Słowo likwidacja w odniesieniu do bibliotek nie pada. W użyciu są eufemizmy – łączenie albo racjonalizacja Mamy w Polsce ok. 30 tys. rozmaitych bibliotek, co w porównaniu z zagranicą nie jest liczbą wygórowaną. Nasze biblioteki są zresztą zwykle pięć-sześć razy mniejsze niż zachodnie, więc to tak, jakby porównywać siedem krów chudych i tłustych. Bliżej nam do chudych, bo na biblioteki najliczniejsze – szkolne, publiczne i pedagogiczne – krzywo patrzą samorządy lokalne i decydenci centralni, mniej lub bardziej otwarcie dążąc do ich kasacji lub chociaż przetrzebienia. Głównym argumentem jest dziurawa kasa. Wyliczone tu biblioteki są na utrzymaniu samorządów właśnie i przez deklaracje o dziurach w kasie prześwituje intencja uwolnienia się od tego ciężaru. Stan niechęci Biblioteki wymyślono po to, żeby (niemal) każdy potrzebujący miał dostęp do treści mądrych, kształcących oraz rozrywkowych – i nie musiał za nie płacić. Koszty przerzucono na wszystkich, bo wszyscy mają pożytek z ludzi myślących, wykształconych i zrelaksowanych. Bez tego nie ma rozwoju. Pomysł, z grubsza biorąc, przetrwał. Bo gdyby dzisiaj w rodzinie z dziećmi kupowało się co miesiąc każdemu po książce lub po ebooku, rocznie kosztowałoby to tyle, ile dwa dobre motocykle. A biblioteki zastępują kupno. Jednak już nasze międzywojenne samorządy terytorialne w większości broniły się przed bibliotekami jak przed dżumą, uważając je za gadżety dla jajogłowych. Samorządy obecne – nie wszystkie – są zaś często zdania, że o biblioteki się nie prosiły i otrzymały je w podarunku niechcianym, bez stosownych środków. Stąd chęć przetrzebienia przejętych stad bibliotecznych, czemu decydenci centralni niekoniecznie bywają przeciwni. Z drugiej strony społeczeństwo (czyli wyborcy i podatnicy) broni głównie szkół oraz służby zdrowia, natomiast bibliotek już nie. Widocznie są trochę jak papier toaletowy – wielu używa, lecz deklaracje poparcia uchodzą za krępujące. Wilki i owce Wymienione kategorie bibliotek tak jak na całym świecie oddano w opiekę samorządom. Jedne zajęły się nimi sumiennie, ale drugie – często wcale nie biedniejsze – zaczęły się od tego zadania wymigiwać, co najwyżej czasowo traktując biblioteki jako zbiór posad dla znajomych królika. Sposoby sprawowania opieki bywają więc różne, niekiedy przypominają pieczę wilka nad owcami, choć słowo likwidacja w odniesieniu do bibliotek na ogół nie pada, żeby nie drażnić opinii publicznej. W użyciu są eufemizmy – łączenie albo racjonalizacja. Wspólnym wysiłkiem posłów, resortu kultury oraz samorządów usunięto z ustawy o bibliotekach zakaz łączenia bibliotek publicznych z czymkolwiek. A był on tam dlatego, że wcześniej przez połączenie skasowano w Polsce 1,5 tys. bibliotek – więcej padło tylko w Rosji, lecz to duży kraj. Teraz zakamuflowana szansa kasacji otworzyła się na nowo. Rozmnożyły się samorządowe pomysły inkorporacji bibliotek publicznych do różnych centrów kultury. To tak, jakby pożenić garaż ze stajnią lub szpital z zakładem pogrzebowym. Argumentacja jest oczywiście kasowa – opowiada się dyrdymały, że dwa wydatki razem to mniej niż każdy osobno. Tymczasem jest tak, że centrum kultury musi zarabiać, biblioteka zaś zarabiać nie może, łatwo zatem zgadnąć, co z takiej symbiozy wyniknie. Odwrotnie niż na całym świecie (z wyjątkiem Rosji) biblioteki publiczne zaczynają więc nam znikać. Był też inny pomysł, lansowany wspólnie przez niektóre samorządy i resort administracji, żeby biblioteki publiczne przyspawać do szkolnych. W rezultacie każdy chętny zwalniałby się z pracy w porach lekcyjnych i zasuwał do szkoły, gdzie biblioteka nic dla niego nie ma. Jednak ten absurd już wkurzył wyborców. Kilkadziesiąt tysięcy protestów sprawiło, że od pomysłu odstąpiono. Bądź co bądź wybory za pasem, wilki wzięły zatem na wstrzymanie. Nikt nie powiedział, że bezterminowo. Legendy, półprawdy, fakty W tym zakresie decydenci nie mają bowiem żadnych hamulców. A opierają się na obiegowych mitach. Biblioteki – wbrew rzeczywistości, bo elektroniki jest w nich coraz więcej – kojarzą się głównie z książkami, książki zaś to podobno szmelc i pojutrze znikną. A skoro tak, to trzeba otrąbić pogrzeb bibliotek. Argumentacja skapuje z sufitu albo z sondaży Biblioteki Narodowej, w których oznajmiono, że książki czytuje nie więcej niż 40% Polaków. To nieprawda, nieporozumienie, nonsens. Badający wzięli bowiem pod uwagę tylko populację powyżej 14 lat, pomijając 5 mln czytających Polaków młodszych. A jeśli się ich doda, wyjdzie, że zasięg książki w Polsce
Tagi:
Jacek Wojeciechowski