Jestem niedoskonała. Jedyne, co trzeba było zrobić, to po prostu iść w to Jowita Budnik – nie jest zawodową aktorką, ale gra od dziecka. Przełomem w jej życiu zawodowym było spotkanie z Krzysztofem Krauzem, u którego zagrała m.in. epizody w „Długu” i „Moim Nikiforze”, a później główne role w „Placu Zbawiciela” i w „Papuszy”. Teraz możemy ją oglądać w monodramie „Supermenka” (na zdjęciu)w warszawskim teatrze Kamienica. Mówi się o tym z pewnym zdziwieniem: pani, która zarzekała się tyle razy, że grywa tylko od czasu do czasu, i to w filmach, zdecydowała się na skok do basenu bez wody. Mam na myśli monodram „Supermenka”, którym po wielu latach wraca pani na scenę. – To jak zwykle u mnie – ewolucja. Przestałam się zajmować różnymi obowiązkami, którymi zajmowałam się przez większą część życia, np. przestałam pracować w agencji aktorskiej jako agentka. Nie wiedziałem. – To nie było tak, że przyszłam nagle do Jurka Gudejki i powiedziałam: słuchaj, już nie będę u ciebie pracować. Zanosiło się na to – od czasu „Papuszy”, kiedy więcej mnie w pracy nie było, niż byłam. Na chwilę przerywałam pracę, żeby jechać na zdjęcia do „Papuszy”, i mówiłam: zaraz wracam. Tak jak bywało wcześniej. Ale zaraz po „Papuszy” zrobiłam film „Jeziorak”, a kiedy byliśmy już po zdjęciach, „Papusza” ruszyła w świat, była na kilkuset festiwalach i pokazach – zazwyczaj ktoś w takich chwilach filmowi towarzyszy i opowiada o nim. Reżyser Krzysztof Krauze chorował i nie mógł już wtedy jeździć, jego żona Joanna jeździła tylko na część festiwali, więc ktoś musiał tę lukę wypełnić. To było zresztą jedno z moich przyjemniejszych doświadczeń. Film pod każdą szerokością geograficzną odbierano podobnie. Niczego nie trzeba było tłumaczyć, ani w Europie czy w Stanach, ani w maleńkim kinie na Podlasiu – za każdym razem przyjęcie było bardzo ciepłe. Z przyjemnością jeździłam na te spotkania filmu z publicznością. Kiedy cykl festiwalowy „Papuszy” dobiegał końca, rozpoczęła się praca nad następnym filmem. Do mojej stałej pracy, o której zawsze mówiłam, że jest opoką i bazą, wracałam coraz rzadziej i na coraz krócej. Moje bycie agentką stanęło pod znakiem zapytania. Bo wymaga całkowitego oddania? – To taki rodzaj zajęcia, któremu trzeba się poświęcić absolutnie. Nie zdalnie ani z doskoku. Musiałam się opowiedzieć. I postanowiłam, że teraz zajmuję się sobą, ale jako aktorka. Kiedy skończyły się zdjęcia do filmu, niewiele się działo, niewiele robiłam, pojawił się pomysł na teatr. Sama pani na to wpadła? – Rozmawiałam z Jurkiem Gudejką o tym, że teraz skupiam się na tej dziedzinie życia zawodowego, którą zawsze traktowałam trochę po macoszemu, i to on wpadł na pomysł, że moglibyśmy zrobić spektakl. „Może monodram?”, zaproponował. Odpowiedziałam: „Oj, nie jestem pewna. To chyba nie jest dobry pomysł”. Ale przekonała się pani. – Po pierwsze, znamy się z Jurkiem bardzo długo. Zazwyczaj wie, co robi. A po drugie, mimo że jest to odwaga granicząca z szaleństwem, powrót na scenę właśnie w monodramie to może być coś. Paradoksalnie mam bardzo mało do stracenia – w najgorszym przypadku może się okazać, że się nie nadaję na scenę. A do zyskania sporo, bo może się okazać, że otwierają się nowe możliwości. To był wasz potrójny debiut: autorki Doroty Maciei, Jurka Gudejki jako reżysera i pani debiut w monodramie. – Jurek produkował spektakle w innej reżyserii, ale jak się jest producentem, wiadomo, jak to działa. Ważniejsza jest jego dawna przygoda z monodramem, bo swoimi „Kwiatami dla myszy” zawojował Polskę. Na tyle dobrze się czuł w tej formie, że uznał, iż równanie: tekst plus ja plus on wystarczy, żeby zaczynać. Teraz czekamy na opinie widzów. Ostatni raz na scenie była pani w 1995 r. – Tak, minęło ponad 20 lat. Dużo grałam jako młoda osoba, bo jako dziecko występowałam w Teatrze Ochoty, i to w spektaklu repertuarowym, choć dla dzieci. Nazywało się to „Eksperyment Magdalena”, opowieść o mechanicznej lalce, która się zamienia w dziewczynkę. Ładnych parę lat grałyśmy w dublurze z Magdą Stużyńską. Potem była długa przerwa. Po niej zostałam zaangażowana w „Prostytutkach” Eugeniusza Priwieziencewa, które również grałyśmy kilkaset razy. Następnie znowu przerwa i mój gościnny udział w „Weselu” w Teatrze Powszechnym. Tak czy owak, po latach nie zanosiło się na teatr i bezpośredni kontakt z publicznością. – Nie zanosiło się, choć zawsze to lubiłam. Wiedziałam, że teatr wymaga