Rok służby w Zatoce Perskiej, to 10 lat w normalnych warunkach W środę 10 bm. Dagmara Tokarska zerwała się z łóżka o 5 rano. Teściowa, która specjalnie przyjechała do niej do Kołobrzegu aż z Lubelskiego, już stała w kuchni przy stolnicy i lepiła ruskie pierogi. Takie było życzenie męża pani Dagmary, gdy zapytała go telefonicznie, co po tych 436 dniach rozłąki chciałby zjeść na obiad. Ledwo uporały się ze specjalnym zamówieniem, rozkrzyczał się siedmiomiesięczny Michaś. Więc karmienie, ubieranie, pakowanie się. W samochodzie mały się uspokoił, jakby przeczuwał, że na końcu tej podróży do Świnoujścia pozna tatusia. W porcie byli już około południa, choć oficjalne powitanie okrętu zaplanowano na godz. 15. – Widziałam męża, okręt już przycumował do nabrzeża, ale musiałam czekać w kolejce, aby wejść na pokład – wspomina Dagmara. – Trudno było wytrzymać te ostatnie minuty. Nie chciała płakać. Ale gdy na wyciągniętych rękach niosła najpiękniejszy podarunek dla męża – ich pierworodnego – łzy leciały same. A kiedy po raz pierwszy przytulił Michasia, to nawet tym stojącym obok twardzielom, wilkom morskim zwilgotniały oczy. Tłumaczyli, że to z powodu deszczu. – Rzeczywiście, padało, ale ja zupełnie tego nie czułam – mówi Dagmara. – Najważniejsze, że wróciliśmy cali i zdrowi – stwierdził krótko, po wojskowemu kmdr ppor. Jacek Rogalski, dowódca drugiej zmiany, na ORP „Kontradmirale Xawerym Czernickim”, gdy tylko stanął na lądzie. – Teraz już tylko badania lekarskie załogi i przekazywanie okrętu naszym zmiennikom – uśmiecha się dowódca, wreszcie wyluzowany. – Myślę też, że okręt trafi do stoczni na gruntowny przegląd techniczny. Jest to na pewno bardzo potrzebne, bo był intensywnie eksploatowany, w ekstremalnych sytuacjach. Każdy taki rok to jakby 10 lat w normalnych warunkach. Nasz okręt ma zaledwie dwa lata, a przepłynął już dwuipółkrotną trasę dokoła globu. Polski „Cze” Załoga komandora Rogalskiego znalazła się na wodach Zatoki Perskiej jeszcze przed rozpoczęciem wojny w Iraku. 19 marca br. sytuacja się zmieniła. Od tego czasu misja „Trwała Wolność” zmieniła się w misję „Wolność dla Iraku”. Okręt znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie działań wojennych. – Nie wolno nam było zbagatelizować nawet najmniejszego zagrożenia – wyjaśnia komandor Rogalski. – W każdej chwili musieliśmy być przygotowani na wszystko, nawet na najgorsze. Znajdowaliśmy się przecież na wodach terytorialnych i wewnętrznych Iraku. Ekstremalnych, niebezpiecznych sytuacji nie brakowało, choć wchodziliśmy w skład grupy okrętów uderzeniowych, w której były jednostki dużo większe od naszej – fregaty i krążowniki. Nasz okręt nazwano nawet „Princessą”, bo w porównaniu z innymi był filigranowy. Ale w związku z tym pływali wciąż blisko brzegu, zwłaszcza u ujścia Tygrysu i Eufratu, gdzie większe jednostki nie utrzymałyby się ze względu na głębokość zanurzenia. To było niebezpieczne nie tylko ze względów militarnych. Docierały do nich nawet burze piaskowe. – To prawdziwy horror! – komandor aż otrząsa się na wspomnienie. – Temperatura powyżej 50 stopni C w cieniu, stuprocentowa wilgotność powietrza i gorący, żrący piasek, który wdziera się wszędzie. Zatyka oczy, nosy, uszy, uszkadza urządzenia na okręcie. Nasi ludzie nieraz musieli dawać z siebie wszystko, by nie doszło do awarii. Gdyby nie klimatyzacja, ani okręt, ani my nie dalibyśmy rady. Na szczęście „Xawery” jest nowoczesną jednostką, a załoga to twarde chłopaki, sami ochotnicy. Dowódca nie o wszystkich zagrożeniach mówił swoim twardym chłopakom. Miał tajemnice. Jemu też nie wszystko mówili sojusznicy z grupy uderzeniowej. Prawie zasłabł, gdy się dowiedział, że długo przebywali w rejonie, w którym było mnóstwo min podwodnych. Gdyby któraś wybuchła… O tym dowiedział się, gdy okręt znajdował się już w innym rejonie. Zagrożenia były zresztą na każdym kroku, choć lotnictwo amerykańskie czuwało nad grupami uderzeniowymi, zapewniając im bezpieczeństwo z powietrza. – Cały czas trzeba było być na stand bayu, człowiek nie mógł sobie pozwolić na żadną słabość, nieuwagę – wspomina komandor Rogalski. Pokonywanie trudności zbliżyło ich do amerykańskich i australijskich sojuszników. – Nie mogli wymówić nazwy naszego okrętu – wspomina. – Mówili na nas „Czerniki”, „Czeniki” albo zwyczajnie „Cze”. Ale lubili nas. I bardzo mnie ujęło, jak wielu Amerykanów i Australijczyków zaczęło doszukiwać
Tagi:
Halina Pytel-Kapanowska