Wychowany na romantyzmie, okazuję się na koniec zagorzałym pozytywistą Jan Englert – dyrektor artystyczny Teatru Narodowego Nie słychać, żeby aktorzy odchodzili z Narodowego. – Przeciwnie. Co tydzień odbieram kilkanaście ofert od aktorów, i młodego, i starszego pokolenia, gotowych do podjęcia współpracy z Teatrem Narodowym. Póki aktorzy trzymają się tego teatru, mogę być spokojny o przyszłość. Na razie jeszcze się trzymają, chociaż okoliczności uprawiania zawodu bardzo się zmieniły w ostatnich kilkudziesięciu latach. Praca w teatrze z punktu widzenia korzyści finansowych w ogóle się nie opłaca. Jednak aktorzy wiedzą, że tu właśnie, w teatrze, mogą sprawdzić i budować swój warsztat. Jest tyle możliwości zarabiania na zewnątrz. Nie dla każdego. – Oczywiście, sytuacja materialna aktorów wygląda różnie, także w Warszawie, gdzie najbliżej do rozmaitych źródeł zarobkowania. Rozwarstwienie się pogłębia, rosną kominy płacowe. Jedni mają szczęście, drudzy nie, taki zawód. I tak w stolicy jest najlepiej, bo tu ma się najwięcej szans na sukces merkantylny, ale także na miłość publiczności, aplauz krytyki. To znaczy, że do teatru trafiają ci, którzy nie mają szczęścia? – To nie tak, nie żartujmy. Pieniądze są ważne, ale dobry aktor wie, że bez teatru długo w tym zawodzie nie wytrzyma. Ta praca od podstaw, jaką był i jest teatr, nadal zatem ma sens. Trzeba wciąż stawiać bardzo mocne rusztowania, aby artyści, którzy tu przychodzą, mogli funkcjonować. To moje zadanie jako dyrektora. I pilnować, żeby spektakle trzymały formę. Nie ingeruję jednak w pracę reżyserów, nie patrzę im na ręce. Czasem by się przydało. – Nie zawsze odpowiada mi to, co robią, ale dla mnie jako dyrektora liczy się przede wszystkim to, czy ich praca mieści się w granicach zawodowego minimum. Dla widza Ale nie ceni pan pięknoduchów, zapatrzonych w siebie i swoją sztukę. – Teatr jest przede wszystkim rzemiosłem, zawsze to powtarzam. Czasem pojawiają się znamiona artyzmu, ale rzemiosło stawiam na pierwszym miejscu. Rzemiosło uprawiane sobie a muzom czy dla widza? – Dla widza oczywiście. Teatr jest dla aktora sprawdzianem, daje frajdę obcowania z odbiorcą. Od razu wiadomo, czy trafiłem, czy nie. I wszystko jedno, czy to jest tzw. teatr artystyczny, czy rozrywkowy. Nie lubię zresztą tego podziału i nie bardzo rozumiem, co to znaczy teatr artystyczny. Kryterium, którego można się złapać w tym zawodzie, niezmiennie pozostaje to, czy rozumiem, co mówię i dlaczego mówię. No, czasami nie rozumiem z winy reżysera. Jednak powiedział pan niedawno, że widz boi się przychodzić do teatru z obawy, że nie zrozumie, o co tu chodzi. – Panuje coraz większe zamieszanie między publicznością a teatrem. Spotkałem się nawet z takim przypadkiem, że reżyser nie tylko napisał scenariusz i sam się obsadził, ale jeszcze potem napisał na swoim blogu entuzjastyczną recenzję. Pełna samoobsługa. Okazuje się, że można i tak funkcjonować. Można? – Ironizuję. Tym, co zostaje po latach po przedstawieniu, są recenzje. Stąd rola krytyki, niestety. Mówię „niestety”, bo często my, aktorzy, czujemy się zlekceważeni. Pańscy koledzy, nie wszyscy, ale wielu, piszą nie na temat, nie o przedstawieniach, ale o własnym światopoglądzie. Najczęściej o aktorach pisze się zdawkowo albo w ogóle. Kogo obchodzi napisanie rzetelnej recenzji z komedii Fredry? Krytyka pisze „do tezy”, a nie o przedstawieniu. Nie wszyscy. – Nie cała oczywiście, ale taki jest trend. Nic dziwnego, że krytyka tropi związki teatru ze współczesnością. – Tego nie trzeba tropić, to widać gołym okiem. Kiedyś przed premierą Molierowskiego „Świętoszka” w naszym teatrze ktoś zapytał Jacques’a Lassalle’a, czy jego spektakl będzie klasyczny, czy współczesny. Lassalle odparł, że nie rozumie pytania. Teatr zawsze był czuły na to, co jest na zewnątrz, a przynajmniej się starał. Publiczność wnosiła na widownię swoje problemy. Albo chciała się ich pozbyć, albo chciała w nie wchodzić głębiej. Albo teatr robił wszystko, żeby widzowie zapomnieli o swoich problemach, albo usiłował te problemy wzmocnić. Zawsze tak było. Rzecz polega na tym, że to, co jest w teatrze doraźne, tylko na tę chwilę, ulega najczęściej zapomnieniu, a to, co dotyczy człowieka, mechanizmów życia wspólnoty, pozostaje permanentnie współczesne. Nie lubi pan teatru politycznego? – Teatr stricte polityczny nie ma perspektyw. Teatr nie może być gazetą. Jeśli to teatr interwencyjny, aktualny wobec tego, co się dzieje na ulicy – nie wnosi do sztuki teatralnej niczego nowego. Kiedyś
Tagi:
Tomasz Miłkowski