Trzecia fala
Dyskretnie, elegancko, bez zbytniego hałasu przemknęła przez łamy prasy wiadomość, że oto nadciąga nowa fala zwolnień z pracy, o której „Gazeta Wyborcza” napisała, że będzie porównywalna z tą z 1990 i 1998 r., a więc niebagatelna. Czytając takie wiadomości, podawane jedynie półgębkiem i szybko wypuszczane z pamięci mediów, nawet słabo inteligentny czytelnik prasy czy widz telewizji musi zrozumieć, dlaczego zarówno politycy, jak i media tak radośnie i z takim zapałem zajmują się teczkami, komisjami, śledztwami sejmowymi i festiwalem absurdu, który poprzedza zbliżające się wybory. Po prostu przesłania to oczywisty fakt, że niezależnie od tego zgiełku nikt niczego nie zamierza w Polsce zmieniać naprawdę i pod tym lub innym sztandarem partyjnym jedziemy nadal po tych samych szynach i w tym samym kierunku. Lud dostaje igrzyska, z chlebem jednak będzie nieco gorzej. I to nie tylko dlatego, że wskaźniki wzrostu gospodarczego spadają w ostatnich miesiącach szybko i stanowczo. Charakterystyczną cechą zapowiadanych i już rozpoczętych zwolnień jest to, że przystępują do nich firmy i przedsiębiorstwa, które dobrze prosperują, gromadząc przyzwoite i rosnące zyski, jak np. system bankowy PKO. Ich właściciele tłumaczą jednak, że właśnie okres prosperity jest najstosowniejszy do zwolnień, ponieważ jest z czego wypłacać odprawy zwalnianym pracownikom. Pomijają oni oczywiście fakt, że owe rosnące zyski zostały wypracowane właśnie przez pracowników, którzy teraz po przejedzeniu odpraw przejdą na garnuszek państwa, czyli na zasiłek dla bezrobotnych, potem zaś spora ich część obejdzie się bez garnuszka w ogóle. Natomiast ich pracę w świetnie prosperujących przedsiębiorstwach przejmą komputery i maszyny, co oznacza rzecz jasna postęp modernizacji i powiększa zysk właścicieli. „Musicie bowiem pamiętać – mówi jeden z byłych pracowników byłego PGR-u w nowej, świetnej książce Ryszarda Ulickiego „Dyskretny urok kapitalizmu” – że takie nowoczesne maszyny są wrogiem ludu pracującego z pracy własnych rąk, gdyż jeden automat zastępuje dziesięciu fizycznych, nie chodzi na urlopy, nie pije przez cały łikend oraz nie zachodzi w ciążę i nie wymaga „Zusu””. Tę książkę Ulickiego, napisaną z werwą, humorem i znawstwem, a traktującą o naszej transformacji ustrojowej w PGR-owskim województwie koszalińskim pragnę gorąco polecić moim czytelnikom niemal jako lekturę obowiązkową. Ale wróćmy do nowej fali zwolnień. Otóż jednym ze stałych elementów odgrywanego obecnie przed nami teatru politycznego są solenne zapewnienia wszystkich partii, że ich świętym priorytetem gospodarczym jest walka z bezrobociem, a zarazem dość mizernie odgrywane zdziwienie, że mimo tej stanowczej woli bezrobocie wcale się nie zmniejsza, a teraz zapewne nawet wzrośnie. Można na to oczywiście reagować tak, jak nasz były socjaldemokratyczny premier Leszek Miller, który nadal powtarza ze spokojem, że „rynek ma zawsze rację”, wprawiając tym w osłupienie żyjących, a w bezsilne przewracanie się w trumnach zmarłych socjaldemokratów, którzy od 150 lat twierdzą coś dokładnie odwrotnego. Ale można także porównać te deklamacje o walce z bezrobociem z faktami, choćby tylko z ostatniego okresu. Jak wiadomo, szykuje się nam strajk na kolei. Oczywiście, pracownicy PKP walczą o swoje uposażenia i o swoje miejsca pracy, ale walczą także przeciwko komercjalizacji, a więc praktycznie zamknięciu kolejowych tras dojazdowych, łączących małe miejscowości i wsie z większymi ośrodkami. To prawda, że trasy te są z punktu widzenia ich właścicieli nieopłacalne. Ale jest to również jedyny sposób, aby ludzie mieszkający w oddalonych miejscowościach mogli dojechać do pracy w większych ośrodkach albo przynajmniej poszukiwać pracy, której nie ma w ich otoczeniu, nie mówiąc już o dzieciach i młodzieży, która koleją dojeżdża do szkół. Mówi się, że bez likwidacji – na drodze prywatyzacji – tych nieopłacalnych tras Polskie Koleje Państwowe zawsze będą deficytowe. Pewnie będą. Ale deficytowe są także Deutsche Reichsbahn, a więc niemieckie koleje państwowe, których nikt jednak nie prywatyzuje ani nie zamyka, rozumiejąc, że kolej jest krwiobiegiem państwa, nawet takiego, które dysponuje wspaniałymi niemieckimi autostradami. Istnieje teoria, całkiem niegłupia, że Polska ze swoim położeniem i kształtem geograficznym powinna być krajem linii kolejowych właśnie, przejmujących na siebie także większość obecnego transportu samochodowego, co jest i tańsze, i nieporównanie bardziej ekologiczne. Ale kto u nas myśli obecnie w tych kategoriach? Kto zauważył, że właśnie zahamowanie upadku kolei, dzięki której przed wojną z Warszawy do Łodzi jechało się godzinę i pięć minut, a obecnie ponad dwie godziny, mogłoby się