Paryskie przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego niepokoi, nuży, a chwilami fascynuje. Jest rodzajem bomby podłożonej pod teatr Warlikowski z przedstawienia na przedstawienie coraz bardziej ulega modzie na technicyzację teatru. Aktorzy już nie mówią do siebie, nie wchodzą w rzeczywisty dialog, ale rozmawiają za pośrednictwem głośników. Zamiast sytuacji scenicznych, które ogniskują się na żywym aktorze, widz obserwuje skrawki, które podsuwa mu kamera, choćby niewielka kamerka przy laptopie, wyławiająca na ekranie fragment twarzy albo usta aktorki. To są w teatrze stosunkowo nowe zabawki, sprawdzone już wcześniej w eksperymentalnej sztuce konceptualnej i wariacjach wizualnych, modnych w plastyce w latach 70. Od kilkunastu lat weszły szturmem do teatru i infekują przedstawienie, które w coraz większym stopniu staje się projekcją i występem elektronicznym. Czy to jeszcze teatr żywego planu, czy tylko jego szczątki, szamocące się w garocie coraz bardziej agresywnej techniki? Czy idąc tą drogą, artyści nie osłabiają istoty teatru – żywego kontaktu człowieka z człowiekiem? W kolejnych premierach Warlikowskiego widać narastającą presję masowych widowisk, gdzie aktor bez elektronicznego wspomagania nie ma szansy zapanować nad widownią. Ale czy to warunek istnienia teatru? Czy już nigdy u Warlikowskiego nie usłyszymy głosu aktora nieprzetworzonego elektronicznie? W spektaklach realizowanych w Dramatycznym czy Rozmaitościach aktorzy mówili jeszcze ludzkim głosem. Rozbrat z naturalnością zapoczątkował „Dybuk”, najwyraźniej początek fascynacji nową techniką i przestrzeniami nietradycyjnymi. Wprawdzie „Tramwaj” trafił z powrotem do teatru, ale ze strukturą scenografii wypróbowaną w spektaklach realizowanych poza budynkiem teatralnym (po „Dybuku” „Anioły w Ameryce” i „(A)pollonia”). Głównym elementem jest ruchoma aleja pudełek z pleksi, przesuwana do przodu sceny i w głąb z kilkoma „mansjonami” (łazienka, WC, kuchnia, korytarz), z przodu sceny obojętne, pozbawione prywatności sprzęty – kanapa, łóżko i fotele. Dodatkowy element stanowią kręgle, których komplety do zbicia, jak w profesjonalnych kręgielniach, ustawione są pod ruchomą platformą z mansjonami. Ich stała obecność na scenie ma sygnalizować swego rodzaju przestrogę: oto świat, w którym dominuje gra w z(a)bijanie; sprawniejszy wygrywa, w każdej chwili może trafić cię kula. Zauroczeniu techniką towarzyszy zniechęcenie do dramaturgii, Warlikowski najwyraźniej przeszedł do obozu zwolenników teatru postdramatycznego, zgodnie z definicją Hansa Petera Lehmana. Wprawdzie najważniejsze dokonania Warlikowskiego związane są z klasycznymi i współczesnymi dramatami, ale począwszy od „(A)pollonii”, zerwał się z łańcucha dramaturgii. Nie jest to jeszcze wyzwolenie od literatury, ale przejście na pozycje dekonstruktora i twórcy kolaży. „Tramwaj” mimo pozorów powrotu do dramatu – w punkcie wyjścia był przecież dramat Tennessee Williamsa „Tramwaj zwany pożądaniem” – jest ucieczką od źródła w stronę swobodnie prowadzonej gry skojarzeń. Stąd inkrustacja scenariusza monologami zaczerpniętymi z Platona, Tassa, Sofoklesa i innych, a nawet wierszy absurdystów. Takim wierszykiem, modelowanym na dziecięcą wyliczankę” spektakl się rozpoczyna. Isabelle Huppert, kreująca Blanche, siedzi na stołku z wypchaną, jedzeniem twarzą, z rozstawionymi szeroko nogami w środkowej części odsuniętej głęboko platformy, i z trudem wydobywa z siebie rwany tekst wyliczanki: „Jeśli znajdziesz na plaży / Muszelkę jak się marzy, / Numer tak się wybiera, / Ocean i dwa zera. / Słuchawkę przyłóż do ucha, / Morze językiem baśni, / Powierzy ci swego ducha. / Tata wszystko wyjaśni”. Trwa to długo, niemiłosiernie długo, ale to zabieg celowy – widz od razu powinien się zorientować, że ten świat nie będzie mieć racjonalnego jądra, że tu nic się nie poukłada. Nie znaczy to jednak, że nie będzie porządku, który wprowadzać miały intermedia – piosenki-komentarze Renate Jett. Ten element spektaklu stanowi zwornik wewnętrzny opowiadania, a jeśli dodać do tego talent artystki, dodatkowy walor spektaklu. Mimo to trudno uciec od przeświadczenia, że spektakl jest niespójny, raczej rozpada się, niż zdąża do określonego celu. Opowieść Williamsa zostanie wprawdzie przedstawiona: historia starzejącej się Blanche, która po wielu dramatach, samobójstwie męża biseksualisty i ryzykownym romansie z uczniem, szuka schronienia u swojej siostry Stelli i jej chamskiego męża Stana (Andrzej Chyra), ale nie znajduje ukojenia, zgwałcona przez szwagra na koniec trafia do domu dla obłąkanych, oddana tam przez siostrę, zachowuje tu swoją logikę, ale roztopioną w wielu działaniach ubocznych, cytatach i autocytatach, piosenkach, efektach wizualnych tak dalece, że nawet scena gwałtu nie działa emocjonalnie na widza. Spektakl
Tagi:
Tomasz Miłkowski