Tubnięci

Tubnięci

Bardzo urozmaicony był w tym roku czerwcowy repertuar strajków i protestów korzystających nie tylko z gościnności Warszawy. Niektóre mają szansę na miejsce w przyszłych podręcznikach szkolnych jako innowacyjne formy buntu i poszukiwania dolegliwych metod perswazji ulicznej. Pierwszeństwo trzeba oddać internistom ze szpitala w Pruszkowie. Otóż wszyscy, jak jeden mąż, zwolnili się z pracy równo 1 czerwca. Z kolei pod Sejmem, to znaczy wśród plątaniny żelastwa naniesionego tam przez policję, pierwszy raz usiadła samotnie uczennica klasy VII szkoły w Milanówku. Pierwszy raz górnicy, na gościnnych występach w Warszawie, zboczyli z rządowego szlaku węglowego i poszli na Nowogrodzką. Pierwszy raz rysowano mapę zapudleń – gdzie zabiera się prosto na komendę człowieka z hasłem: „Precz z polskim faszyzmem”, a gdzie na razie puszcza delikwenta wolno. Mam tu za mało miejsca, żeby wymienić wszystkie czerwcowe premiery oryginalnego buntu. Tych kilka przykładów powinno wystarczyć, byśmy uwierzyli, że jesteśmy świetni, mężniejsi od Rosjan, jak ujawnił prezydent Duda prezydentowi Trumpowi, ale też bardziej pomysłowi niż np. Czesi, co wyszło dopiero teraz, kiedy tłumy w Pradze domagają się ustąpienia premiera i na jednym z transparentów można było przeczytać: „Dymisja albo defenestracja”. Czesi, niestety, powtarzają się w zapowiedziach wyrzucania przez okno. Mnie najbardziej spodobali się weterynarze. Zapowiedzieli któregoś dnia, że o godz. 11 zablokują kilka ważnych dróg w kraju, ale wcześniej udali się jeszcze do ministra rolnictwa z ostatnią prośbą o jakieś pieniądze. Widać, wybrali sobie lepszy resort niż lekarze, bo wyszli zadowoleni. Odstąpili od pierwotnego zamiaru blokowania czegokolwiek i postanowili inaczej uwolnić nagromadzoną energię buntu. Mianowicie poszli rozdawać ulotki z informacją o istocie inspekcji weterynaryjnej w Polsce i marnych perspektywach, jeśli nic się nie zmieni. Minister kupił sobie ich spokój na jakiś czas i tyle. Ciekawsze od szczegółów transakcji było to, co powiedzieli weterynarze inspektorzy po upakowaniu ulotek po kieszeniach, a przed wyruszeniem na ulice. Otóż stwierdzili, że ludzie za mało albo nawet nic o nich nie wiedzą. Uczepiłem się tego zdania, bo jest ono czymś więcej niż rutynowe narzekanie prawie każdego środowiska zawodowego, że gazety nie piszą o jego problemach, media w ogóle się nim nie interesują. I tak w istocie wygląda straszna prawda o dzisiejszym przekazie medialnym. Obraz kraju i świata, jaki codziennie dociera do widzów i czytelników za pośrednictwem mediów, nie składa się z informacji budujących wiedzę odbiorcy o bliskim otoczeniu i świecie. Nie jest jak kropla z oceanu, która zawiera wszystkie minerały. Jest próbką najczęściej ze śmietnika. Nie jest obrazem ani fotografią, ale podejrzanym estetycznie, psychodelicznym patchworkiem ulepionym z pozadziennikarskich farfocli. Cyberprzestrzeń choruje na wzdęcia z nadmiaru informacji, a na ziemi poziom wiedzy obywatelskiej jest taki, jakby jeszcze nie wynaleziono gazety. Chodzi mi o tych kilka płacht zadrukowanego papieru, które w komunikacji międzyludzkiej zastąpiły przekaz ustny i druki ulotne. Potem ten wynalazek długo i z dobrym skutkiem edukacyjnym codziennie kondensował świat każdemu czytelnikowi. Kto się upomni o rzetelną informację o świecie w polskich mediach, tak jak weterynarze upomnieli się o siebie? Gdzie należałoby się położyć, aby zaprotestować przeciwko wiecowym pogawędkom prezydenta i premiera jako jedynym dostępnym ludowi źródłom geopolitycznej i gminnej mądrości? Czy wiesz choćby, Drogi Czytelniku, że istnieje międzynarodowy projekt, w który zaangażowane są rządy Holandii, Irlandii, Danii, Szwecji, Finlandii, Łotwy, Litwy i Estonii? Nazywa się Hanza 2, wiadomo więc, że chodzi o wiekową tradycję, ale też o zupełnie nowy horyzont współpracy międzynarodowej w miejscu, które nas powinno bardzo angażować. Nie ma informacji, nie ma pytań, dlaczego nas nie obchodzi Hanza 2. Z powodu YouTube’a dzisiaj wszyscy jesteśmy trochę tubnięci. Nadawać może każdy, nadawców są miliony, ale żeby się dowiedzieć, po co jest inspekcja weterynaryjna, trzeba spotkać na ulicy weterynarza z ulotką. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 27/2019

Kategorie: SZOŁKEJS