Tak James Dimon, prezes banku JPMorgan Chase, argumentował bezzasadność regulacji rynków finansowych Cytat z tytułu to bez wątpienia największy smaczek krótkiej charakterystyki, jakiej prezes doczekał się na łamach „New York Magazine”. Czy to przejaw buty i chciwości rekina finansjery, czy doktryna ekonomiczna wyrażona w prostych słowach? Czy możliwa jest nieskrępowana, a zarazem odpowiedzialna bankowość? Dimon uważa, że tak. Wszak to właśnie do niego i jego banku udał się amerykański rząd, kiedy trzeba było wykupić Bear Stearns. To on nie chciał zastrzyku rządowej gotówki, argumentując, że jej nie potrzebuje i że nie jest upaprany w toksycznych aktywach. I nie był. On i jego menedżerowie uważali papiery oparte na hipotekach za zbyt niebezpieczne i inwestowali w nie minimalne kwoty. W samym środku recesji bank regularnie zarabiał. Kiedy inni chomikowali kasę na później, jego bank pożyczał. Kiedy z innych kasę wycofywano, do jego banku klienci wpłacili 160 mld dol. Dzisiaj Dimon mówi, że gdyby przyszło najgorsze, zwolniłby 45 tys. z 223 tys. pracowników, zamroził pensje, obciął bonusy, ale przeżyliby. Dla niego najważniejsze jest przetrwanie organizacji, której przewodzi. Dimon urodził się w 1956 r. Jego dziadek pracę w banku zaczynał od okienka, a skończył na własnym gabinecie. Ojciec także był bankierem, pracował dla niejakiego Sanforda Weilla. Gdy tylko Jamie ukończył w 1982 r. Harvard, szef ojca postanowił zatrudnić także jego. Weill szybko poznał się na swoim asystencie i zaangażował go do odpowiedzialnych zadań. Z czasem Dimon stał się numerem 2 w jego imperium, coraz częściej jednak popadał w konflikt z szefem. W 1998 r. Weill pokazał mu drzwi. Odpoczywał przez 16 miesięcy, po czym stanął na czele Bank One, który wyprowadził na prostą, a następnie połączył z bankiem JPMorgan Chase. Za swoją dewizę uważa „Zrób to, co słuszne” i wdraża ją z żelazną konsekwencją. Roztropność uznaje za najważniejszą cnotę bankiera. W weekendy przerabia tony papieru, aby w poniedziałek odpytywać swoich podwładnych z różnych aspektów działalności banku. Nie ma takiego obszaru działania firmy, który zostawił całkowicie poza kontrolą. Przyznaje, że biznesmeni popełniają i będą popełniać błędy, ale najważniejsze, żeby się na nich uczyli. Dlatego według niego wielkie banki nie muszą oznaczać wielkiego ryzyka. „Korzyści skali to dobra rzecz – mówi – gdyby nie one, wciąż żylibyśmy w namiotach i jedli bizony”. Ale czego innego spodziewać się po facecie, który przyznaje: „Uwielbiam być bankierem”? Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint
Tagi:
Kuba Kapiszewski