris ma szansę powtórzyć sukces Baracka Obamy. Podbija serca młodych, ale jej wygrana będzie zależeć od tego, czy reszta Stanów Zjednoczonych jest równie gotowa porzucić kryteria osobowości i płci i wkroczyć w erę post-MeToo.
Dzień po ogłoszeniu, że kandydatem na demokratycznego wiceprezydenta będzie gubernator Minnesoty Tim Walz, centrum opinii i analizy politycznej Cook Political Report (CPR) ogłosiło prognozę, że Kamalę Harris poprą w wyborach trzy tzw. stany wahające się: Arizona, Georgia i Newada. – Pierwszy raz od dawna demokraci są zjednoczeni i zmobilizowani, podczas gdy republikanie zdezorientowani. Błędy popełnione przez Trumpa i jego nominata na wiceprezydenta, J.D. Vance’a, przekierowały uwagę wyborców z wieku Bidena na to, w jaki sposób Trump staje się w wyborach obciążeniem – uzasadniła swoją ekspertyzę szefowa centrum Amy Walter.
Dlaczego ta wiadomość zelektryzowała Amerykę, szczególnie tę głosującą liberalnie? Po pierwsze, Cook Political Report jest ośrodkiem niezależnym i cieszy się zasłużoną renomą medium o niebywale wysokiej trafności prognoz – w jego 37-letniej historii jeszcze nigdy nie spadła poniżej 95%. Po drugie zaś, o wynikach wyborów już od dawna przesądzają w USA właśnie wyborcy ze swing states, co wiadomo na podstawie trendów głosowania i analiz demograficznych.
Wszystko przez specyficzne ustawienia amerykańskiego systemu wyborczego. Prezydenta wyłania tu bowiem nie głosowanie powszechne, ale Kolegium Elektorów – jego członkowie głosują na tego kandydata, który wygrał wybory powszechne w ich stanie. Diabeł tkwi w szczegółach. Każdy stan wysyła do Waszyngtonu tylu elektorów, ilu ma kongresmenów i senatorów. Senatorów zaś – bez względu na to, czy mówimy o prawie 40-milionowej Kalifornii, czy niespełna półmilionowym Wyoming – wszędzie jest tyle samo, czyli dwójka. Widać więc wyraźnie, że szczególne moce wyborcze przypadają w udziale stanom mniejszym i prowincjonalnym. Zwycięstwo Trumpowi w 2016 r. dały Michigan, Pensylwania, Wisconsin, Floryda, Ohio i Iowa, które w latach 2008 i 2012 głosowały na Obamę. Joe Biden wygrał cztery lata później dzięki „zbiegłym” z obozu Trumpa stanom Michigan, Pensylwania i Wisconsin, a także głosującym wcześniej konserwatywnie Arizonie i Georgii.
Choć rolę w rezygnacji Bidena z dalszego udziału w wyborach bez wątpienia odegrała partyjna wierchuszka, decydującym czynnikiem były właśnie złe doniesienia ze stanów wahających się. One też przesądziły o tym, że Kamala Harris na swojego zastępcę wybrała człowieka jak najatrakcyjniejszego dla niezdecydowanej prowincji: pochodzącego z rolniczej Nebraski, ale zarazem otrzaskanego w polityce tzw. pasa rdzy – królestwa klasy robotniczej ciągnącego się od Midwestu po północno-wschodnie rubieże kraju.
W ramach wyborczej ciekawostki dodam, że o wynikach wyborów tak naprawdę przesądzi zaledwie ok. 80 tys. osób, które zmienią lub określą swoją postawę polityczną w ostatniej chwili. W kraju mającym niemal 330 mln obywateli to niecałe 0,5% uprawnionych do głosowania.
Ocena CPR bez wątpienia umacnia pozycję Harris w wyścigu i potwierdza, że mamy do czynienia z fenomenem. Kandydatka, której własna partia odmawiała zdolności pokonania Trumpa, teraz pomaga tej partii przegrupować się i zjednoczyć, zyskuje też sympatię kluczowego segmentu wyborców niezdecydowanych. Nie ma co jednak się łudzić, droga do Białego Domu jest jeszcze daleka. Harris czekają trzy miesiące kampanii, a tę przecież będą kształtować również niepokoje poza granicami Stanów Zjednoczonych. Spróbujmy jednak odpowiedzieć na pytanie, co daje nadzieję na wygraną Kamali Harris, a co działa na jej niekorzyść.
Podwójne więzy i ambiwalentny seksizm.
Zacznijmy od „przeszkody” najbardziej oczywistej – czyli od tego, że Kamala Harris jest kobietą.
Na prezydentkę, bez względu na kolor jej skóry i pochodzenie, Amerykanki czekają od dawna, a liczba pań, które stawały do walki o Biały Dom, idzie już w dziesiątki. Niestety, wciąż bez powodzenia, bo jak się przekonujemy za każdym razem, nogę podstawiają im nie tyle nawet patriarchalne nawyki kulturowo-obyczajowe, ile trwałość, zwłaszcza na prowincji, szablonu, z którego prezydent powinien być wycięty. Upraszczając, powinna to być osoba silna i roztaczająca aurę nieugiętości, a także wygrażająca pięścią wszystkim, którym marzy się odebranie Ameryce jej potęgi i wielkości. Ten tok rozumowania to pokłosie panującej szczególnie wśród starszych pokoleń tęsknoty za okresem „złotego powojnia”, kiedy to pod rządami silnych mężczyzn Ameryka kwitła, a statystycznemu zjadaczowi chleba powodziło się.
I tak z kampanii na kampanię nieustannie oglądamy szablonową, niektórzy mówią nawet wprost: „maczystyczną”, grę pod publiczkę wszystkich kandydatów, co z góry przesądza o losie kandydatek. Znana lingwistka Robin Lakoff, autorka kultowej książki „Language and Woman’s Place” (Język i miejsce kobiety), już pół wieku temu nazwała to zjawisko double bind – podwójnymi więzami, którymi pętane są polityczki. „Jeśli jakąś rolę podświadomie łączymy z jakimiś konkretnymi cechami, to człowiek, który tych cech nie posiada, nawet gdyby odgrywał tę rolę najlepiej na świecie, będzie nam się wydawał nieautentyczny”, pisze Robin Lakoff.
Po kampanii Hillary Clinton, która w 2016 r. przegrała z Donaldem Trumpem, bo rzekomo „nie inspirowała”, eksperci wprowadzili do słownika wyborczego kolejną pozycję: ambiwalentny seksizm – termin ukuty w 1996 r. przez parę psychologów, Petera Clicka i Susan Fiske. Opisuje on postawę mężczyzny, który wspiera kobietę, gdy ta realizuje się w tzw. tradycyjnych rolach kobiecych, ale przejawia wobec niej wrogość, gdy kobieta dąży do władzy bądź szuka realizacji w profesjach tradycyjnie przypisywanych mężczyznom.
Wiceprezydent (z) rozsądku
Tim Walz zawalczy o wiceprezydenturę dla demokratów – w bardzo spokojnym stylu.
Z jednej strony to niespodzianka, zwłaszcza w kontekście matematyki wyborczej. Na nieformalnej giełdzie początkowo krążyło wiele nazwisk kandydatów, bo sporo sympatyków i członków partii w procesie wybierania ewentualnego wiceprezydenta dla Kamali Harris upatrywało szansę. I słusznie, choć niekoniecznie była to szansa dla konkretnych osób. Chodziło bardziej o nowe otwarcie, przewietrzenie trochę dusznych już struktur i zrobienie swoistego przeglądu wojsk: kto się nadaje, kto rzeczywiście ma talent, a kto jest tylko wytworem medialnym i zostanie zjedzony przez presję i adwersarzy na kampanijnym szlaku.
Ostatecznie grono zawężono do trzech osób, spośród których murowanym faworytem wydawał się gubernator Pensylwanii Josh Shapiro. Nie tylko dlatego, że ma dryg do polityki i chwalą go partyjne elity najwyższego szczebla. Miał to być po prostu wybór pragmatyczny, bo Pensylwania to spory kawałek tortu, jakim jest Kolegium Elektorów. Daje 19 głosów spośród 276 potrzebnych do zdobycia prezydentury. Jakiekolwiek scenariusze by teraz kreślić, demokraci potrzebują tego stanu, tak samo jak innych postindustrialnych obszarów na północnym wschodzie – Michigan i Wisconsin. Z Pensylwanią jednak będzie trudno, bo Kamala Harris w przeszłości była ostrą przeciwniczką wydobywania gazu łupkowego metodą szczelinowania, czyli przemysłu, który akurat w tym stanie daje zatrudnienie tysiącom osób. Co prawda, jej sztabowcy już próbują korygować kurs, zapowiadać, że żadnego federalnego zakazu szczelinowania nie będzie, ale ludzie w Pasie Rdzy mają dobrą pamięć. Shapiro miał pomóc zmiękczyć ten opór.
Jego szanse rosły dodatkowo w ostatnich dniach, bo swojego partnera na karcie wyborczej Harris miała ogłosić na wiecu właśnie w Pensylwanii. Scena była więc idealnie ustawiona pod tamtejszego gubernatora. Kilka godzin wcześniej jednak „Wall Street Journal” i Bloomberg doniosły, że razem z obecną wiceprezydent o Biały Dom ubiegać się będzie nie Shapiro, ale Tim Walz, były nauczyciel, działacz społeczny i urzędnik, dzisiaj gubernator Minnesoty (choć pochodzi z Nebraski).
Jak zauważa Daniel Drezner, profesor stosunków międzynarodowych na Tufts University w Bostonie i jeden z ciekawszych, bo lekko konserwatywnych i jednocześnie antytrumpowskich komentatorów amerykańskiej polityki, to wybór podyktowany zdrowym rozsądkiem. Walz jest ani lepszy, ani gorszy od pozostałych kandydatów. Nate Silver, znany amerykański analityk i statystyk, twórca portalu FiveThirtyEight.com, do końca przekonywał opinię publiczną, że najwięcej sensu ma nominowanie Shapira – właśnie z matematycznego punktu widzenia. Drezner, ale też chociażby Joan Greve z „Guardiana” widzieli w tej roli raczej Andy’ego Besheara, gubernatora Kentucky, jedną z jaśniejszych twarzy Partii Demokratycznej w tej części kraju.
Koniec końców jednak większość komentatorów zgadza się, że dla Harris wybór wiceprezydenta nie miał większego znaczenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę pulę dostępnych nominatów. Żaden z nich nie byłby dla niej przesadnym obciążeniem, żaden też nie zadecyduje o przechyleniu wyborczej wagi na jej korzyść. Ten pierwszy aspekt jest dla demokratów na pewno dobrym znakiem, ten drugi już niekoniecznie – Walz nie spowoduje, że wygrają w listopadzie. Głównie dlatego, że w całej Partii Demokratycznej nie ma osoby, która byłaby w stanie to zrobić.
Interwencje Boże według Czaputowicza
Czytamy felietony Jacka Czaputowicza w „Rzeczpospolitej”. Tak, tego, który był nieudanym eksperymentem Kaczyńskiego. Czytamy po trosze z masochizmu. Ale też z powodu niewyszukanej rozrywki, jakiej dostarczają jego wynurzenia. Kontakt z nim jest jak spotkanie z kosmitami. Musi mieć Czaputowicz jakieś chody, że mu drukują takie coś jak „Interwencja Boża w wybory w Ameryce”. Wiernie cytujemy słowa Czaputowicza: „Na pewno to Bóg wskazał Bidenowi Kamalę Harris jako następnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nikt inny by tego nie wymyślił”.
O Trumpie: „To przecież oczywisty dowód interwencji Bożej. Przecież Bóg nie będzie interweniował nadaremno”.
Partia bez wiedzy
Kamala Harris zastąpiła Joego Bidena jako kandydatka demokratów. Jest dobra strategicznie, ale co tak naprawdę chce zrobić z Ameryką? Nie wiadomo.
W chwili oddawania tego tekstu do publikacji wiadomo, że obecna wiceprezydent ma już praktycznie zapewnioną nominację partyjną. Poparcie dla niej wyraziło 3189 z 4 tys. delegatów na Krajową Konwencję Partii Demokratycznej, która odbędzie się w dniach 19-22 sierpnia. Pozostali nie tyle wskazali innego kandydata, ile nie oddali jeszcze głosu. Każe to wierzyć, że podobnie jak Joe Biden w sezonie prawyborów, Kamala Harris również rozpocznie walkę o prezydenturę bez wewnątrzpartyjnej opozycji.
Teoretycznie jeszcze mogłoby dojść do czegoś na kształt puczu podczas samej konwencji, która odbywać się będzie w Chicago. Władze partii mogłyby dopuścić w ostatniej chwili możliwość ubiegania się o nominację nowych osób. Szanse na to są jednak minimalne, nie tylko dlatego że otwartej konwencji demokraci nie przeprowadzili od dekad. I, nazywając rzeczy po imieniu, nikt w partii prawdopodobnie nie wiedziałby nawet, jak to zrobić. Także dlatego, że za Harris stanęli już prawie wszyscy luminarze partii, na czele z Bidenem. Poparli ją także potencjalni rywale, a przynajmniej ci, których w tej roli widziała liberalna amerykańska prasa. Gretchen Whitmer – gubernatorka stanu Michigan, Gavin Newsom – gubernator Kalifornii i Josh Shapiro – gubernator Pensylwanii. Ten ostatni jest szczególnie ważną postacią w poczcie szeroko pojętego establishmentu demokratów, bo szefuje władzom stanu niepewnego, który w ostatnich dekadach przechodził w czasie wyborów z rąk do rąk. Choć republikanie w Pensylwanii przez dekady systematycznie się umacniali, Shapiro utrzymuje tam silną pozycję. Do grona zwolenników Harris dołączyła też Nancy Pelosi, weteranka partii i zarazem jedna z pierwszych poważnych osób w jej strukturach, która publicznie wezwała Bidena do rezygnacji z ubiegania się o reelekcję. Po stronie byłej senator z Kalifornii, gdzie zasłynęła swoją strategią „inteligentnego zwalczania przestępczości”, opowiedziały się też delegacje 40 z 50 stanowych komisji partii. Innego końca tej historii nie będzie, w listopadzie o prezydenturę USA powalczą Donald Trump i Kamala Harris.
Fala wznosząca.
Czy to dobrze, że demokraci ostatecznie zmienili kandydata? Na pewno. Czy to dobrze, że zamienili Joego Bidena na Kamalę Harris? To zależy.
Pierwsze dni po rezygnacji obecnego prezydenta upłynęły pod znakiem mieszanki euforycznego wręcz entuzjazmu i autentycznej ulgi. Dłużej nie dało się już utrzymywać kandydatury, która z każdym kolejnym dniem przeradzała się coraz bardziej w farsę. Dodatkowo pogłębiała kryzys w samej partii, bo w pewnym momencie za odejściem Bidena opowiedziało się publicznie 32 członków Izby Reprezentantów i pięciu senatorów. Dawało to też paliwo republikanom, którzy w pewnym momencie poczuli chyba, że już nic złego w tym roku nie może im się stać. Na ich ubiegłotygodniowej konwencji krajowej w Milwaukee panowała atmosfera ekstazy, religijnego wręcz uniesienia. Wszyscy, którzy przemawiali na scenie, od rodziny Trumpa po wspierających go celebrytów w typie aktora zapaśnika Hulka Hogana, mówili, że wola i determinacja byłego prezydenta jest dla Amerykanów darem od Boga. Mógłby przecież wycofać się z polityki, „grać w golfa codziennie do końca życia”. A jednak zdecydował się ponownie walczyć o Biały Dom.
I, co najważniejsze, robi to dla nas, dla narodu. Nie dla siebie, przecież jest miliarderem, korzyści z prezydentury nie będzie miał żadnych.
Kiedy 21 lipca wieczorem polskiego czasu Joe Biden oficjalnie poinformował o swojej rezygnacji, republikanie dawali do zrozumienia, że taki obrót spraw też im odpowiada. Próbowali kolejnej ofensywy – przewodniczący Izby Reprezentantów Mike Johnson wezwał nawet Bidena do odejścia z urzędu prezydenckiego. Argumentował, że skoro nie jest w stanie prowadzić kampanii wyborczej, na pewno nie jest wystarczająco sprawny, także intelektualnie, do kontrolowania aparatu państwowego. Z prawej strony sceny politycznej padały kolejne apele o aktywowanie 25. poprawki do konstytucji, która określa zasady rezygnacji urzędującego prezydenta z przyczyn zdrowotnych. Przynajmniej częściowo było to jednak robienie dobrej miny do złej gry.
Rezygnacja przed czy po czasie?
Wystarczyło zrezygnować z kandydowania, by niemały chór ogłosił, że prezydent Joe Biden jest najwybitniejszym prezydentem USA od niepamiętnych czasów. Bardzo to ryzykowne. Takie oceny, zwłaszcza gdy są przedstawione na gorąco, rzadko trafiają na karty podręczników. Wielu ludziom prezydent Biden będzie się kojarzył z Afganistanem. I obrazkami panicznej ucieczki najpotężniejszego mocarstwa przed talibami. Amerykanie postawili wtedy sojuszników przed faktem dokonanym. A ludności, która z nimi, w tym także z nami, współpracowała, zgotowali paskudny los. Czy ktoś by chciał być kobietą w kraju rządzonym przez talibów? Jeśli taki był stosunek władz amerykańskich do sojuszników w Afganistanie, gdzie żołnierze z NATO służyli ramię w ramię, to jaki może być wobec innych państw? W innych okolicznościach, ale też wobec zagrożenia wojną.
Relacje USA z Ukrainą, zwłaszcza po 2014 r., i składane Ukraińcom deklaracje, też nie wystawiają administracji amerykańskiej, a w ostatnich latach Bidenowi, oceny partnera poważnego i odpowiedzialnego za własne deklaracje. Co obiecywano Ukrainie przed wybuchem wojny z Rosją? A co później zrobiono? Owszem, wsparcie militarne jest na skalę gigantyczną, choć niewystarczającą do obrony całego terytorium tego państwa. Ukraina bardziej wygląda jak poligon niż państwo, za które Amerykanie będą umierać. Słowa o wolności, tak jak słowa o demokracji, mają niestety coraz mniejszą wartość.
Każdy profesjonalny polityk, a mąż stanu obowiązkowo, musi dbać o sukcesję. Nikt przecież nie jest wieczny. Biden nie przygotował dobrze swojej rezygnacji. Rozumiem, jak trudno było mu się rozstać z przekonaniem, że skoro już raz pokonał Trumpa, to teraz może wygraną powtórzyć. Taki był główny argument, by trwać przy decyzji o kandydowaniu. Czy zrezygnował minutę przed czy minutę po czasie? Dowiemy się w listopadzie. A do wyborów Amerykanów i zależny od USA świat czeka bezwzględna, brutalna wojna dwóch obozów, które różnią się między sobą prawie wszystkim. Jak w tej sytuacji realizować pobożne życzenie naszych polityków, by w relacjach ze Stanami grać na dwóch fortepianach? Takich wirtuozów w dyplomacji to my niestety nie mamy. Kolejne ekipy skutecznie, pod różnymi pretekstami, wyeliminowały profesjonalistów.
A prezydent Duda jaki jest, każdy widzi. Do Kamali Harris będzie pasował jak lakierki do trampek. Dla niego wymarzonym prezydentem byłby Trump. Bo któż inny może mu zaproponować dobrą robotę?
Złe wiadomości
Prezydent Biden fatalnie wypadł w debacie z Trumpem, mówił bez energii, czasami mamrotał, dreptał jak staruszek. Jest mądry, uczciwy, co z tego? Prezydent mocarstwa musi mieć moc, by dźwigać glob na grzbiecie. Demokraci powinni go wymienić na innego kandydata, nie zważając na koszta, gdyż cena zostawienia Bidena w wyścigu wyborczym będzie jeszcze wyższa. Trump, nałogowy kłamca, pajac i populista, może znowu zostać prezydentem. Jego triumf po wygranej debacie był niezwykłym pokazem chamstwa. I pomyśleć, że 30% Amerykanów to nie przeszkadza. A PiS z nim sympatyzuje, jakże inaczej. I na pewno nasz prezes zadowolony, że we Francji wygrywa faszyzująca prawica.
Patrzyłem na twarze piłkarskiej reprezentacji Francji, która grała z Polską – niemal wszystkie ciemne. Imigracja to problem we Francji, ale niejedyny. Jest kilka innych, może większych. Sytuacja robotników i klasy średniej pogarszała się w ostatnich latach z powodu polityki wewnętrznej Francji, a nie przez migrantów. Ale to lęk przed imigrantami spowodował, że Francuzi masowo głosowali na narodową prawicę. Na Onecie przeczytałem piękny esej Olgi Stanisławskiej, która mieszka w podparyskiej dzielnicy Saint-Denis, uważanej za piekielną. Autorka świetnie się tam czuje, kolorowo i ciepło. Pisze: „Wywoływać obawy i niechęć wobec osób, które pracują i mieszkają z nami i bez których nie możemy się obejść, to cyniczna socjotechnika. Wielu polityków robi to jednak z pełną świadomością. Jednym tchem, jak Marine Le Pen, mówią o »imigracji« i o »bezpieczeństwie«. Wzmacniają strach u wyborców, aby móc przedstawiać się jako jedyni, którzy ich obronią. Rezultat może być tylko jeden. Wzrost autorytaryzmu, czyli spadek demokracji, który dotknie wszystkich”.
Ten esej otwiera nagle drzwi i okna, które są zamknięte dla nas, patrzących na problem imigracji z daleka. Widać, jak to wszystko jest skomplikowane i nie tak demoniczne, jak się zdaje na odległość. Odkrywam, że ja sam, chociaż uważam, że mam społeczną empatię i jestem liberalnym demokratą, ulegam stereotypom opartym na braku wiedzy. A reprezentacja Francji jest przecież taka silna dzięki Francuzom, którzy mają orientalne korzenie. Śpiewali hymn bardzo przejęci. Ta mieszanka ras i kultur za jakiś czas będzie kapitałem krajów zachodniej Europy. A że wojujący islam może być problemem, to ten niepokój rozumiem.
Biden albo nikt
Czy jeden występ w debacie pogrąża prezydenta?
Powiedzieć, że pierwsza z cyklu amerykańskich debat przedwyborczych wywołała burzę, to nic nie powiedzieć. Jednak wbrew nadziejom obozu prezydenckiego burza ta nie dotyczyła skandalicznych wypowiedzi Donalda Trumpa czy celnych ripost urzędującego prezydenta. Wręcz przeciwnie. Ledwo upłynął czas przewidziany na konfrontację kandydatów, internet i największe media USA porwała kolejna burza, tym razem wezwań, aby prezydent zrezygnował z wyścigu. Lub chociaż – w imię Boga, patriotyzmu, republiki i wszystkiego, co dobre – to rozważył. Nietrudno zgadnąć dlaczego.
Obrazki, które popłynęły w świat i zdominowały późniejszą dyskusję, to Biden, który bełkocze, patrzy pusto w przestrzeń albo miesza słowa i gubi wątek. On nie tylko miał problem z retorycznym wykończeniem Trumpa. Nierzadko miał wręcz problem ze skończeniem zdania. W jednym z momentów, które zostaną zapamiętane na długo, konkurent Bidena, zamiast go kontrować i atakować, przyznał po prostu, że „nie wie, o czym on mówi”. I dodał, że urzędujący prezydent „pewnie sam nie wie”.
Na tle tych zdjęć i klipów, które zalały sieć, merytoryczna strona sporu została zepchnięta do roli detalu. Pytania o to, który kandydat lepiej zaprezentował swój program i osiągnięcia lub ile razy mijał się z prawdą, zajmowały ledwie ułamek uwagi komentatorów, tak bardzo pochłonęło ich roztrząsanie stanu zdrowia i kondycji Bidena. Czy to sprawiedliwe i uczciwe – pewnie nie. Czy zrozumiałe – niestety tak. Kampania wyborcza ma wszak wyłonić nie kandydata najbardziej szczerego i uczciwego, ale takiego, który udźwignie ciężar prezydentury. Paradoksalnie wobec coraz trudniejszych do ukrycia problemów Bidena to właśnie Trump jawi się rosnącej liczbie Amerykanów jako bardziej godny zaufania.
Historia, która rozgrywa się na naszych oczach, nie dotyczy jednak samego wieku Bidena i jednej (jak na razie) debaty. To również opowieść o wadach amerykańskiego systemu wyborczego, chwiejności opinii publicznej i medialnych manipulacjach, a także uporze prezydenta i jego partii.
Stawka większa niż aborcja
Amerykanie walczą z duchami przeszłości o prawo do przyszłości.
Korespondencja z USA
Temat aborcji zdominował tegoroczną kampanię wyborczą, ale nie chodzi wyłącznie o prawo do wyboru i zdrowie kobiet. To bitwa między dwiema wizjami Ameryki: tej w gorsecie przeszłości i tej równającej do współczesności, którą coraz trudniej gonić.
Arizona po raz pierwszy.
Jesień jest chłodna i deszczowa, więc wizja obrad w chacie z bali, bez szyb w oknach i bez podłóg, w nikim nie wzbudza entuzjazmu. Gubernator nowo utworzonego Terytorium Arizony, John Goodwin, jest jednak nieustępliwy, nie chce dłużej czekać i wyznacza rozpoczęcie pierwszej sesji zgromadzenia legislacyjnego na 26 września 1864 r. Jako miejsce wskazuje wioskę Prescott, gdzie pierwsi biali osadnicy, poszukiwacze złota, w większości wciąż mieszkają w namiotach.
Terytorium utworzone przez Waszyngton rok wcześniej jest ogromne, ale słabo zaludnione. Obszar zbliżony wielkością do dzisiejszej Polski zamieszkuje ok. 12 tys. osób, w większości rdzenna ludność i Meksykanie nieposługujący się angielskim. Białych jest tu ok. 600, prawie sami mężczyźni skupieni wokół kopalni złota. 27-osobową delegaturę zebraną w Prescott tworzą niemal wyłącznie biali, do tego bogaci mężczyźni. Tylko trzech ma korzenie meksykańskie. Ponieważ struktury organizacyjne terytorium jeszcze nie istnieją, na stanowiska powołali ich biali sędziowie z trzech okręgów sądowniczych istniejących tu już wcześniej, gdy ziemie były jeszcze częścią Terytorium Nowego Meksyku.
Obrady, choć z przerwą na ewakuację do włości gubernatora, bo nieoczekiwanie spada pierwszy śnieg, trwają prawie półtora miesiąca. Wieńczy je przyjęcie 400-stronicowego kodeksu praw, nazywanego od imienia twórcy kodeksem Howella.
Prawo wyborcze przyznane zostaje tylko białym mężczyznom, ale w kodeksie znajdą się również zapisy o legalności prostytucji, całkowitym zakazie aborcji, a także odebraniu ludności niebiałej prawa do zeznawania przeciwko osobie białej. Panowie nie widzą w postanowieniach żadnej sprzeczności. Mężczyźni potrzebują rozrywki, wiadomo, a że białych kobiet brak, to normalne, że będą jej szukać wśród tubylek. Trzeba ich jednak zabezpieczyć przed odpowiedzialnością.
Z zakazem aborcji sprawa ma się nieco inaczej. To pokłosie ogólnonarodowej kampanii, która rozlewa się po kraju od kilkunastu lat. Uruchomili ją lekarze, zawód dostępny tylko mężczyznom, którzy w rosnących rzeszach akuszerek dostrzegli rywalki odbierające im zarobek. Postanawiają więc wyeliminować je z gry, ale tak, by nie odbiło się to na pacjentkach. Lobbują za ustawowym zakazem aborcji, ale karaniem tylko tych, którzy ją przeprowadzają. By zaś uwierzytelnić w oczach narodu sens zakazu, promują teorię „wielkiej wymiany”. Białe amerykańskie protestantki muszą dotrzymać kroku rodzącym na potęgę katoliczkom z Irlandii, które w tym czasie masowo osiedlają się w Ameryce. W przeciwnym razie kraj czeka cywilizacyjna ruina.