Taniec ożeniony z jazzem

Taniec ożeniony z jazzem

Balet nie musi poprzestawać na opowiadaniu bajek i historii napisanych wieki temu Borys Ejfman – Ostatni spektakl – „Who’s who” – nazwał pan musicalem baletowym. Połączył pan muzykę poważną i rozrywkową, Rachmaninowa i Duke’a Ellingtona, balet klasyczny i taniec nowoczesny. A w warstwie fabularnej – Rosję i Amerykę. Czy robił pan to z myślą o podbiciu Ameryki? – Amerykę to ja już dawno podbiłem… jeśli wierzyć amerykańskim krytykom. Napisali nawet, że jestem choreografem XXI wieku! (śmiech). – Tym razem zrobił pan spektakl, który można by pokazywać na Broadwayu. W dodatku odwołujący się do ulubionej komedii Amerykanów „Pół żartem, pół serio”. Dwaj tancerze klasycznego baletu rosyjskiego emigrują do Ameryki, gdzie po wielu przygodach trafiają do żeńskiej rewii i udając kobiety, robią karierę. Potem jeden z nich opuszcza Amerykę, a drugi zakłada swój balet i podbija publiczność, łącząc taniec klasyczny i nowoczesny. – Ten spektakl zamówili u mnie Amerykanie, a pomysł mi się spodobał. Chciałem zrobić lekką komedię baletową, ale realistyczną w warstwie narracyjnej, poruszającą problemy współczesnych ludzi, szukających swojego miejsca w świecie, zastanawiających się nad własną tożsamością. Balet nie musi poprzestawać na opowiadaniu bajek i historii napisanych wieki temu. Chciałem też pokazać, że balet klasyczny, który kocham, można ożenić z tańcem współczesnym i gorącymi rytmami, a także ze współczesnymi rozwiązaniami sztuki wizualnej, filmowej. – Traktował pan to jako eksperyment? Pytam, bo wcześniej wielokrotnie odżegnywał się pan od eksperymentowania. – Czysty eksperyment artystyczny mnie nie interesuje, interesuje mnie przede wszystkim dramaturgia spektaklu, teatralność widowiska. Ale jeśli się ma w zespole młodych ludzi, młodych choreografów, trzeba dać im możliwość spróbowania czegoś nowego. – Kiedy pan był młody, buntował się pan przeciwko sztuce tradycyjnej? Odczuwał pan kiedykolwiek balet klasyczny jako sztukę skostniałą? – Nigdy, od dziecka jestem zakochany w balecie klasycznym. Wychowałem się w Petersburgu, mieście kultywującym tradycję. Nie ma we mnie nic z buntownika. – Dlaczego zatem w czasach Związku Radzieckiego, kiedy balet klasyczny był niemalże popierany urzędowo, miał pan kłopoty z cenzurą? – Wykorzystywałem zakazaną wtedy muzykę – Pink Floyd, Ricka Wakemana itd. Robiłem to, bo chciałem pozyskać młodą publiczność, taką, która nie chodzi na balet klasyczny. Muzyka nowej generacji dawała mi energię, była bodźcem, aby szukać nowych rozwiązań. To był wielki sukces – występowaliśmy w salach mieszczących kilka tysięcy widzów i podobaliśmy się. Przychodzili po spektaklu młodzi ludzie – przejęci, wzruszeni – i mówili, że nigdy wcześniej nie widzieli baletu, myśleli, że to sztuka dla ludzi starych i konserwatywnych. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że siła oddziaływania baletu nadal jest olbrzymia. – Podobnie zachowywał się wcześniej we Francji Maurice Béjart – też robił przedstawienia baletowe dla masowej publiczności. Wzorował się pan na nim? – A skąd! Nie miałem o pojęcia o jego dokonaniach, przecież my w Związku Radzieckim nie wiedzieliśmy, co się dzieje na Zachodzie, żyliśmy w kompletnej izolacji. – Żałuje pan tego? – Kiedyś bardzo żałowałem. Czasem coś tam słyszałem od ludzi, czasem ktoś pokazał jakąś zagraniczną gazetę z recenzją. Wiedziałem, że jest modny taniec modern, ale nie miałem pojęcia, na czym to „modern” polega. Obawiałem się, że zostanę z tyłu. Teraz wiem, że było odwrotnie, ta izolacja wyszła mi na dobre. Uniknąłem naśladownictwa, udało mi się stworzyć własny styl, wykorzystujący tradycję klasycznego baletu rosyjskiego. Sądzę, że sukcesy mojego teatru na Zachodzie wynikają właśnie z tego, że nikogo nie naśladujemy, do nikogo nie jesteśmy podobni. – Teraz doczekał się pan własnych naśladowców. – To potwierdza, że idę w dobrą stronę. I bardzo mi schlebia. – Ma pan powodzenie, sławę, zagraniczne kontrakty na coroczne występy na wielu scenach Ameryki, ale nie ma pan własnej stałej sceny. Z czego pana teatr się utrzymuje i jaki ma status – prywatny czy państwowy? – Oficjalnie państwowy, ale dotacje kurczą się z roku na rok. Utrzymujemy się dzięki temu, że dużo występujemy. Jesteśmy więc teatrem państwowym, ale utrzymującym się z pracy własnych nóg… – Od premiery „Gajane” w 1975 r. w Łodzi, czyli już od 28

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 44/2003

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska