Młodych dramaturgów łączy żywiołowa niechęć do hipokryzji, prowincjonalizmu i zaściankowego katolicyzmu Spontaniczna obrona klubu Le Madame zwróciła uwagę na często niedoceniane zjawisko. Oto na naszych oczach krystalizuje się nowe pokolenie twórców, a dramaturgów w szczególności, pokolenie Le Madame. Ktokolwiek krył się za plecami ochroniarzy, którzy zaspawali drzwi do Le Madame, nie wiedział, że tym budzącym odrazę gestem umacnia trzon owego pokolenia – tych, którzy nie dadzą się już zepchnąć z powrotem do zaścianka. Swoistym manifestem tego pokolenia (czy się komuś to podoba, czy nie) stanie się druga z kolei antologia dramatu opracowana przez Romana Pawłowskiego, zatytułowana jak jeden z pomieszczonych w niej dramatów „Made in Poland”. Ten tom jednak – jak poprzedni wybór Pawłowskiego, nazwany „Pokolenie porno” – powinien nosić nazwę „Pokolenie Le Madame”. Zawarte w nim utwory, i te dobre, i te słabsze, łączy żywiołowa niechęć do polskiego zaściankowego katolicyzmu, jego rozfanatyzowanej wersji spod znaku Radia Maryja. Młodzi autorzy głoszą w swoich tekstach pochwałę wolności i niezależności. Od prywatności do społeczności Już w pierwszej antologii, w której na pozór dominowała prywatność, doszła go głosu społeczna wrażliwość młodych autorów, ujawniających niepokój dojrzewania, poczucie obcości, lęk przed dorosłością, ale i parcie do samodzielności, walkę o tożsamość, a niekiedy nader posępną obserwację panującej degrengolady moralnej. Diagnozy stawiane przez nowych dramaturgów nie są nadmiernie krzepiące. Świat, który malują, nie oferuje życia szczęśliwego. Przeciwnie, pełno w nim tragedii, krwi, gwałtu, wynaturzeń. Coraz częściej regulatorem stosunków w grupach jest przemoc, czasem brutalnie fizyczna, czasem jeszcze gorsza, psychiczna. Takim terrorem psychicznym posługuje się teściowa z „Łucji i jej dzieci” Marka Pruchniewskiego, zmuszając synową do zgody na mordowanie jej nowo narodzonych dzieci. To jeden z najbardziej poruszających tekstów nowej dramaturgii (notabene osnuty na autentycznych wydarzeniach), najwyraźniej nawiązujący swoim wymiarem moralnym, a także ascetyczną formą do „Klątwy” Stanisława Wyspiańskiego. Odrzucenie Łucja uosabia ekstremalny przypadek odrzucenia, wyobcowania i psychicznego zaszczucia. Ale są w tekstach nowych autorów przykłady wielu innych bolesnych odtrąceń, niekiedy tylko nieco złagodzonych, jak w dramacie Villqista „Bez tytułu” – tu główny bohater, dogorywający na AIDS, odrzucony przez rodziców, poza społeczeństwem, bezradny, w ostatnich chwilach swego życia jedna się z matką i ojcem. Odrzucenie, marginalizacja albo próba wtłoczenia w duszne ramy prowincjonalizmu i zaściankowego katolicyzmu, także terror mass mediów i rodzinnych zależności wychodzą na plan pierwszy nowej antologii Pawłowskiego. Niektóre teksty sprawiają wrażenie utworów pisanych na zadany temat, nie przynoszą czytelnikowi (lub widzowi) pełnej satysfakcji, ale składają się na pewien tekst wspólny, manifestujący świadomość generacji. Dotyczy to także utworów, które nie znalazły się w tych wyborach, czasem nawet lepszych, jak choćby „Najwięcej samobójstw zdarza się w niedzielę” Anny Burzyńskiej czy „Porozmawiajmy o życiu i śmierci” Krzysztofa Bizia albo „Piaskownica” Michała Walczaka. O odrzuceniu z innej perspektywy opowiada Maciej Kowalewski w „Miss HIV”, spektaklu, który miał premierę i był grany od roku w klubie Le Madame. Wbrew błędnym podejrzeniom, że to pomysł z księżyca, autor (aktor, współautor „Ballady o Zakaczawiu”) nawiązuje do autentycznego konkursu na Miss HIV w Botswanie. W ten sposób w tym dotkniętym plagą HIV kraju władze próbują zaszczepić tolerancję i oswoić chorobę. Kowalewski portretuje cztery kobiety w różnym wieku, które sposobią się do konkursu, walczą o zwycięstwo. Jedna z nich tylko udaje chorą. Żarty z seropozytywności, opowieści o zarażeniu, które przed kamerami wydobywa od nich prowadzący wybory aktor Rafael, to dobre oswajanie z dotkniętymi HIV, rodzaj psychoterapii. Sztuka, choć ryzykowna, została dobrze przyjęta przez środowiska ludzi chorych. Kowalewski użył śmiechu jako tarczy ochronnej. Inteligentna robota, trochę niezłej psychologii. I lekcja tolerancji. W pętach fanatyzmu W „Podróży do wnętrza pokoju” Michał Walczak ukazał młodego bohatera po trzydziestce, niejakiego Skórę, który postanowił zerwać z wiecznym dzieciństwem i wydorośleć. Wyprowadza się więc z akademika, wynajmuje mieszkanie, chce podjąć pracę i rozpocząć wspólne życie z ukochaną dziewczyną. Wszystkie jego usiłowania, aby działać, spełzają jednak na niczym – życie stawia opór, stawia go również psychika, alter ego, wychowanie i otoczenie społeczne. Na koniec Skóra
Tagi:
Tomasz Miłkowski