Cyjankiem pozostawionym przez likwidowany ZOZ w Zielonej Górze można by otruć całe miasto – Nie ma żadnych szkodliwych odczynników. Problem nie istnieje – zapewnia podczas naszej pierwszej rozmowy Władysław Listwan, likwidator ZOZ-u. – Wszystkie substancje po zlikwidowanych zielonogórskich laboratoriach medycznych zostały rozdane szkolnym pracowniom chemicznym i szpitalom. Anna Szmecht sprawowała nadzór nad pięcioma laboratoriami ZOZ-u w Zielonej Górze. Odczynniki były ułożone na półkach. Nie musiały być specjalnie zabezpieczone. Trucizny przechowywano w szafach pancernych i dokładnie kontrolowano ich rozchód. Ostatnia dyrektorka laboratoriów medycznych w Zielonej Górze przekazała spadek likwidatorowi w 1999 r. A było tego sporo: przeterminowane odczynniki chemiczne przechowywane od ponad 30 lat, a także trucizny, w tym najbardziej niebezpieczne. Substancje umieszczono w kartonach i dokładnie opisano w celu utylizacji. Anna Szmecht była pewna, że zostały unieszkodliwione. Taką informację przekazała też sanepidowi. – Czy jest pani pewna, że zostały zutylizowane? Zadaję to pytanie, ponieważ informacje na ten temat są sprzeczne. Była dyrektor przez chwilę milczy. Co prawda, nie uczestniczyła w procesie unieszkodliwiania. – Wobec tego, co oni z nimi zrobili? – Chyba nie schowali tych słoików w piwnicy tak jak przetworów na zimę – zastanawia się. Jedna z członkiń komisji likwidacyjnej, do której odesłał nas likwidator, nie jest zaskoczona pytaniem o losy trucizn. Nie sądziła jednak, że tą sprawą pierwsze zainteresują się media. Spodziewała się raczej telefonu odpowiednich służb z Urzędu Miejskiego, które nadzorowały likwidację i miały przekazać pieniądze na utylizację substancji półtora roku temu. Nie przekazały. Trucizny zostały więc umieszczone w jednym z pomieszczeń budynku, który po likwidacji ZOZ-u oddano Miejskiemu Ośrodkowi Pomocy Społecznej. Irena Danowska, dyrektorka MOPS-u, pokazuje pismo z 7.02 2000 r. skierowane do likwidatora ZOZ-u. Ponownie prosi w nim o zabranie z piwnicy trujących środków chemicznych. Nikt nie zareagował. Kilka dni po naszej rozmowie Władysław Listwan przypomina jednak sobie, że część środków trujących pozostała. Niektórych nie zutylizowano, ponieważ nie ma w Polsce zakładu, który się tym zajmuje, a dostępne magazyny składowania są już przepełnione. W Zielonej Górze zlikwidowano cztery oddziały laboratoryjne. Niektóre środki tam nagromadzone miały po 30 i więcej lat. Dawniej ich nie utylizowano. Likwidator twierdzi, że drzwi do piwnicy byłej przychodni, którą wraz z truciznami przekazano Miejskiemu Ośrodkowi Pomocy Społecznej, były zamykane (na jeden zamek), a w oknie założono kratę. Obok pomieszczenia z chemikaliami urządzono palarnię papierosów. Hanna Kopyść przyznaje, że zielonogórski sanepid wydaje pozwolenia na zakup, a następnie kontroluje przechowywanie i zużycie silnie trujących środków, ale obowiązek ten dotyczy wyłącznie funkcjonujących zakładów. Upadłe i likwidowane pozostają w gestii likwidatorów oraz syndyków. W upadłym zielonogórskim Falubazie pozostały dziesiątki kilogramów trucizn. Syndykowi zabrakło pieniędzy na utylizację, więc trucizny zamknięto w dużej kasie pancernej. – Nie sprawdzamy, co się z nimi dzieje. To nie należy do naszych obowiązków – wyjaśnia Hanna Kopyść. Sanepid działa w tym przypadku według starej ustawy z 1963 r., która nie uwzględnia obecnych sytuacji. Do piwnicznego pomieszczenia Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej schodzimy w towarzystwie dwóch inspektorów ochrony środowiska i chemika. Po lewej stronie w kartonach umieszczone są odczynniki chemiczne. Co najmniej kilkadziesiąt butelek. Po prawej kilka kartonów, jeden na drugim. Tu są trucizny. Ewa Czyrska, chemik z Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska, zakłada gumowe rękawice. Teraz może wyjąć poszczególne butelki i słoiki. Na każdym szklanym opakowaniu umieszczone są papierowe nalepki z nazwą substancji i trupią czaszką. Kwas arsenowy, cyjanek potasu, cyjanek sodu, chlorek rtęci… Ewa Czyrska nie ukrywa przerażenia. – To niezwykle niebezpieczne środki. Jest tu około pół kilograma cyjanku potasu, a dawka śmiertelna dla człowieka wynosi 0,1 grama. Tą substancją można by zatruć śmiertelnie wszystkich mieszkańców Zielonej Góry. Tylko Lesław Batkowski, członek Zarządu Miasta, uważa, że trucizny zabezpieczono prawidłowo. – Przecież do banku szwajcarskiego też można się włamać – dorzuca lekko. W budynku przekazanym MOPS-owi było ok. 10 kg trujących substancji. Ich unieszkodliwienie miało kosztować ponad 10 tys. zł. Według Władysława Listwana, to Urząd Miasta powinien ponosić konsekwencje, ponieważ nie zgodził się na pokrycie
Tagi:
Alina Suworow