Ten trzeci

Ten trzeci

W tym roku kandydaturę na urząd prezydenta USA zgłosiło ponad 570 osób Mówiąc o wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, mamy zwykle na myśli starcie dwóch kandydatów: reprezentanta Partii Demokratycznej z reprezentantem Partii Republikańskiej. Tymczasem w każdych wyborach prezydenckich swoją kandydaturę na najwyższy urząd zgłaszają setki osób: w tym roku jest ich co najmniej 570. Przytłaczająca większość z nich nie była w stanie dopełnić wszystkich formalności, więc w żadnym ze stanów ich nazwiska nie pojawiają się na kartach do głosowania. Osoby chcące zagłosować na takiego kandydata po prostu dopisują go na karcie do głosowania. Jednak aż 31 kandydatów tzw. partii trzecich znajdzie się na oficjalnych listach kandydatów w jednym, kilku, kilkunastu albo nawet wszystkich stanach USA. Kim oni są? Co obiecują Amerykanom, czego nie oferują kandydaci obu głównych partii? I jaka jest ich rzeczywista rola w procesie wyboru prezydenta USA? Wybory prezydenckie, czyli co? Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych są wyborami pośrednimi. Chociaż wyborcy oddają głos na kandydatów, to formalnie wyboru prezydenta dokonuje wyłonione w głosowaniu powszechnym kolegium elektorskie – w jego skład wchodzą sympatycy partii bądź kandydata, który zwyciężył w danym stanie. Każdy stan ma przypisaną określoną liczbę elektorów równą wielkości jego reprezentacji w Kongresie, a ta z kolei zależna jest od liczby ludności. Najmniejsze pod względem wielkości populacji stany mają po trzech przedstawicieli w kolegium elektorskim, największy (Kalifornia) ma ich aż 55, a łącznie w kolegium zasiada 538 elektorów. W prawie wszystkich stanach, wyjątkami są Maine i Nebraska, wybory tych ostatnich odbywają się w systemie większościowym, tj. kandydat na prezydenta, który dostanie w głosowaniu choćby o jeden głos więcej niż konkurent, otrzymuje wszystkie głosy elektorskie przypisane do danego stanu. Ma to swoje konsekwencje: możliwa jest sytuacja, w której jeden kandydat uzyska bezpośrednio większe poparcie w skali kraju od rywala, ale zdobędzie mniej głosów elektorskich. Tak było np. w wyborach prezydenckich w roku 2000, gdy Al Gore otrzymał w skali kraju ponad 500 tys. głosów więcej niż George W. Bush, ale to przedstawiciel Partii Republikańskiej miał większość głosów w kolegium i został prezydentem. Wybory te pokazują również, jak ważną rolę mogą odgrywać kandydaci partii trzecich. Al Gore do zdobycia prezydentury potrzebował zwycięstwa na Florydzie, tymczasem przegrał tam mniej niż 600 głosami, co kosztowało go głosy 25 elektorów. Jednocześnie w tych samych wyborach Ralph Nader, reprezentujący lewicową Partię Zielonych, zdobył na Florydzie 100 tys. głosów – odebranych, wraz z prezydenturą, kandydatowi demokratów. Może Johnson… Największym poparciem wśród kandydatów partii trzecich cieszy się Gary Johnson, były gubernator Nowego Meksyku, startujący jako kandydat Partii Libertariańskiej. W sondażach popiera go ponad 5% elektoratu, a w szczytowym okresie jego popularności było to prawie 10%. Johnson startuje pod hasłami, które w teorii mogą brzmieć atrakcyjnie dla wyborców obu głównych partii. Jest on z jednej strony zwolennikiem radykalnej redukcji wielkości administracji federalnej, chce zlikwidować m.in. departamenty edukacji i handlu, znieść podatki PIT i CIT i zastąpić je jednym, dość wysokim, podatkiem od sprzedaży, a także sprywatyzować wszystko, co nie zostało sprywatyzowane. Z drugiej zaś strony jest zwolennikiem m.in. legalizacji marihuany. Ta mieszanka jest niestrawna zarówno dla konserwatystów, do których przemawiają jego propozycje gospodarcze, jak i dla wielkomiejskiej lewicy, która poparłaby legalizację miękkich narkotyków. Tym, co dodatkowo pogrążyło kandydaturę Johnsona, była seria kompromitujących wypowiedzi. Okazało się, że ma on zerowe pojęcie o sprawach międzynarodowych (nie był w stanie powiedzieć, z czym mu się kojarzy Aleppo, kiedy wszystkie poważne portale informacyjne rozpisują się o trudnej sytuacji mieszkańców tego oblężonego miasta, nie potrafił też wymienić nazwiska żadnego przywódcy innego państwa, nawet prezydenta Meksyku, z którym się spotykał). Także o sprawach krajowych Jonson wiedzę ma minimalną – zaproponował likwidację trzech departamentów, ale pytany przez dziennikarzy nie umiał powiedzieć, czym one się zajmują, ani określić, jakie będą konsekwencje jego decyzji. Podobnie przedstawiała się sytuacja z proponowaną reformą systemu podatkowego. Johnson jest też chyba jedynym kandydatem w historii wyborów prezydenckich, którego kandydat na wiceprezydenta nie walczy o własne zwycięstwo, ale aktywnie prowadzi kampanię

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 43/2016

Kategorie: Świat
Tagi: Jan Misiuna