Wszyscy jesteśmy już chyba zmęczeni polityką. Po nieudolnie zorganizowanych, ale przecież uczciwych wyborach samorządowych czeka nas jeszcze „stan wojenny”. Jarosław Kaczyński zamierza go wprowadzić w Polsce 13 grudnia, zapowiadając wyjście na ulice w proteście przeciw demokratycznym instytucjom i procedurom, czyli faktycznie przeciw państwu polskiemu, którego konstytucyjnych władz nie uznaje, odkąd z woli wyborców PiS straciło władzę. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie polityka dostarczy nam wiele emocji. Spróbujmy zatem choćby na krótko od tej tandetnej polityki odpocząć. Dlatego tym razem będzie o nauce, a ściślej – o jej patologiach. O wprowadzonych za czasów minister Kudryckiej kryteriach oceny dorobku naukowego, czyli rzekomo obiektywnych kryteriach wielkości uczonych, napisano już wiele, także na łamach „Przeglądu”. Wskazywano, że system ten promuje grafomanów, którzy potrafią swoje „błyskotliwe” przemyślenia i odkrycia przedstawić na co najmniej 20 stronach naukowego bełkotu (artykuł o mniejszej objętości w naukach humanistycznych nie daje punktów), a także cwaniaków wyspecjalizowanych w „robieniu punktów” i umiejętnym prezentowaniu wątpliwego nieraz dorobku, bez żadnej wartości dla nauki. Ten system premiuje też członków swoistych spółdzielni, wzajemnie się cytujących, i innych – jak dawniej w Galicji mówiono – hochsztaplerów, dając przy tym złudne wrażenie obiektywnej oceny. Marks za trzy tomy „Kapitału” dostałby w tym systemie 20 punktów (bo tyle się otrzymuje za monografię), Kowalski za artykuł o skupie mleka na Mazowszu wydrukowany w jednym z kilkuset zagranicznych czasopism znajdujących się na tzw. liście filadelfijskiej dostałby punktów dwa razy więcej. Jeśli tylko przełożyłby ten artykuł na angielski, prędzej czy później jakieś pismo ze wspomnianej listy by mu go opublikowało, choćby jako ciekawostkę z egzotycznego kraju. Tatarkiewicz za swój monumentalny podręcznik historii filozofii nie dostałby wcale punktów, bo te za podręcznik się nie należą. Malinowski za artykulik o poglądach filozoficznych swojego kolegi Nowaka, zamieszczony w „Zeszytach Naukowych” którejś z licznych prowincjonalnych szkół wyższych jakieś punkty by jednak dostał, o ile tylko potrafiłby te poglądy opisać na ponad 20 stronach. Takie zestawienia można by ciągnąć w nieskończoność. Rodzi się całe pokolenie „uczonych” łowców grantów i punktów, producentów pozorów. Na ich tle uczeni rzetelni, ale mniej umiejący rozpychać się łokciami w świecie tychże grantów i punktów, wypadają blado albo nawet nie wypadają wcale. Właśnie trafiło do moich rąk grube dzieło z dyscypliny, której uprawianie wymaga kosztownych, rozbudowanych laboratoriów. Autorka takimi nie dysponuje. Przypadkiem byłem w lokalu jej katedry i na własne oczy widziałem, że jedyne urządzenia, jakie posiada ta katedra, to szuflada w biurku i czajnik do grzania wody na herbatę. Cała kilkusetstronicowa praca jest najzwyklejszą kompilacją. „Dzieło” zaczyna się notką biograficzną, w której autorka została przedstawiona (sama się przedstawiła? – notka nie ma autora) jako „znana polska uczona”. Na potwierdzenie tej oceny dodano, że publikuje ona w czasopismach z listy filadelfijskiej, ma „wysoki Impact Factor”, jest laureatką „wielu odznaczeń państwowych, w tym Złotego Krzyża Zasługi”. Faktycznie, wszystko to dosłownie powala na kolana. Nobla! Jak najprędzej Nobla! Sprawiedliwości musi przecież stać się zadość. Zarobki asystentów czy doktorantów są u nas tak niskie, że nie pozwalają zatrzymać na uczelni najzdolniejszych absolwentów, którzy uciekają, szukając lepiej płatnych posad, albo wyjeżdżają za granicę i tam niejednokrotnie robią karierę naukową. W nieporównanie lepszych warunkach materialnych, w lepiej wyposażonych laboratoriach, w sprawniej zorganizowanych i kierowanych zespołach badawczych, ze znacznie większymi pieniędzmi na badania naukowe. Wydawać by się mogło, że w sytuacji przynależności do Unii Europejskiej, przy otwartych granicach i praktycznie nieograniczonym dostępie do zagranicznych publikacji naukowych, dystans dzielący naukę polską od światowej szybko będzie się zmniejszał. Nic takiego się nie dzieje. Mimo posiadania wielu „znanych uczonych” o wyjątkowo dobrym samopoczuciu nasze najlepsze uniwersytety ścigają się w rankingach nie w pierwszej setce, razem z amerykańskimi, niemieckimi, angielskimi, francuskimi czy japońskimi, ale w czwartej, z uniwersytetami Tajlandii czy innych krajów zaliczanych dawniej do Trzeciego Świata. Na koniec smutna konstatacja. W polityce tandeta i w nauce tandeta. Zdaje się, że do obydwu tych światów ma zastosowanie prawo Kopernika: pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy. Jak w polityce awanturnicy, demagodzy, populiści i oszuści wypierają zrównoważonych, uczciwych i rzetelnych, tak w nauce hochsztaplerzy, łowcy
Tagi:
Jan Widacki